1.
Grupka skutych łańcuchami mężczyzn truchtała ciemnym korytarzem w asyście tuzina ponurych żołnierzy. Tunel kończył się drewnianą bramą, przez szpary w której do wnętrza wpadały pionowe smugi światła.
Z każdym krokiem uszu skazańców dochodziły coraz wyraźniejsze wrzaski agonii. Im bliżej wrót, tym wyraźniej uderzał w nozdrza smród ekskrementów, a tuż przed nimi do fetoru dołączyły wonie potu, krwi oraz swąd przypalanego ciała.
Idący na przedzie Flyn zdał sobie sprawę, że właśnie tak pachnie strach.
Skrzydła wrót rozwarły się na zalaną słonecznym blaskiem arenę królewskiego amfiteatru. Nogi ugięły się pod Flynem, lecz nie upadł, podtrzymany przez dwóch rosłych gwardzistów, którzy krzykiem i poszturchiwaniami zmusili więźniów do wyjścia na zewnątrz. Mrużąc porażone światłem oczy, chłopak rozejrzał się wokół.
Po arenie rozrzuconych było kilka dziesiątek ciał, niektóre rozczłonkowane, inne nadpalone, a jeszcze inne zamienione w bezkształtne sterty mięsa, nad którymi muchy roiły się połyskującymi czernią chmarami. Na środku czekało na skazańców czterech drabów, obleczonych w nasiąknięte krwią i zapaskudzone strzępami tkanek kubraki oraz skórzane, sięgające łokci rękawice. Twarze katów skrywały trójkątne, spiczaste kaptury.
Flyn zaciskał zęby, bezskutecznie starając się opanować drżenie i modlił się do Goreasa, by śmierć nastąpiła szybko. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że on i jego kompani mają pecha zostać straceni jako ostatni. Sam kilka razy był gapiem na comiesięcznych przedstawieniach, w trakcie których najlepsi w swoim fachu mistrzowie tortur – ku uciesze ludu Sult i satysfakcji Lorda Mordena – odbierali życie dziesiątkom skazańców naraz. Nie wiedział, co konkretnie go czeka, ale finałowe egzekucje były zawsze wyjątkowo brutalne i widowiskowe.
Żołądek zacisnął się jeszcze bardziej, żółć podeszła do gardła. Zwymiotował.
Równie źle wyglądała reszta kompanii Flyna: Talbenem telepało jak w febrze, stary Yorick popuszczał ze strachu, zwalistemu Galebowi strumienie łez ciekły spod zamkniętych powiek. Ciemnoskóry Zaphat zdawał się być bledszy o kilka odcieni, a ich herszt, Razz, padł na kolana, uniósł wzrok ku loży królewskiej i krzykami oraz wyciem błagał o litość, powołując się na imiona wszystkich znanych mu bogów. Zachowanie przywódcy musiało szczególnie nie spodobać się katom, bowiem to jego wybrali na pierwszą ofiarę ostatniego aktu dzisiejszego widowiska.
Kiedy żołnierze rozkuli lamentującemu mężczyźnie nogi, rzucili go w piach i odstąpili, do pracy zabrali się oprawcy. Jeden usiadł nieszczęśnikowi na plecach, drugi zarzucił pętle powrozów powyżej jego stóp. Pozostała dwójka podprowadziła czekającą pod murem parę koni pociągowych i przygotowała pierwszy z sześciu zaostrzonych bali, leżących nieopodal głębokich dołków, wykopanych na wprost królewskiej trybuny.
Razz miotał się coraz słabiej, a kiedy położono pal między jego nogami, próbował jeszcze wierzgać. Bezustannie skomlał o miłosierdzie, lecz gdy kaci pogonili konie i ostry koniec pala zagłębił się w jego kroczu, z ust herszta słychać było już tylko nieludzki, rozdzierający uszy wrzask.
Za to na trybunach panowała idealna cisza.
Zagłuszanie krzyków ofiar Lord Morden traktował jako zniewagę swojego majestatu, a lud Sult pamiętał niejednego zbyt głośnego durnia, który wprost z widowni lądował na arenie, uzupełniając szybko wyczerpujące się zapasy skazańców.
Kroczek za kroczkiem, dwa potężne wałachy nawlekały wyjącego w agonii mężczyznę na pal, dopóki kat nie dał znaku, że już starczy. Gdy siedzący dotąd na plecach herszta oprawca skinął na pilnujących Flyna gwardzistów, chłopakowi ponownie zrobiło się słabo. Ostatnim, co zobaczył zanim zemdlał, był ustawiany do pionu słup, po którym ściekała, zasychająca szybko w południowych promieniach słońca, krew wrzeszczącego Razza.
Odzyskał świadomość, gdy poczuł zaciskające się na kostkach szorstkie pętle powrozów. Szarpnął ciałem, lecz udało mu się jedynie obrócić na plecy, po czym silne katowskie dłonie usadziły go w miejscu.
– Chcesz patrzeć, psi chwoście? – zarechotał obleśnie przygniatający Flynowi pierś oprawca, po czym szarpnięciem za włosy uniósł jego głowę.
Flyn spojrzał ku trybunom, na których widzowie w ciszy tłoczyli się przy krawędzi areny. W tym momencie życzył im, ażeby wszyscy zdechli: gapie, kaci, a nawet konie.
Kat uderzył konia w zadek.
– A żeby was, kurwie syny, kto w zadki jeżem wychędożył! – krzyknął Flyn i zacisnął powieki, a trybuny ryknęły gromkim śmiechem.
I nagle, jak na komendę, wrzawa ucichła. Jakby ktoś całą tę wesołość nożem uciął.
Flyn otworzył oczy. Wszyscy wokół – oprawcy, skazańcy, żołnierze i tłumy na trybunach – klęczeli z opuszczonymi głowami, zwróceni w jednym kierunku. Zdawało się, że nawet konie zwiesiły łby niżej. Chłopak uniósł wzrok.
Lord Morden, władający z Sult swoim królestwem tyran, stał przy krawędzi loży i z wnętrza zakrywającej twarz maski spoglądał prosto w oczy Flyna.
2.
Z zamku na dziedziniec wypadł naburmuszony, odziany w zdobne szaty, szlachcic. Szybkim krokiem przebył dystans dzielący go od czekającej nieopodal czarnej karety, wspiął się po stopniach i ostentacyjnie trzasnął drzwiami.
Stangret skinął na dowódcę czteroosobowego konnego oddziału gwardzistów, strzelił lejcami i ruszył. Dwójka żołnierzy pogoniła swoje wierzchowce, ustawiając się przed powozem, a pozostałych dwóch zostało z tyłu, w charakterze ariergardy.
Wewnątrz karety chłopak usadowił się naprzeciw pary oczekujących go mężczyzn. Obojętnym wzrokiem omiótł brodacza w niebieskiej szacie maga, lecz gdy przeniósł wzrok na siedzącego obok kostycznego łysielca z medalionem dyplomaty zwieszającym się z szyi, w jego oczach zalśniło coś złego.
– Mam nadzieję, Sirionie, że nie nauczyłeś panicza Neda magicznej sztuczki, którą mógłby zamienić mnie w bryłę lodu – zagaił dyplomata.
Mag tylko pokręcił głową.
– To twoja wina, Galdurze – oznajmił zimno chłopak. – Przez ciebie ojciec uznał, że powinienem ci towarzyszyć w Sult, na żałosnym zjeździe geriatrycznych głupców, próbujących ustalać porządek świata.
– Mylisz się, paniczu Nedzie. Jesteś jedynym potomkiem barona Callana, i to on sam uznał, że powinieneś liznąć wielkiej polityki. Dowiedzieć się jak stanowione jest prawo w królestwie, a przy okazji poznać kilka ważnych person. Wysłał cię dla twojego dobra, paniczu, byś po jego śmierci godnie reprezentował interesy swojego rodu i naszych ziem w stolicy.
– Jak ustanawiane jest prawo? – Ned prychnął z pogardą – Władca powinien stanowić prawo. W rzyci mam taką dyplomację: bezzębną, ugodową i nie potrafiącą uporać się z błahostkami, jak bunt marynarzy, paraliżujący od wiosny zamorski handel królestwa. Osobiście kazałbym dla przykładu powiesić kilku ciurów okrętowych na rei i byłby spokój. Ba! Sam bym zarzucił im liny na szyje. Zaś wy tylko gadacie, próbujecie się porozumieć, ustalać wspólne zasady… A, furda! Wiesz co mnie przez ciebie ominie, Galdurze?
– Zapewne coś dla panicza ważnego.
– Obchody ku czci Agrapusa! Wino, dziewki i zabawy przez całe trzy dni. Kiedy moi kompani będą chlać i chędożyć, mną będzie trzęsło w tym powozie. I to nie z powodu kolein, a dlatego, że będę musiał patrzeć na wasze starcze, pomarszczone mordy…
– Dosyć! – wydarł się czarodziej, nie mogąc już dłużej znieść buty młodego panicza.
– Jak śmiesz, Sirionie?! Jestem waszym…
– Kim?! – Mag znów wszedł w słowo Nedowi. – Kim niby jesteś?! Uważasz się za lepszego, chłopcze, a nie masz ku temu żadnych przesłanek, prócz tej, że Callan Romus jest twoim ojcem! I to jemu służę, nie tobie. Kazał mieć na ciebie oko, pilnować coby nic ci się nie stało, więc wykonuję polecenie. Ale nie będę znosił twojej pychy i arogancji, paniczu Nedzie. Zrozumiałeś?
