Kawałek chleba spada tuż przed gołębiem. Ptak przekrzywia łepek, po czym zaczyna zawzięcie dziobać pokarm, rozrzucając dookoła okruszki. Uśmiecham się. Rzucam kilka kolejnych porcji pieczywa, które rychło przywabia inne ptaki.
Opieram się wygodnie o ławkę i obserwuję zaaferowane konsumpcją zwierzęta spod przymrużonych powiek. Wygląda na to, że gołębie poruszają się po trajektoriach wyznaczonych przez brzeg zbioru Mandelbrota.
Jest dosyć chłodno jak na godzinę 19.57. Dwanaście stopni Celsjusza nie pasuje do sierpniowego wieczoru. Przez chwilę zastanawiam się, czy coś z tym nie zrobić, ale ostatecznie postanawiam się tym nie przejmować.
Nie odwracam głowy, kiedy się przysiada.
Nazywa się Rose.
Jest brunetką, a jej nieduży nos pokrywają piegi. Błękitne oczy i niewinny uśmiech nadają jej twarzy trudnego do opisania uroku. Podoba mi się. Chyba.
Rose ma dwadzieścia siedem lat, dwójkę dzieci i kiepski plan na życie.
Ze swoim chłopakiem, Milesem, mają dzisiaj znowu obrobić jakiegoś frajera. Plan jest prosty: Rose wybiera bogato wyglądającego faceta, wdzięczy się do niego i zwabia w miejsce, gdzie Miles daje mu w łeb. Potem obrabiają leszcza: zabierają mu portfel, pozbawiają zegarka, może uda się skroić jakiś sygnet – i adieu.
Jak zwykle.
Mamy 19.58, a w parku oprócz mnie są tylko gołębie, Rose, Miles i ich niedoszłe wyrzuty sumienia.
Tak się zostaje frajerem, moi drodzy.
Dziewczyna otwiera usta i chce coś powiedzieć, ale ją ubiegam:
– Cześć, Rose.
Niewinny uśmiech błękitnookiej brunetki znika.
– Znamy się? – mamrocze niepewnie.
– Ty mnie raczej nie kojarzysz – odpowiadam spokojnym głosem, nie przestając obserwować ptaków, które właśnie kończą posiłek. – Przecież nie okrada się znajomych.
Dziewczyna zrywa się z ławki, a w jej oczach pojawia się strach:
– Co ty…
– Nie jestem policjantem – ucinam krótko. – Siadaj na tyłku, mam ci coś ważnego do powiedzenia.
Rose sadowi się na ławce i patrzy na mnie badawczo.
– Mam na imię Jeff. Jestem starym kumplem Milesa. – Cieszę się w duchu z udanego łgarstwa. – Teraz uważaj. Dzisiejszy numer miał być waszym ostatnim. Twój facet od paru miesięcy ma nową laskę na boku. Od dawna chciał się wyrwać z waszego związku, ale bał się, że za dużo wiesz. To nie ja miałem dostać pałką w łeb, tylko ty. Mówię o tym dlatego, że….
W czasie mojej tyrady z pobliskiego krzaka ostrożnie wychyla się szczur ze słuchawkami na uszkach.
– …żal mi twoich dzieciaków – cedzę przez zęby, nie spuszczając szkodnika z oczu.
No nie, tego już za wiele! Żeby podsłuchiwały mnie gryzonie?
Zrywam się i stwarzam w wyciągniętej ręce wielką packę na muchy.
– A masz!
Tłukę szczura w łepek. Zwierzak patrzy na mnie z wyrzutem, popiskuje i chowa się w krzakach.
Rose przypatruje się wszystkiemu z oczami wielkimi jak denka filiżanek.
Teraz ona piszczy (ale dla odmiany nie po szczurzemu), zrywa się i zaczyna gnać przed siebie w jedną z parkowych uliczek.
Interesujące!
Jej reakcja stanowi niewielki ułamek procenta wszystkich permutacji wolicjonalnych na tej linii czasu. Czuję, że warto będzie się temu kiedyś przyjrzeć uważniej.
Z drugiej strony, to pewnie przez tego szczura. Przypomina mi się, że kobiety często boją się myszy, a stąd do szczurów niedaleko.
Tak czy owak, należy mi się chwila przerwy. W tej sesji odegraliśmy spotkanie z Rose dziewięćset trzydzieści osiem razy i chociaż jestem diabelsko cierpliwy, to nawet mnie zaczyna to nużyć.
Naturalnie nie dotyczy to Rose ani Milesa, bo za każdym razem startują z tego samego zapisu pamięci.
Wstaję z ławki, robię salto mortale w piątym wymiarze i staję obok wszechświata. Łapię za brzegi strun przestrzennych i sprawnymi ruchami zakrzywiam je za pomocą kilku matematycznych uproszczeń, kompresując wszechświat sześćset osiemnasty do postaci pięciowymiarowej kartki papieru. Odkładam pakunek na stosik z innymi wszechświatami i wyobrażam sobie, że jestem w moim antygabinecie.
Przyszedł czas na autorską wersję herbatki o piątej po południu. Oczywiście dość umowną, bo w miejscu poza światami trudno mówić o konkretnej porze dnia.