Chłopak obrzucił Siriona pogardliwym spojrzeniem, po czym położył się na kanapie i zamknął oczy. Mag skinął na dyplomatę i zapukał w ścianę kabiny, dając woźnicy znak, aby zatrzymać konie.
– Jest piękny poranek, Galdurze. Szkoda siedzieć w zaduchu, kiedy na tylnej ławie można rozkoszować się wiatrem we włosach i promieniami słońca na twarzy.
– Słońcem na twarzy jak najbardziej, Sirionie, lecz wiatru we włosach już nigdy nie będzie mi dane poczuć – odrzekł dyplomata, zaś mag uśmiechnął się z zakłopotaniem w obliczu gafy, którą popełnił.
Gdy tylko powóz stanął, Sirion wyskoczył na zewnątrz. Galdur zerknął jeszcze na drzemiącego Neda, który najwyraźniej w ten sposób miał teraz zamiar okazywać swoje niezadowolenie, westchnął cicho i podążył w ślady towarzysza.
3.
Stół zastawiono suto jadłem i napitkami, lecz zajmująca przy nim miejsca piątka niedoszłych katowskich ofiar nie śmiała niczego ruszyć. Wszyscy siedzieli jak na szpilkach, zastanawiając się dlaczego jeszcze żyją.
Zaledwie godzinę temu mieli umrzeć bolesną śmiercią, a zamiast tego gwardziści poprowadzili ich z powrotem w trzewia amfiteatru, rozkuli, kazali się umyć i dali nowe ubrania. Potem odeskortowali do pałacu i zamknęli w niewielkiej sali, z dwójką pilnujących drzwi żołnierzy.
– W ustach mi zaschło – poskarżył się chrapliwym szeptem Yorick, spoglądając łapczywie na pękaty antał wina, zajmujący miejsce na środku stołu.
Flyn przełknął resztki śliny. Jemu też chciało się pić. Jeszcze przez chwilę bił się z myślami, po czym uznał zwycięstwo pragnienia nad strachem i sięgnął po kielich. Nalał po brzegi i podsunął Yorickowi, który duszkiem wychylił całą zawartość. Kiedy Flyn napełniał kielich dla siebie, ośmielona jego zachowaniem pozostała trójka również sięgnęła po napitki, a następnie rzuciła się na jadło.
Posilali się szybko i w milczeniu, co jakiś czas strzelając oczami w kierunku wejścia – jak wystawione na widok drapieżników zwierzęta, gotowe do ucieczki w razie ataku. Ledwo zaspokoili pierwszy głód, kiedy drzwi komnaty otwarły się z hukiem, a do wnętrza wparował postawny mężczyzna, w zakrywającej twarz masce i zdobnych szatach, z mieczem zawieszonym u pasa i koroną na głowie. Za nim do pomieszczenia weszły cztery postacie, zakutane w czerwone habity i szczelnie okrywające głowy nikaby.
Flyn natychmiast opadł na kolano, wzrok wbijając w zdobiące podłoże kafle. Reszta kompanii niezwłocznie poszła w jego ślady.
– Siadać, robaki! – ryknął władca. – I niech się żaden nie waży nawet pisnąć, póki nie pozwolę!
Król poczekał aż Flyn i jego kompani wykonają polecenie, po czym sam zajął miejsce u szczytu stołu. Gdy pstryknięciem palców odprawił żołnierzy, postacie w habitach ustawiły się półkolem za jego plecami i zastygły w bezruchu. Flyn nigdy wcześniej nie widział żadnej z bliska, ale mimo to rozpoznał w nich wysokie kapłanki Goreasa.
Nie było tajemnicą, że Morden jest wyznawcą krwawego boga-tyrana, którego kult rozkwitał w królestwie od ćwierćwiecza, spychając na margines najpopularniejszy niegdyś kościół bogini Zorath. Chłopak nie raz słyszał przekazywane szeptem rewelacje, jakoby ukrywające sylwetki pod czerwonymi szatami kobiety były kochankami monarchy, zaś niektóre plotki sugerowały, że pełnią także rolę ochrony władcy. Flyn był ciekaw czy to prawda, jednak nie miał ochoty przekonywać się o tym na własnej skórze.
– Patrzę na was i zastanawiam się… Jak takie miernoty jak wy zdołały ubić siedmiu królewskich gwardzistów? Rabowanie karawan handlowych to dostatecznie ciężka przewina, żeby zapoznać się bliżej z katem, ale zabicie żołnierza na służbie… – Morden zawiesił głos i postukał palcem w zakrywającą podbródek część maski. – Alboście odważni, albo głupi. A najpewniej oba. Taka mieszanka najczęściej prowadzi przed katowskie oblicze, lecz w waszym przypadku może się okazać zbawienna. Który z was, ścierwa, jest przywódcą tej zacnej drużyny obesrańców?
Hersztem był Razz. Ale jego z oczywistych przyczyn tutaj być nie mogło. Żaden z towarzyszy nie otwierał ust, w duchu modląc się by ktoś inny zabrał głos. Przeciągniętą do granic bólu ciszę przerwał wreszcie Flyn.
– Ja, wasza wysokość. – Diabli wiedzą co reszta kompanii pomyślała, ale nikt nie ośmielił się zaoponować.
– Więc słuchaj, chłopcze: jutro, o poranku, napadniecie na powóz w obstawie czterech konnych gwardzistów. – Lord Morden bez ogródek przeszedł do konkretów. – Podróżuje nim trójka ludzi. Zabijecie wszystkich, oprócz rudowłosego młodzieńca. Po wykonaniu zadania ci z was, którzy przeżyją, udadzą się ku najbliższej granicy królestwa, przekroczą ją i nigdy nie wrócą. Zrozumieliście?
– Tak, panie. – Flyn przełknął ślinę, źle czując się w roli przywódcy, jednak sam wziął na siebie ten ciężar i teraz należało ponieść tego konsekwencje. – Gdzie jest to miejsce, wasza wysokość, w którym mamy się zasadzić?
– Zostaniecie tam dostarczeni i nie ruszycie się, dopóki nie nastanie ranek i zrobicie, co trzeba. Jeśli uciekniecie… Wówczas nawlekanie na pal wyda wam się najdelikatniejszą z pieszczot. – Władca uciął, wstał i ruszył ku wyjściu, ciągnąc za sobą sznurek czerwonych postaci. – A teraz nażryjcie się na zapas. Niebawem po was przyślę.
Kiedy tylko monarcha opuścił komnatę, do środka truchtem wbiegła dwójka strażników, po czym zajęła na powrót miejsca przy drzwiach.
– Więc teraz ty jesteś przywódcą? – zapytał cicho chuderlawy Talben.
– Ktoś musiał wziąć to na siebie…
– I chwała ci za to, chłopcze! – Yorick klepnął Flyna w ramię.
Galeb i milkliwy Zaphat skinięciami potwierdzili słowa nestora drużyny.
– Tylko do jutra. Potem każdy pójdzie w swoją stronę. Co… – Flyn westchnął. – Co myślicie o tej propozycji?
– Żyjemy, a to najważniejsze. I mamy szansę jeszcze przez czas jakiś podychać. Wystarczy zrobić, co każą – odparł Yorick.
– A jeśli jest w tym jakiś haczyk? – podzielił się wątpliwościami Talben.
– I tak nie mamy innego wyjścia, jak przystać na propozycję – zauważył rozsądnie Galeb.
Milkliwy Zaphat ponownie skinął głową.
4.
Byli w drodze od przeszło dwóch godzin, kiedy podróżujący wewnątrz karety panicz dał znać woźnicy by zatrzymać konie.
Chłopak wyskoczył z powozu i pobiegł w las, nie zaszczycając towarzyszy podróży nawet jednym spojrzeniem. Kiedy Ned zniknął w krzakach, Sirion wstał, rozprostował kości z głośnym chrupnięciem i na powrót opadł na ławę.
– Nie cierpię tego gówniarza. – Na rzucone półszeptem słowa maga dyplomata odpowiedział słabym uśmiechem. – Tak się kończy pobłażanie dziecku, pozwalanie mu na wszystko. Nie odczuwa szacunku do absolutnie nikogo. Kiedy baron Callan odejdzie na łono Zorath, ten chłopak zniszczy wszystko, co jego ojciec z mozołem budował przez dekady.
– Pamiętaj, Sirionie, że baron i jego małżonka wymodlili to dziecko po długich staraniach. Ned to jedyny spadkobierca…
– Który nie zasługuje na swoje dziedzictwo. – Mag wtrącił się Galdurowi w pół zdania. – Wychuchany, wydmuchany smarkacz. Callan nie zdaje sobie sprawy, kogo wyhodował pod swoimi skrzydłami.
– Sirionie, te kilka dni w stolicy będą dla Neda wymagająca lekcją dyplomacji, z której powinien wyciągnąć odpowiednie wnioski.
Mag zaśmiał się pogardliwie.
– Wiesz, Galdurze, co musiałem zrobić kilka dni temu? Uzdrowić dziewkę, którą panicz Ned sprowadził do zamku i chędożył tak chętnie, że ta ledwo uszła z życiem. A potem zapłacić za jej milczenie i jednocześnie zagrozić konsekwencjami, które mogą ją spotkać, gdyby co komu wypaplała. Wszystko na polecenie lady, która kazała mi nie informować o tym incydencie małżonka. – Galdur nie odezwał się słowem, tylko opuścił głowę i zmarszczył brwi. – I to nie był pierwszy raz.
Czarodziej zamilkł. Wraz z dyplomatą i gwardzistami w ciszy czekali na powrót panicza. Kiedy płomienna czupryna chłopaka ukazała się wreszcie pomiędzy krzewami na skraju lasu, mag nachylił się w stronę dyplomaty i szepnął:
– Po śmierci Callana odchodzę. I tobie radzę zrobić to samo, Galdurze.
– Jestem już stary. A baron… Oby żył jak najdłużej.
– Oby.
5.
Podziemia królewskiej siedziby były czyste i jasne, zupełnie nie przypominając tego, jak Flyn wyobrażał sobie takie miejsca. Odgłosy kroków i pobrzękiwania pancerzy gwardzistów niosły się echem po wyłożonych marmurem piwnicznych tunelach, a zamiast smrodu stęchlizny w nozdrza uderzał zapach dymu z setek oliwnych lamp, rozstawionych gęsto na żelaznych trójnogach.
Strażnicy wprowadzili kompanię do wielkiej sali o niskim sklepieniu, w której Lord Morden w asyście kapłanek oczekiwał ich przybycia. Naprzeciw władcy unosił się wysoki owal portalu – jego krawędzie drgały hipnotyzująco, a złota powierzchnia falowała, jak tafla jeziora marszczona podmuchami łagodnego wiatru. Żołnierze zatrzymali się, pokłonili i wyszli, a zdezorientowana grupka niedoszłych skazańców spoglądała po sobie nerwowo, nie wiedząc co robić dalej.
– Co tak stoicie, durnie?!
Monarcha wskazał pięć pakunków, leżących u jego stóp.
– Zabierać i przechodzić!
Flyn, jako nowy herszt, ruszył pierwszy. Sięgnął po ciężki tobołek i zarzucił go na ramię. Za jego przykładem poszła reszta.
– Ty! – krzyknął władca, patrząc na Flyna. – Odłóż, kto inny to poniesie. Ty dostaniesz coś ważniejszego.
Galeb odebrał bagaż Flyna i pod srogim spojrzeniem lorda niepewnie przestąpił krawędź portalu. Zaraz za nim podążyli Talben, Zaphat i Yorick. Tylko Flyn pozostał jeszcze po tej stronie.
Morden podszedł do niego z niewielką szkatułką w ręce.
– Przekażesz ją rudowłosemu chłopakowi. Nie wolno ci jej otwierać, ani nawet zastanawiać się, co jest wewnątrz. Wykonacie zadanie i jesteście wolni, nie wykonacie… – Morden zawiesił głos i wręczył puzderko. – Pilnuj jej, robaku, bo to od niej zależy wasze życie.
Flyn odebrał przesyłkę, skłonił się i zniknął wewnątrz przejścia, a w wypolerowanej masce Mordena odbiły się refleksy rzucane przez wzburzoną powierzchnię magicznej bramy. Władca uśmiechnął się z satysfakcją, gdy nagle jedna z kapłanek zerwała się do biegu, wyminęła go i skoczyła.
Dosłownie w ostatniej chwili, bowiem sekundę później po przejściu nie było już śladu.
W tym czasie Flyn wyszedł na zacienioną drogę, prowadząca przez las i zakręcającą kilkadziesiąt metrów dalej. Po jednej stronie traktu grunt wznosił się stromo, porośnięty wysokimi drzewami, wśród których zieleniły się gęste krzewy podszytu, z kolei po drugiej opadał gwałtownie, tworząc jar, którego dnem płynął strumyk.
– No, kompania… – Nagle coś wpadło na Flyna, pozbawiając go tchu i przewracając.
Chłopak wierzgnął i odruchowo strącił z pleców przygniatający go ciężar. Dopiero teraz zauważył czerwone szaty kapłanki, która odtoczyła się na bok, poderwała na nogi i ściągnęła nikab. Spod nakrycia głowy wysypała się burza granatowych loków, okalająca piękną twarz o alabastrowej skórze i wielkich, zielonych oczach.
– Oddaj mi szkatułkę! – zażądała kapłanka, wyciągając w stronę Flyna otwartą dłoń.
– Hola! – krzyknął chłopak i zaczął gramolić się z ziemi. – O co chodzi? Po co za nami przeszłaś?
– Oddaj szkatułkę – powtórzyła dziewczyna. – Możesz uratować setki tysięcy istnień. Proszę, daj mi ją, a potem wszyscy będziecie mogli odejść.
– Ona nam grozi? – zaśmiał się stojący kilka kroków dalej Talben.
– Zejdźmy z drogi i porozmawiajmy spokojnie – zaproponował Flyn. – Potem namyślimy się co dalej. Dobrze?
Zamiast odpowiedzieć, kapłanka ściągnęła przez głowę szkarłatny habit. Pod nim ubrana była w wygodny strój podróżny. Flyn przełknął głośno ślinę, gapiąc się bezwstydnie na zgrabną sylwetkę, ciasno opiętą skórzanymi spodniami i białą, płócienną koszulą. Dziewczyna postąpiła kilka kroków naprzód, cały czas trzymając wyciągnięta dłoń przed sobą.
– Uważaj! – krzyknął Yorick, zauważywszy błysk ostrza w schowanej za plecami ręce kapłanki.
Flyn natychmiast odskoczył, o włos unikając cięcia w twarz. Kapłanka nie traciła czasu i zamachnęła się po raz drugi, tym razem celniej. Płytka rana otwarła się na przedramieniu Flyna, natychmiast barwiąc rozciętą koszulę szkarłatem. Jednak trzeciego ciosu nie zdołała już wyprowadzić, bowiem Galeb zaszedł ją od tyłu i złapał w niedźwiedzim uścisku.
– Puść, głąbie! – Dziewczyna na próżno darła się i szarpała. – Oddajcie mi szkatułkę! Od tego zal…
Flyn doskoczył do niej, ujął ją za podbródek oraz policzki, ścisnął.
– Bądźże cicho, durna dziewucho! Zaphat, zwiąż jej ręce!
Kiedy czarnoskóry drab krępował dłonie dziewczyny, Flyn rozkazał pozostałym zabrać tobołki i wejść głębiej w las. Oswajał się z władzą i coraz lepiej czuł się w roli przywódcy, nawet pomimo zmieniających się okoliczności, które mogły stanowić poważny problem w realizacji zadania.
– Jeśli zamilkniesz i nie będziesz przeszkadzała, puścimy cię wolno. Rozumiesz? Ale szkatułki nie oddamy. Lord cię wysłał, żeby sprawdzić czy mamy zamiar wywiązać się z umowy?
– Nikt mnie nie przysłał – syknęła dziewczyna, gdy Flyn zluzował chwyt. Jej głos złagodniał: – Oddaj mi ją, proszę. Nie rozumiesz, co jest w środku.
– Nie. – Flyn pomachał puzderkiem przed oczami kapłanki. – Nie obchodzi mnie co jest wewnątrz, ponieważ wiem co mnie czeka, gdy ci ją oddam. Morden otworzy kolejny portal…
– Nie! – Dziewczyna szarpnęła się, jakby demon jakiś w nią wstąpił, lecz Galeb nadal trzymał ją mocno. – Niczego nie otworzy! To był trzynasty raz! Ostatni! Podróż w jedną stronę! Dlatego was wysłał!
Herszt rozejrzał się nerwowo. W każdej chwili ktoś mógł tą drogą przechodzić lub przejeżdżać.
– Zakneblujcie ją i idziemy – zakomenderował. – Znajdziemy miejsce na obóz, dziewczynę przywiążemy do drzewa. Potem zaczynamy przygotowania, a rano, po wszystkim, znikamy.
– Mogłam cię zabić, łajdaku! Jeśli nie oddasz szk… Mmpff…
Oderwany przez Zaphata fragment koszuli dziewczyny znakomicie sprawdził się w roli knebla.
6.
Mężczyzna spojrzał w stojącą na biurku w jego gabinecie szklaną kulę i wypowiedział słowa zaklęcia. Powierzchnia magicznego urządzenia rozjarzyła się miękkim blaskiem, z którego po chwili wyłoniło się widmowe oblicze.
– Szanowny Arthasie, rad jestem cię widzieć – odezwała się twarz, nabierając ostrości.
– Dziękuję, Samuelu, mnie ciebie również. Jaki jest powód wezwania?
– Artefakt zniknął dzisiejszego ranka i do tej pory nie wrócił.
Arthas, lord na zamku Ballen i wielki mistrz Bractwa Strażników Ciągłości, zmarszczył brwi.
– Dotychczasowe absencje nie były tak długie – kontynuował Samuel. – Według kronik, od poprzedniego Odzyskania amulet znikał i pojawiał się sześć razy, co daje dwanaście użyć. To zniknięcie jest siódme, a to oznacza…
– Wiem, co to oznacza – odparł zirytowany Arthas, lecz w jego głosie brakowało zwyczajowej pewności siebie. – Nie wróci, jeśli po drodze nikt go nie przejął od poprzedniego właściciela… Czy powiadomiłeś już, Samuelu, pozostałych mistrzów?
– Są w drodze. Ty odpowiedziałeś ostatni.