Rozsiadam się w atramentowej czerni imitującej fotel i otwieram nieistniejącą gazetę na przypadkowej stronie.
W rubryce sport ktoś składa zażalenie, że Pangalacticos wygrał w nieuczciwy sposób, bo strzelili gola piłką zrobioną z neutrin. Bramkarz przepuścił ją przez palce i publiczność ze złości zaczęła rzucać na boisko supernowe.
Upijam łyk czarnej materii i odstawiam filiżankę.
Jak to dobrze, że Bóg widzi, jaką mam udrękę z tymi eksperymentami.
Uśmiecham się ironicznie i spoglądam odruchowo w coś, co w mojej obecnej pozycji mogłoby być górą. Naturalnie – przy dużej dozie dobrej woli (a z tym u mnie bywa różnie), bo w pięciowymiarowej przestrzeni nie jest to aż takie oczywiste.
– Bo przecież jest jakiś Bóg? Chyba? – żartuję na głos.
Nie.
Nie spodziewam się odpowiedzi…
Sami rozumiecie…
No, ale dość leniuchowania, czas wziąć się do roboty.
Rozwijam wymiary wszechświata o numerze sześćset osiemnaście i tworzę nową scenerię.
Tym razem rozgrywam to inaczej niż zwykle.
Naprzeciw siebie stają dwie drużyny.
Po jednej stronie dwa tysiące klonów Rose. Łopoczą flagi, formują się oddziały, dowódczynie odczytują „Manifest antymilesowski”. W rękach nowo utworzonej armii błyszczą szable, halabardy i ustawione na sztorc kosy.
Po przeciwnej ze stron, w pobliżu lasu, czeka już pięciuset Milesów. Tu jako uzbrojenie dominuje odprzodowy karabin jednostrzałowy. Milesi formują czworoboki i zagrzewają się do boju pieśnią o zwycięstwie nad oddziałami Rose i słuszności własnych przekonań.
Oddziały Rose rozpoczynają szturm.
Gwałt, rwetes i szaleństwo dominują na polu bitwy. Liczniejsza, ale gorzej uzbrojona armia Rose ponosi ciężkie straty, ale atakuje bez ustanku.
Przyglądam się temu z rosnącą ciekawością.
Po pewnym czasie oddziały Rose wycofują się, gdy staje się jasne, że wróg ma strategiczną przewagę technologiczną, a poniesione straty uniemożliwiają dalsze prowadzenie bitwy.
Armie wysyłają dyplomatów. Po krótkich negocjacjach następuje zawieszenie broni.
Wykonuję drobny gest ręką i na pole bitwy wkracza nowe pokolenie Rose. Są szybsze, inteligentniejsze i liczniejsze.
Dowódczynie armii Rose zwołują naradę i postanawiają rozpocząć wyścig zbrojeń. Część klonów Rose zostaje oddelegowana do prowadzenia badań naukowych. Szybko wynajdują nowe rodzaje uzbrojenia – czołgi i samoloty.
Tymczasem szpiedzy Milesów wpadają w panikę. Uchwalają potężny budżet na naukę. U nich również następuje postęp technologiczny – starają się jak najszybciej dorównać przeciwnikowi.
…a mnie trafia szlag ze złości, bo właśnie zauważam nowego szczura, który z mikrofonem i słuchawkami kręci się wokół pola bitwy. Przeklęte gryzonie, niepokoją mnie nawet tutaj! Tworzę nową packę na muchy i zaczynam gonitwę za intruzem.
– A kysz, maro przebrzydła! – Z całej siły łomocę packą w miejsca, z których wysuwa się ciekawski łepek gryzonia. W końcu udaje mi się go przepędzić, ale…
Okolicę rozświetla błysk eksplozji termojądrowej. Po chwili całe pole bitwy spowija dym i radioaktywny opad.
No proszę! W czasie kiedy uganiałem się za szczurem, nowe pokolenia walczących o pokój i demokrację opanowały potęgę atomu. Odczuwam z tego powodu niekłamaną dumę.
Trzeba to uczcić: zamaszystym gestem tworzę nad polem bitwy chmurę radioaktywnego confetti i deszcz prażonej kukurydzy. Kiedy dym rzednie, na pobojowisku nie ma już żadnego żywego człowieka.
A ja? No cóż. Jestem zachwycony, moje eksperymenty niespodziewanie dobiegły końca. Udowodniłem, co było do udowodnienia: wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, którym jest nieuchronna samozagłada ludzkości.
Nagle wśród zgliszcz dostrzegam kilka żywych gołębi. Nie wiem, jakim cudem przeżyły, ale najwyraźniej gołębie mają swoje sposoby.
Chodzą po trajektorii opisywanej przez trójkąty Sierpińskiego, dziobiąc radioaktywny popcorn.
I to rozumiem, uwielbiam teatralne zakończenia!
*
Szczur Gizmo poprawił nadajnik na swoim łebku. Delikatnie postukał w mikrofon i zapiszczał:
– Centrala, czy mnie słyszycie?
– Głośno i wyraźnie, agencie Gizmo – zatrzeszczał głos w słuchawkach. – Melduj!
– Wygląda na to, że ludzie w końcu się wytłukli. Nareszcie będzie można tu zbudować cywilizację z prawdziwego zdarzenia!