– Rozumiem. Wywołaj mnie niezwłocznie jeśli amulet jednak wróci. Tymczasem musimy przygotować się na najgorsze. Wydam służbie dyspozycje, powiadomię Gerricka i wyruszamy. A ty módl się do Zorath, by ciągłość nie została przerwana.
Arthas zerwał połączenie, zaklął pod nosem i uderzył pięścią w stół.
– Czemu się denerwujesz, tato?
Mag odwrócił się na dźwięk głosu, który rozległ się od strony wejścia do komnaty. W drzwiach stała kilkuletnia dziewczynka w towarzystwie ubranego w niebieskie szaty, wysokiego mężczyzny o pociągłej twarzy i twardych rysach.
– Kochanie, widzisz… – zaczął Arthas i podszedł do dziewczynki. Przyklęknął, zbliżył twarz do jej oblicza. – Ja i Gerrick musimy pojechać do zamku, daleko stąd, gdzie czeka na nas bardzo ważna sprawa.
– Do siedziby bractwa? – Dziecięca buzia rozjaśniła się w ekscytacji.
Arthas zmarszczył brwi, po czym przeniósł twardniejące spojrzenie z córki na jej towarzysza.
– Ma już sześć lat. Powiedziałem jej to i owo. Najwyższy czas, aby zaczęła…
– Nie tobie decydować! – ryknął wielki mistrz. – Jest dzieckiem i powinna robić dziecięce rzeczy!
– I robi to – odparł Gerrick, obejmując wystraszone dziecko. – Arthasie, gdy byłem w jej wieku wiedziałem już o bractwie, a nawet widziałem artefakt. Sara również. Choć była młodsza.
Dziewczynka wykręciła głowę, by móc spojrzeć w oczy nachylającego się nad nią mężczyzny.
– Mama też znała historię magicznego amuletu, wujku?
Gerrick pokiwał głową i spojrzał na szwagra.
– Przepraszam, kochanie. – Arthas czule pogładził policzek córki. – Może wuj ma rację i rzeczywiście powinnaś jechać z nami.
7.
Zapadał wieczór.
Flyn siedział w obozie, obgryzając paznokcie i patrząc jak zwalisty Galeb macha nieopodal mieczem, siekąc pień drzewa. Osiłek był przyzwyczajony do używania siekier oraz toporów, jednak w bagażach przygotowanych przez Mordena były wyłącznie miecze. A także kilka noży i dwa łuki z zapasem strzał – niewiele, ale musiało wystarczyć.
– Zostaw już to drzewo, bo od tego stukania niedobrze się człowiekowi robi! – zawołał leżący na trawie obok herszta Talben.
Galeb posłuchał. Schował broń i usiadł naprzeciw Flyna.
– Przestań się zamartwiać, Flyn. Będzie, co ma być – zagadnął filozoficznie.
– Co ma być… Ten obesraniec Yorick zniknął dwie godziny temu. Wszystkie ustalenia, cały plan zasadzki, możemy sobie w rzycie wsadzić – syknął herszt. – Pomyśl o tym w ten sposób: jesteśmy czort wie gdzie, musimy ubić kilku podróżnych i żołdaków, niczego nie wiemy o okolicy, a staruch wpada w ręce lokalnej gwardii. Co wtedy będzie? To, co ma być?
– Zaphat go znajdzie – bąknął osiłek.
Jakby na potwierdzenie tych słów, uszu trójki towarzyszy doszedł gwizd, a po chwili krzaki za plecami Galeba zaszeleściły i wychynęły z nich dwie, niewyraźne w wieczornym półmroku, sylwetki. Idący na przedzie Zaphat gwizdnął raz jeszcze w umówiony sposób i przystanął, pozwalając się wyprzedzić podążającemu jego śladem Yorickowi.
Flyn zerwał się na równe nogi, w kilku susach pokonał dzielącą ich odległość. Doskoczył do starca, załapał go za koszulę i uniósł pięść do ciosu. Zamachnął się, lecz jego ręka została powstrzymana niedźwiedzim chwytem Galeba. Wystraszony Yorick wtulił głowę w ramiona i szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w wykrzywiający twarz Flyna grymas złości.
– Gdzieś polazł, robaku!? – ryknął herszt.
– Spokojnie, chłopcze. Ja tylko… – Starzec urwał i wyciągnął przed siebie zawinięty w materiał pakunek. – Sam zobacz. Jutro możemy zginąć, więc pomyślałem, że szkoda byłoby się nie napić.
Flyn wyswobodził dłoń i wyrwał z rąk starca podsunięty tobołek. Materiał rozwinął się i na trawę wypadły cztery flaszki.
– Skąd to masz? – zapytał Flyn, równie osłupiały, co wściekły.
– Z karczmy nieopodal, niecała godzina marszu…
– W karczmie byłeś?! Kurwa twoja mać! Mieliśmy tu siedzieć i się nie wychylać, a nie pałętać po karczmach! – Głos herszta niósł się echem po lesie, płosząc okoliczne ptactwo. – Mordę ci powinienem za to obić!
– Za głośno – powiedział Zaphat, kiedy Flyn nabierał powietrza w płuca do kolejnego krzyku.
Czarnoskóry tropiciel rzadko się odzywał, lecz kiedy to robił, nie sposób było nie zauważyć – jego opanowany głos dudnił głębokim basem, jakby Zaphat przemawiał z wnętrza studni. Te dwa słowa wystarczyły, by Flyn zdał sobie sprawę, że jego krzyki mogą sprowadzić im na głowy kłopoty. Wyrównał oddech i zapytał:
– Skąd wiedziałeś, że niedaleko jest karczma?
– Miejsce wydało mi się znajome i chciałem sprawdzić, czy mam rację – tłumaczył Yorick pospiesznie. – Odszedłem kawałek, a potem jeszcze kawałek, lecz pewność zyskałem dopiero, kiedy na horyzoncie ujrzałem karczmę na skrzyżowaniu. To południowe granice królestwa. Mieszkałem niegdyś w miasteczku, kawałek dalej wzdłuż królewskiego traktu, który przecina ta droga. Byłem pomocnikiem grabarza i po robocie często nawiedzaliśmy ten przybytek z powodu wina, które tam serwowano. No i pomyślałem, że skoro jestem już blisko gospody, to grzech nie wstąpić po kilka flaszek.
– Czym zapłaciłeś? W bagażach nie było pieniędzy.
– Dziewczyna miała na szyi złoty łańcuszek, i wiesz…
Flyn zmełł w ustach przekleństwo. Yorick schylił się i zebrał trzy z czterech butelek. Ostatnią Flyn przygniatał stopą.
– Widział cię ktoś, kto mógł rozpoznać?
– Chłopcze, ze trzydzieści zim minęło! Któż by mnie miał rozpoznać? Choć po prawdzie szynkarz przypominał tego sprzed lat. Pewnikiem to jego syn, bo takie interesy przechodzą z pokolenia na pokolenie.
– Mam nadzieję, że to prawda, Yoricku. – Złość wyparowała z Flyna, zastąpiona ulgą, że starzec się odnalazł. Ich szanse na wyjście żywo z jutrzejszej walki na powrót wzrosły. – Trzy flaszki zostawiam. Ostatnią… Skoro zapłaciłeś za wino złotem dziewczyny, to i jej się coś należy.
Flyn podniósł butelkę, odwrócił się na pięcie i odszedł w stronę dębu rosnącego na skraju obozowiska, do którego przywiązali zakneblowaną kapłankę. Talben uniósł brwi i zerknął po kolei na pozostałych, uśmiechając się wymownie.
– Na amory mu się zebrało? – rzucił półgłosem Galeb.
– Raczej na chędożenie, coby odpędzić troski i złe myśli. Jutro może być martwy, więc chce skorzystać. Tylko po co marnować wino, skoro dziewka jest przywiązana, więc i tak mu się nie oprze.
Galeb prychnął i obejrzał się za znikającym za drzewem hersztem.
Rzucona przez Talbena uwaga nie uszła uwadze Flyna, który jeszcze przez chwilę nasłuchiwał, czy aby towarzysze go nie obśmiewają, lecz gdy starzec otwarł butelkę i rozpoczął jedną ze swoich opowieści, stracił zainteresowanie.
– Posłuchajcie! – Yorick wypluł korek i pociągnął z flaszki solidny łyk. – Jednego dnia popiliśmy w tej karczmie. Ja, grabarz i jeszcze dwóch takich. Posnęliśmy na ławach, a rano tumult, ktoś mnie szarpie, chłopaki się wydzierają. Otwieram oczy i co widzę? Gwardziści! Na szczęście tylko nas przesłuchać chcieli, bo niedaleko do krwawej jatki doszło. O! Tu, w tym lesie! Dwanaście, czy trzynaście trupów. Puścili nas wolno, ale co się strachu najedliśmy…
8.
Woźnica spiął konie i zatrzymał powóz tuż przy stajniach na zapleczu karczmy. Czwórka eskortujących pojazd gwardzistów zeskoczyła z siodeł i poprowadziła wierzchowce do wnętrza pachnącej sianem zagrody.
W zapadającym zmroku dwie postacie zeszły z tylnej ławy, po czym ruszyły w stronę wejścia do przybytku.
– A panicz dlaczego nie wychodzi? – zainteresował się mag.
– Może zasnął? – podsunął Galdur.
– Albo umarł.
Dyplomata wykrzywił twarz w grymasie ni to uśmiechu, ni dezaprobaty.
– Nawet tak nie żartuj, Sirionie. Paniczu Nedzie! – zawołał Galdur, wracając do powozu. – Jesteśmy na miejscu! Pierwszy przystanek!
Drzwi otwarły się na oścież i z karety wypadł panicz Ned. Rymnął o ubitą ziemię, wzniecając tuman kurzu i zabełkotał coś nieskładnie. Dyplomata przypadł do niego, a sekundę później znalazł się przy nich Sirion.
– Otruty? – zapytał Galdur.
Chłopakiem wstrząsnęły torsje, a treść jego żołądka zapaskudziła szaty maga.
Sirion uniósł głowę Neda, który ponownie wypowiedział kilka niezrozumiałych słów i beknął potężnie. Czarodziej zmarszczył nos, rozchylił opadające powieki chłopaka.
– Urżnięty jak byle cham – wycedził mag i puścił głowę panicza, pozwalając jej uderzyć o ziemię. – Idź do środka, Galdurze, zapłać za pokoje i strawę. Ja polecę gwardzistom zabrać panicza.
Dyplomata skinął głową i ruszył ku drzwiom karczmy. Sirion z niesmakiem przyjrzał się zabrudzonej wymiocinami szacie, splunął w kurz i gestem przywołał gwardzistów, kiedy ci pojawili się w drzwiach stajni.
– Zabierzcie go! – nakazał.
Żołnierze bez słowa podnieśli chłopaka i ruszyli za magiem.
Czekający w gospodzie Galdur wskazał zbrojnym pokój na piętrze, gdzie mieli ułożyć Neda. W tym czasie Sirion rozejrzał się po wnętrzu sali. Przy stole na tyłach siedziało czterech mężczyzn, mocno już pijanych. Oprócz nich w karczmie był jeszcze stojący za kontuarem szynkarz, dwójka podróżnych posilająca się nieopodal kominka i służebna dziewka, krążąca z dzbanami z winem w te i nazad, od szynkwasu do stołu czwórki podchmielonych biesiadników.
Czarodziej wybrał stół, rozsiadł się i zaprosił dyplomatę, zaś wracającym gwardzistom polecił zająć miejsca przy wyjściu.
– Ciekawe, skąd panicz wziął gorzałkę? – zastanowił się Galdur.
– Na Zorath! A czy to ważne? Miałeś okazję się przekonać, jak poważnie syn lorda Callana podchodzi do obowiązków, które wyznaczył mu ojciec.
– Dajże spokój, Sirionie. Czyżbyś sam się nigdy nie spił za młodu?
– A spiłem! Owszem, że spiłem. Tylko ja po pijaku nigdy nie ugodziłem mieczem sługi, który nie dość szybko zniknął mi z oczu.
– O czym mówisz? Przecież do niczego takiego nie doszło.
– Tym razem nie. Ale tylko dlatego, że Ned przesadził. Gdyby nie schlał się do nieprzytomności, to miałbyś okazję zobaczyć niejeden jego wybryk.
Dyplomata zasępił się, trawiąc usłyszane słowa. Dopiero gdy posługująca dziewczyna podstawiła im pod nosy miski aromatycznej potrawki i chleb, Galdur uniósł wzrok i szepnął:
– Jest aż tak źle?
Czarodziej oderwał skórkę z kromki, zamoczył ją w misce i wepchnął sobie w usta, wzrok zawieszając na czwórce biesiadujących miejscowych. Przeżuł nasiąknięty wywarem chleb, przełknął i odpowiedział:
– Z każdym miesiącem coraz gorzej.
9.
Dawno minęła północ, a Flyn nadal siedział naprzeciw dziewczyny.
Wpierw patrzyła na niego z pogardą. Potem, gdy odkorkował butelkę, próbowała coś powiedzieć, lecz knebel skutecznie jej to uniemożliwiał. Szarpnęła kilka razy więzami, a później odwróciła twarz. I tak siedziała od tamtej chwili, nie patrząc na pociągającego z flaszki chłopaka, który rozsiadł się na kępie mchu i wbijał nieruchomy wzrok w jej powabne lico.
Reszta kompanii spała albo czuwała. We flaszce nie zostało już wiele i Flyn uznał, że może jednak podzieli się tą resztką. Trunek koił nerwy, ale zbytnia jego ilość mogła wpłynąć na jutrzejsze zadanie.
Podniósł się ciężko, podszedł do kapłanki i jednym ruchem wyrwał knebel. Dziewczyna nabrała powietrza, po czym rozkasłała się z powodu suchości w ustach.
Flyn przystawił szyjkę butelki do jej ust i przechylił. Kilka łyków później opróżniona do dna flaszka wylądowała na ziemi, a dziewczyna językiem zwilżyła wargi, rozprowadzając po nich cierpko-słodki smak trunku.
– Nie myśl, że będę ci dziękować – wychrypiała.
– Nie potrzebuję podziękowań – odparł Flyn. – Chcę tylko wiedzieć jak masz na imię.
– Po co?
– Ty znasz moje, więc pomyślałem, że skoro już rozmawiamy…
– Proszę, rozwiąż mnie i oddaj szkatułkę. – Głos kapłanki wrócił do normy, a wraz z nim jej poprzednia śpiewka. – Możesz ocalić miliony istnień.
– Miliony? Przedtem mówiłaś o setkach tysięcy. To ile w końcu?
– Nie wiem. Ale wiele. Możesz zakończyć tyranię Mordena, tylko oddaj mi pudełko.
Flyn westchnął i na powrót usiadł na kępie mchu.
– Co jest takiego w tym pudełku? Serce Mordena, które trzeba przebić osikowym kołkiem? Albo nie, nie mów…
– Po prostu mi uwierz.
– A ty byś uwierzyła komuś, kto każe ci oddać jedyne, dzięki czemu ma szansę na przeżycie? – Dziewczyna nie odpowiedziała. – Użyłaś mojego imienia. A ja nadal nie znam twojego.
– Na imię mi Aurora.
– Więc posłuchaj, Auroro: nie oddam ci szkatułki. Jutro, kiedy wypełnimy zadanie, mam zamiar zniknąć i zacząć nowe życie. Nie dbam co się stanie z resztą. Jesteśmy niedaleko granicy królestwa. Możesz pójść ze mną.
– Możesz już teraz zacząć nowe życie, bez strachu o gniew Mordena. – Dziewczyna westchnęła i spojrzała Flynowi w oczy. – Ja, mój ojciec i nasi towarzysze od ponad dwóch dekad szukaliśmy tego, co jest w szkatułce. Kiedy Morden doszedł do władzy, uwziął się na nas, a my zbyt późno zrozumieliśmy dlaczego. Rozbił nas, a potem wyłapywał, jednego po drugim. Jestem ostatnia, Flyn. I tylko ja wiem co zrobić, by świat wyglądał inaczej, by pozbawiony tyrana mógł wrócić na właściwe tory. A to jest ostatnia szansa, żeby tego dokonać. Dlatego proszę cię: uwolnij mnie i oddaj pudełko.
– A ty cały czas swoje – żachnął się Flyn. – Opowiadasz bajki i myślisz, że w nie uwierzę. Próbujesz mnie przekonać, ale naprawdę nie mówisz nic, pełno dziur w tej historyjce. Skoro miałaś dostęp do króla, dlaczego nie ukradłaś jego skarbu?
– Myślisz, że Morden nie dbał o coś tak ważnego? Że trzymał to w dostępnym miejscu? Nie masz pojęcia, co znosiłam przez ostatnie trzy lata, przywdziewając szaty kapłanki i czekając na okazję, w bezustannym strachu, że ktoś odkryje, kim naprawdę jestem. Ta ostatnia szansa jest jedyną, którą dostałam.
– Nie, niczego ci nie dam. Ale po wszystkim mogę po ciebie wrócić.
– Po wszystkim? Zrozum, że jeśli nie oddasz mi szkatułki, jutro rano umrzesz.
Flyn pokręcił głową, uśmiechając się pod nosem szyderczo.
– Wiesz co właśnie zrozumiałem? Że niepotrzebnie pozwoliłem ci mówić. Taka milcząca bardziej mi się podobałaś.
Aurora poczerwieniała na twarzy.
– A żebyś zdechł! Ty i cała reszta!
Jej głos poniósł się pośród otulonych mrokiem drzew, podrywając czuwającego Galeba. Zwalista sylwetka zamajaczyła głębszym mrokiem na tle nocnego lasu i szeleszcząc listowiem ruszyła w kierunku Flyna. Chłopak szybko podniósł knebel i wepchnął go na powrót w usta protestującej Aurory.
– Flyn? – zawołał cicho Galeb.
– Wracaj do reszty, też już idę.
Galeb przystanął, machnął ręką, dając znać, że usłyszał polecenie i ruszył z powrotem.
– Durna dziewucho – wycedził Flyn, kiedy stanął nad dziewczyną. Nachylił się ku niej. – Miałem po ciebie wrócić, ale teraz myślę, żeby zostawić cię tutaj na pastwę drapieżników i narastającego pragnienia.
Flyn wyciągnął z cholewy nóż o długim ostrzu. Wyprostował się i spojrzał w niebo, na jasny sierp księżyca i mrugające dookoła niego blade gwiazdy. Do świtu było już niedaleko.
– Myślisz, że jestem byle matołkiem. Robakiem bez rozumu i ambicji, którego można urobić. Ale się mylisz, Auroro. Pokażę ci, jak bardzo.
10.
Wyjechali z samego rana, kiedy słońce ledwo wychyliło się zza horyzontu.
Ned, poganiany przez ględzenie dyplomaty oraz karcący, pełen dezaprobaty wzrok maga, nie zdążył nawet wziąć kąpieli i zjeść śniadania. Głowa pękała mu od wypitej wczoraj gorzałki, w ustach miał sucho pomimo wychylonego z samego rana wiadra wody, a żołądek wyczyniał dzikie harce, jakby się chciał wyrwać na wolność, próbując opuścić trzewia raz górą, raz dołem. Panicz przeklinał w myślach starego pierdołę Galdura, bo to on nakazał stangretowi zboczyć z traktu królewskiego i pojechać skrótem, dzięki któremu mieli dotrzeć do stolicy dzień wcześniej niż zakładali. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że ta szybsza droga pełna była dziur i wybojów, na których kareta niemiłosiernie podskakiwała, przysparzając Nedowi dodatkowych cierpień.
Panicz trzymał się za głowę i błagał bogów by ten koszmar się skończył. Miał nie pić, lecz sytuacja była nie do zniesienia, zaś jemu udało się przed opuszczeniem karczmy zwinąć butelkę wina. Dobrze, że wewnątrz powozu znów był sam i mógł teraz, trzęsącymi się dłońmi odkorkować przyjemnie chłodną flaszkę.
Walcząc z zatyczką Ned rozpamiętywał, jak bezczelny Sirion przed podróżą rzucił kąśliwą uwagę o tym, że woli chłód porannego powietrza od smrodu wczorajszego alkoholu. Galdur mu przytaknął. Potem obaj znów usiedli na tylnej ławie. I niech tam siedzą, obesrańcy!
Ned obiecywał sobie, że kiedy obejmie po ojcu baronię, niezwłocznie wprowadzi nowe porządki. I będą to porządki, które wielu nie przypadną do gustu.
Nikt nie będzie bezkarnie nim pomiatał.
Korek wreszcie wylądował na podłodze. Ned już miał przytknąć szyjkę butelki do ust, kiedy powozem szarpnęło, a z zewnątrz rozległ się kwik koni i ludzkie okrzyki. Kareta stanęła gwałtownie. Panicz upadł pomiędzy kanapy, butelka wypadła mu z rąk i się stłukła.
Powozem bujało, jakby gigant jakiś szarpał nim raz w prawo, raz w lewo. Do wcześniejszych dźwięków dołączył szczęk oręża oraz odgłosy walki. Kiedy Ned wreszcie złapał równowagę i wyjrzał na zewnątrz, najpierw dojrzał ciągnącego za sobą kawałek dyszla konia, który zerwał się z zaprzęgu. Potem zza karety wystrzeliły dwa zygzaki błyskawic, uderzając w cele schowane gdzieś na stromym, porośniętym gęstwiną zboczu. Następnie z przydrożnych krzaków wyskoczył zbir z mieczem w jednej i czymś przygotowanym do rzutu w drugiej ręce.
Panicz schował się poniżej krawędzi okna.
Z tyłu karety rozległ się rumor, coś uderzyło kilka razy w drewnianą konstrukcję kabiny, ktoś jęknął głośno.
Ukryty przed oczami napastników Ned zastanawiał się gorączkowo, co ma teraz zrobić. Uciekać? Walczyć? Kiedy myśli przelewały się przez jego zbolałą głowę, nagle zdał sobie sprawę, że nie słyszy już kwiku koni oraz pokrzykiwań. Tumult na zewnątrz ucichł i choć jego uszu nadal dochodziły odgłosy walki, to były one teraz niezbyt intensywne. Uchylił drzwi i ostrożnie spojrzał w kierunku, z którego dochodziły dźwięki ścierającego się żelaza: na placu boju została tylko dwójka adwersarzy. Walczyli przy obalonym drzewie, przed czołem pozbawionego koni powozu.
Ned zerknął w drugą stronę. Za tylnym kołem w plamie krwi zalegał Sirion. Kilka kroków dalej Galdur pustym wzrokiem wpatrywał się w korony pochylających się nad drogą drzew. Z jego piersi wystawało drzewce strzały. Oprócz maga i dyplomaty od tamtej strony panicz naliczył jeszcze trzy ciała.
Strażnik i bandyta siekli się ze złością, żaden nie ustępował, ani nie zyskiwał przewagi. Ned uznał wreszcie, że nie może liczyć na umiejętności żołnierza i czas najwyższy wziąć sprawy w swoje ręce. Zaczął się rozglądać za bronią, kiedy z kozła zsunęło się ciało stangreta. Trup uderzył o ziemię tuż obok stóp panicza, w ręce wciąż ściskał kuszę, a z przytroczonego do jego pasa kołczanu wysypało się na drogę kilka bełtów. Ned wyrwał broń z uścisku martwego woźnicy, naciągnął cięciwę, umieścił pocisk w łożysku i ostrożnie ruszył ku walczącym.
Choć starcie wyraźnie traciło na impecie, a zmęczenie dało się zauważyć w ruchach obu przeciwników, dokładne wycelowanie i posłanie bełtu tak, by trafić w cel, dla niewprawnego strzelca było zadaniem prawie niewykonalnym. Ned mimo wszystko nie chciał ryzykować postrzelenia gwardzisty.
Po kolejnym ciosie zbira żołnierz cofnął się i nieszczęśliwie nastąpił na ciało osiłka z rozrąbaną czaszką. Zachwiało nim, a to wystarczyło, by bandyta wykorzystał okazję, przyskoczył i wepchnął sztych poniżej napierśnika adwersarza. Gwardzista wypuścił broń z ręki, złapał swojego zabójcę za koszulę i upadając pociągnął go za sobą.
Ned właśnie na to liczył. Postąpił ku napastnikowi, a kiedy ten oswobodził się z uchwytu nieboszczyka i przewrócił na plecy, panicz wycelował w niego kuszę.
– A teraz zdechniesz, robaku – wycedził Ned, patrząc w oczy zbira.
Bandyta odwzajemnił spojrzenie, a jego czoło przecięła głęboka zmarszczka. Upuścił miecz i w obronnym geście wyciągnął przed siebie otwartą dłoń.
– Czekaj! Nie strzelaj! – krzyknął. – Mam coś, co miałem ci przekazać. Tylko poczekaj, pozwól, żebym wyjął…
Zbir mówił szybko, wolną ręką sięgając pod koszulę.
– Dłonie na widoku, obesrańcu, bo wpakuję ci strzałę w ten pusty łeb! – Ned postanowił już, że zabije tego głupca, lecz chciał się jeszcze przez chwilę napawać jego strachem. – Miałeś coś przekazać? I dlatego wszystkich pozabijaliście? Myślisz, że rozmawiasz z głupcem?!
– To prawda, sama prawda! Lord Morden kazał zabić wszystkich, oprócz ciebie. I przekazać ci szkatułkę. Wyciągnę ją i zobaczysz, panie, że nie kłamię.
Bandyta raz jeszcze sięgnął pod koszulę. Ned czujnie obserwował jego ruchy, gotów wystrzelić w każdej chwili. Zbir wydobył wreszcie niewielkie, drewniane pudełko. Pokrywa była zalakowana, z odbitą w wosku pieczęcią.
– Rzuć mi je pod nogi – nakazał panicz, a bandyta posłusznie wykonał polecenie.
Ned podniósł podarek i wepchnął go za pas.
– Przed śmiercią chcesz wyrzec jakieś ostatnie słowa?
– Lord Morden, miałem z nim umowę…
Ned pociągnął za języczek spustu, a wypuszczony pocisk wbił się w bark opryszka. Panicz zaklął. Najwyraźniej kac po wczorajszej gorzałce nadal mocno go trzymał. Nerwowo ponownie naciągnął kuszę, załadował, wymierzył w dyszącego z bólu, ściskającego drzewce pocisku, zbira.
– A żeby cię, kurwi synu, kto w zadek jeżem wychędożył! – krzyknął bandyta.
– Ciekawa obelga. – Ned uśmiechnął się kpiąco i raz jeszcze pociągnął za spust. – Jak na trupa.
11.
To już za chwilę. Już słychać tętent kopyt.
Flyn mocniej zacisnął spoconą dłoń na rękojeści miecza i zerknął w stronę czającego się nieopodal Galeba, którego zadaniem było obalić nadrąbane wcześniej drzewo i zablokować drogę.
Byłoby idealnie, gdyby drzewo upadło za dwójką konnych gwardzistów, lecz przed karetą. To mogło się udać, potrzebne było jednak wybranie idealnego momentu. Flyn wznosił modły do Zorath, żeby osiłek się nie pomylił.
Po drugiej stronie, kawałek dalej, przyczaił się Zaphath – czarnoskóry tropiciel zajmie się wyeliminowaniem tylnej straży. Z kolei ukrywający się powyżej na skarpie Talben i Yorick strzałami z łuków ubiją woźnicę i wspomogą resztę. Flyn wziął na siebie wyeliminowanie dwójki pasażerów i przekazanie pudełka trzeciemu.
Plan nie był idealny. Gdyby mieli więcej czasu oraz informacji, a Lord Morden dał im coś więcej, niż trzy miecze i dwa łuki, zasadzkę można by było obmyślić lepiej. Z tym, co mieli, wiele rzeczy mogło pójść nie tak.
I pewnie pójdzie, pomyślał Flyn.
Dwójka konnych właśnie wyjechała zza zakrętu. Za nimi, w niewielkiej odległości, toczył się podskakujący na wybojach powóz, ciągnąc ogon w postaci kolejnych dwóch jeźdźców.
Kiedy pojazd mijał ukrytego w krzakach Flyna, rozległ się trzask łamanego drzewa. Jeden z jeźdźców natychmiast spiął konia, instynktownie reagując na sytuację. Drugi nie miał tyle szczęścia oraz umiejętności – gruby pień drzewa runął na drogę, przygniatając gwardzistę razem z wierzchowcem. Flyn o mało nie krzyknął z powodu nadspodziewanie dobrego wyczucia czasu przez Galeba.
Woźnica próbował wyhamować powóz, jednak on także zareagował zbyt późno, i ciągnące pojazd konie wpadły na wierzchowca ocalałego gwardzisty. Po całej okolicy rozniosły się kwik i rżenie kotłujących się zwierząt. Nad głową Flyna brzęknęły dwie cięciwy. Jedna ze strzał przeszyła kark woźnicy, druga wbiła się w pierś gramolącego się z ziemi łysego mężczyzny, który spadł z tylnej ławy powozu, kiedy pojazd gwałtownie wytracił prędkość.
Drugi z mężczyzn zajmujących miejsce na tyle karety zdołał utrzymać się na swoim miejscu, a teraz, kiedy wszystkie konie zerwały się z uprzęży i pojazdem przestało szarpać, wyciągnął rękę w kierunku Yoricka i Talbena. Skwiercząca podwójna błyskawica opuściła jego palce. Rozległy się dwa, zlane w jedno, okrzyki bólu.
Flyn wyskoczył z gęstwiny, świadom, że na strzelców nie może już liczyć. Wyrwał zza pasa nóż i miotnął nim w maga, który uchylił się przed pociskiem. To wystarczyło, by herszt w kilku susach dobiegł do karety, wskoczył na podest i uderzył przeciwnika barkiem. Mag przytrzymał się dachu, by nie upaść, a wówczas Flyn złapał go wolną dłonią za głowę i grzmotnął nią kilka razy o kabinę pojazdu. Następnie cofnął rękę z mieczem, wepchnął sztych głęboko w trzewia czarodzieja, po czym zrzucił umierającego na ziemię.
Niedaleko za powozem Zaphat ścierał się z gwardzistą z tylnej straży. Ciało drugiego leżało nieopodal, tuż obok końskiego truchła. Flyn zeskoczył z powozu i ruszył pomóc tropicielowi. Od walczących dzieliło go zaledwie kilka kroków, kiedy żołnierz zdołał obalić Zaphata i płynnym ruchem wbić miecz w jego serce.
Wściekły Flyn zamachnął się i ciął odwróconego do niego tyłem przeciwnika w kark, niemal pozbawiając go głowy.
Po drugiej stronie, przed czołem powozu, Galeb nadal walczył z ostatnim żyjącym strażnikiem.
Zwalisty drab machał mieczem jak toporem, w każde uderzenie wkładając całą siłę. Jego oponent najwyraźniej zorientował się, że unikanie ciosów Galeba jest taktyką o wiele mądrzejszą od przyjmowania ich impetu i uchylił się zręcznie przed kolejnym rąbnięciem, po czym cięciem z góry rozpłatał osiłkowi czaszkę.
Flyn został sam.
Zerwał się do biegu, wyminął karetę i z furią natarł na ostatniego gwardzistę. Ciął i rąbał, wyprowadzał pchnięcia, zasłaniał się przed ciosami, a w mięśniach czuł palący ogień. Zmęczenie dawało znać o sobie z każdym kolejnym uderzeniem, jednak i żołnierz zwalniał, coraz słabiej robiąc mieczem. Flyn ciągle napierał, zmuszając go do cofania się krok za krokiem. Miecz ciążył w dłoni, pot zalewał oczy i kiedy myślał, że już więcej razy nie da rady unieść oręża do ciosu, gwardzista nastąpił na dłoń martwego Galeba. Zachwiał się, a Flyn nie przepuścił zesłanej przez los okazji i przebił adwersarza na wylot.
Żołnierz upuścił broń, złapał swojego zabójcę za koszulę. Gdy ugięły się pod nim nogi, zaciśniętymi kurczowo dłońmi pociągnął go za sobą.
Wyswobodzenie się z uchwytu nieboszczyka zajęło Flynowi chwilę, a gdy odtoczył się na bok, ujrzał rudowłosego młodzika, który mierzył do niego z kuszy.
– A teraz zdechniesz, robaku – wycedził rudzielec.
Tak blisko. Zostało już tylko przekazać szkatułkę ostatniemu żywemu pasażerowi i… W tej chwili Flyn zrozumiał, że mimo wszystko nadal jest dla niego nadzieja.
– Czekaj! Nie strzelaj! – krzyknął, upuścił broń i zasłonił się ręką. Zaczął szybko wyjaśniać, świadom, że jego życie wisi na włosku: – Mam coś, co miałem ci przekazać. Tylko poczekaj, pozwól, żebym wyjął…
Flyn sięgnął pod koszulę.
– Dłonie na widoku, obesrańcu, bo wpakuję…
Zdzielony płazem miecza rudowłosy chłopak urwał w pół zdania, upuścił broń i nieprzytomny osunął się na ziemię. Za jego plecami stała Aurora, z burzą zmierzwionych loków i zaciętymi ustami. Wycelowała sztych w twarz Flyna.
– Uratowałam ci życie, w zamian chcę pudełko.
– Posłuchaj, Auroro…
– To ty posłuchaj! – przerwała mu dziewczyna. – Gdyby nie ja, zginąłbyś. Daję ci kolejną szansę, rozumiesz? Oddasz szkatułkę, a potem odejdziesz, zaczniesz nowe życie i nigdy się już nie spotkamy.
– A Morden? On nie odpuści.
– Flyn, już ci to mówiłam: jeśli zrobisz, co każę, nie będzie już więcej Mordena. Nie chcę cię zabijać, ale zrobię to, jeśli nie dasz mi wyboru.
Chłopak spojrzał w zielone oczy Aurory. Nie było w nich śladu fałszu, a wyłącznie żelazna determinacja. Flyn wyciągnął szkatułkę z zanadrza. Dziewczyna wyszarpnęła mu ją z dłoni i bez słowa ruszyła w stronę, z której nadjechał powóz.
To nie mogło się tak skończyć. Flyn poderwał się i ruszył w ślad za Aurorą, gdy ponad jego ramieniem świsnął bełt. Ugodzona w plecy dziewczyna wygięła się w łuk i upadła.
Flyn odwrócił się w stronę strzelca.
Jego wzrok spotkał się ze spojrzeniem rudowłosego, który na chwiejnych nogach stał przy powozie, w rękach ponownie dzierżąc kuszę. Rudzielec ponownie naciągnął cięciwę i sięgnął po zatknięty za pas bełt. Flyn nie tracił więcej czasu, doskoczył do przeciwnika, silnym ciosem w szczękę powalił go na ziemię, a potem usiadł na nim i zapamiętale okładał pięściami, dopóki ten nie przestał stawiać oporu.
Nie mógł sobie pozwolić na kolejny błąd, który mógłby kosztować go życie. Złapał upuszczony przez rudzielca pocisk, ścisnął go oburącz i z impetem wbił w skroń nieprzytomnego przeciwnika.
Zostawił trupa i podbiegł do Aurory. Podłożył dłoń pod jej głowę. Dziewczyna jeszcze żyła, lecz z każdym, coraz płytszym oddechem zbliżała się do nieuchronnego kresu.
– Oddaj to mojemu ojcu… – Podsunęła Flynowi pudełko. – Nie ma niczego ważniejszego… Obiecaj mi. Na swój honor…
Flyna nic z nią nie łączyło, więc czemu miałby spełnić jej kolejne życzenie? I jak, do czorta, niby miałby znaleźć jej ojca?
Nie, nie będzie nikogo szukał, ma swoje zmartwienia. Ale jej powie, że tak. Że spełni prośbę. Odebrał pudełko. Skłamie, żeby mogła umrzeć w spokoju.
– Obiecuję.
– Uratowałam cię… Jesteś mi to winien…
Aurora zamknęła oczy, jej oddech się urwał, a głowa zsunęła z ręki Flyna.
12.
Ned wsparł się o koło powozu i rozejrzał.
Był jedynym, który przeżył. Wokół zalegały ciała gwardzistów i bandytów, do tego trupy Siriona i Galdura, oraz truchła dwóch koni. No i jeszcze woźnica. Ned przeszukał jego ubranie. W kieszeni płaszcza znalazł to, czego najbardziej mu w tym momencie brakowało.
Odkorkował flaszkę, w powietrzu rozniosła się ostra woń gorzałki. Przywarł ustami do szyjki i kilkoma łykami opróżnił ją do dna. Zakręciło mu się w głowie, ale już po chwili poczuł się znacznie lepiej.
Podszedł do ciała maga i trącił je butem.
– No i masz za swoje, durniu. – Spojrzał na przebitego strzałą Galdura. – I ty też!
Uśmiechnął się, bo oto wypełniła się sprawiedliwość – ci, którzy śmieli z niego drwić i nim pomiatać dostali zasłużoną karę. Gwardzistów też mu nie było szkoda, bo od tego w końcu są: żeby umierać za swoich panów.
Ned przypomniał sobie o pudełku, które dał mu bandyta. Wyciągnął je, zerwał pieczęć i otworzył.
W środku znajdował się list, a pod nim okrągły amulet wielkości dłoni, na którego powierzchni wyryte były geometryczne symbole. Samą krawędź oplatał zjadający własny ogon wąż. Ned schował przedmiot do kieszeni, rozłożył list i przebiegł wzrokiem kilka pierwszych linijek tekstu:
“Pierwsze i najważniejsze, co powinieneś wiedzieć: ty napisałeś ten list”.
Co to za brednie?
“Przeczytaj go uważnie, a posiądziesz wielką władzę. Znamy siebie tak samo dobrze pomimo dzielącej nas przepaści, a pewnie ja znam cię lepiej.
Schowaj teraz list do szkatułki i nikomu jej nie pokazuj. Zaraz nadjedzie powóz, lekturę dokończysz później, w bezpiecznym miejscu”.
Ned pomyślał, że to jakaś wierutna bzdura, lecz w tej właśnie chwili usłyszał tętent kopyt.
W jego stronę gnała czarna kareta, zaprzężona w szóstkę koni, poganianych przez woźnicę, siedzącego na ławie w towarzystwie dwójki zbrojnych. Stangret szarpnął lejce, zmuszając wierzchowce do zatrzymania się tuż przed pniem obalonego drzewa. Żołnierze zeskoczyli na ziemię, dobyli mieczy.
– Coś za jeden!? – krzyknął jeden ze zbrojnych.
Ned pospiesznie schował list do szkatułki, którą zatknął ponownie za pas, i z uniesionymi w górę rękami odpowiedział:
– Ned Romus, następca barona Callana Romusa! Ja i moi ludzie zostaliśmy napadnięci!
Drzwi powozu otwarły się i ze środka wyszedł wysoki chudzielec w niebieskich szatach maga. Zaraz za nim pojawił się drugi mężczyzna, którego ubiór również wskazywał na paranie się magią. Ten jednak miał na sobie czarne szaty, co oznaczało, że był arcymistrzem swojego zakonu.
Niższy rangą czarodziej wyminął żołnierzy i spojrzał na zagradzający drogę pień. Wystawił przed siebie dłonie, które rozbłysły miodową poświatą, a po chwili przeszkoda uniosła się nad ziemię i została odrzucona precz.
– Dziękuję, Garricku – powiedział arcymag do młodszego towarzysza, po czym zwrócił się do Neda: – Znam barona Romusa, a ty, chłopcze, rzeczywiście go przypominasz.
– Zatem proszę, panie – jak szlachcic szlachcica – o podwiezienie mnie do pobliskiej karczmy, kawałek drogi stąd, w kierunku, w którym zdążacie. Z gospody będę mógł wysłać gońca po pomoc do najbliższego garnizonu.
– To rozsądna prośba, Arthasie – zauważył mężczyzna nazwany Garrickiem. – Podwiezienie panicza nie opóźni nas już bardziej, a ktoś musi zająć się tym, co tutaj zaszło. Sam chętnie posłuchałbym…
– Nie mamy na to czasu – uciął arcymag. – Wracaj do środka. A ty, Nedzie Romusie, usiądziesz na ławie z tyłu. Podwieziemy cię gdzie zechcesz.
Kiedy obaj czarodzieje zniknęli w powozie a panicz zajął miejsce z tyłu, stangret strzelił lejcami i konie ruszyły z kopyta.
Całą drogę do karczmy Ned z ponurą miną rozmyślał o zniewadze, jakiej dopuścili się wobec niego czarodzieje, nie zapraszając go do środka. Uważają się za lepszych, lecz przyjdzie czas, kiedy zapłacą mu za swoją arogancję.
Ned poklepał szkatułkę.
Kiedy już dojdzie do władzy, wszyscy mu zapłacą.
13.
Tyle śmierci z powodu jednego pudełka.
Flyn obrócił szkatułkę w dłoniach. Jej adresat był martwy, nie było szans na wypełnienie misji. Co gorsza, to on go zabił.
Było naprawdę źle. Nieważne, co mówiła Aurora, Morden nie odpuści, znajdzie go i zabije. Zapewne w jakiś wyszukany, bolesny sposób.
Czy był sens uciekać? Może, ale trzeba zniknąć na dobre, gdzieś za granicami królestwa. Zmienić wszystko, wymyślić od nowa całe swoje życie.
A pudełko cisnąć precz. To jedyne rozsądne wyjście. Jednak szkoda byłoby nie dowiedzieć się, co tak ważnego skrywa jego wnętrze. Flyn odrzucił wątpliwości i zerwał pieczęć.
W środku znajdował się list, a pod nim amulet, na którego powierzchni wyryte były tajemnicze symbole. Jego krawędź oplatał zjadający własny ogon wąż. Flyn schował przedmiot pod koszulę, a list rozłożył. Dobrze, że w trakcie nudnych wieczorów, kiedy kompania nie miała nic do roboty, stary Yorick nauczył go czytać. Przebiegł wzrokiem kilka pierwszych linijek tekstu:
“Pierwsze i najważniejsze, co powinieneś wiedzieć: ty napisałeś ten list.
Przeczytaj go uważnie, a posiądziesz wielką władzę. Znamy siebie tak samo dobrze pomimo dzielącej nas przepaści, a pewnie ja znam cię lepiej.
Schowaj teraz list do szkatułki i nikomu jej nie pokazuj. Zaraz nadjedzie powóz, lekturę dokończysz później, w bezpiecznym miejscu”.
Flyn zmarszczył brwi. Chciał zagłębić się w dalszej części listu, kiedy usłyszał hałas czyniony przez zbliżającą się traktem karetę. Padł na ziemię, ukrył pudełko i pod osłoną obalonego drzewa odczołgał się w pobliskie zarośla.
Stangret spiął lejce, zmuszając wierzchowce do zatrzymania się tuż przed pniem. Żołnierze natychmiast zeskoczyli na ziemię, dobyli mieczy. Ostrożnie podeszli do przeszkody, wzrokiem przeczesując okolicę.
Przeskoczyli nad pniem, obeszli pozbawiony koni powóz dookoła, zajrzeli do środka. Zatrzymywali się przy każdym ciele, poszturchując je butami. Wreszcie jeden z żołnierzy wrócił pod karetę i zamienił kilka słów z kimś w środku.
Z powozu wyszedł wysoki chudzielec w niebieskich szatach maga. Zaraz za nim pojawił się drugi mężczyzna, którego czarny ubiór również wskazywał na paranie się czarodziejską sztuką.
Wyższy z pasażerów spojrzał na zagradzający drogę pień drzewa. Wystawił przed siebie dłonie, a po chwili przeszkoda uniosła się nad ziemię i została odrzucona w zarośla.
– Co z tym robimy, Arthasie? – zapytał chudzielec w błękicie.
– Nic, Garricku. Mamy ważniejsze sprawy. Poinformujemy o tym bałaganie kogoś w najbliższym mieście.
– Panie, niedaleko stąd jest gospoda na skrzyżowaniu dróg – wtrącił się stangret.
Mag w czarnych szatach skinął woźnicy i skierował kroki z powrotem do powozu. Jego towarzysz ruszył w przeciwnym kierunku. Zainteresowało go ciało dziewczyny, lecz gdy podszedł do niego na mniej niż pięć kroków, stanął jak wryty.
– Arthasie! – Chudzielec odwrócił głowę w stronę powozu. – Musisz tu podejść. To… Po prostu podejdź.
Mężczyzna nazwany Arthasem zawrócił. A gdy stanął ramię w ramię z towarzyszem, również jakby go zamurowało.
– Wiesz, że to nie ona.
– Wiem. Lecz podobieństwo…
Jeszcze długą chwilę magowie stali, jak zahipnotyzowani wpatrując się w twarz martwej Aurory. Z odrętwienia wyrwał ich dziecięcy głos.
– Tato, co się stało?
Flyn zerknął na powóz. Na schodkach stała kilkuletnia dziewczynka z burzą granatowych loków na głowie.
Arthas szybkim krokiem podszedł do dziecka.
– Ruszamy! – krzyknął i skinął na żołnierzy. – Nie możemy dłużej tutaj mitrężyć.
– Co wuj tam ogląda? – dociekało dziecko, próbując z wysokości ostatniego schodka dojrzeć coś ponad ramieniem ojca.
– Nic, co powinno cię interesować. – Dziewczynka zrobiła naburmuszoną minę. – No, już, wchodź do środka.
Arthas odwrócił się do towarzysza i gestem ponaglił go do powrotu. Dziecko w tym czasie zapatrzyło się w miejsce, skąd obserwował drogę Flyn. Dziewczynka nie mogła go widzieć, nie z tej odległości, a mimo to chłopakowi wydawało się, że spojrzenie zielonych oczu dziecka przewierca go na wylot.
– Prosiłem cię, żebyś weszła do środka! – zbeształ córkę Arthas. – Natychmiast, Auroro!
Flynowi zakręciło się w głowie.
Miał pytania – mnóstwo pytań. Jednak to najważniejsze, od którego zależała jego przyszłość, musiał zadać sobie sam:
Czy jest w nim więcej odwagi, by iść po swoje, czy honoru, by dotrzymać złożonej obietnicy?
Tego pierwszego nigdy mu nie brakowało.
Z drugim bywało różnie…