Noc. Gwiazdy błyszczały na jej czarnym płaszczu, kiedy stała nad jeziorem ukrytym w gęstym lesie.
– Ta decyzja… Wiem, że to nie jest łatwe. – Przejechała ręką po włosach. Były krótkie, jak u każdej z wojowniczek północy. – Musimy odlecieć dalej, do wschodnich granic.
– Tam nic nie ma – zauważyła Ekha, odruchowo strząsając ćmę, która przysiadła na jej skrzydle.
– Potrzebujemy takiego miejsca.
– Noc, wiem, że przemawia przez ciebie desperacja…
– Dyskusje o podróży zostawcie na rano – ucięła Noc. – Coś jeszcze? – Popatrzyła na resztę.
– A mężczyźni, którzy… – zaczęła Świt, najmłodsza z nimf.
– Mogą nas wydać. – Noc poprawiła nóż przymocowany do rzemienia zawiązanego wokół pasa; strój sięgał jej do kolan, odsłaniał szczupłe łydki. Na jednej nodze widniało niezagojone rozcięcie. Magiczna pamiątka po walkach z czarodziejami południa.
– Banda Ashii jest na tropie – dodała Ekha. – Używają smoków do tropienia.
– Zdążymy. – Noc rozłożyła srebrzyste skrzydła.
Nadchodził ciepły wieczór nad wodą oświetloną pełnią księżyca. Zbliżał się rytuał połączenia. Nimfy przeleciały przez jezioro. Było ich dziesięć, ostatnie wojowniczki z północy. Noc wylądowała pierwsza, za nią powoli osiadały na trawie pozostałe.
Szły powoli, boso, okryte czarnymi płaszczami, na których wyhaftowane gwiazdy skrzyły się jak zaczarowane. Las szumiał, marudzenie wodników mieszało się ze śpiewem rusałek, trolle ryczały za wzgórzami. Ciemność przykrywała świat, budziły się istoty gardzące światłem. Z lasu dobiegło wycie wilkołaka. Świetliki latały wzdłuż brzegu, ich jaskrawozielone pancerze migotały w szuwarach.
Noc rozpięła płaszcz. Pod nim była naga. Lśniące okrycia upadały na trawę z cichym szelestem. Nimfy pozostały z paskami na biodrach, za którymi wetknięte miały sztylety. Na polanie rosły drzewa, do których byli przywiązani mężczyźni.
Świt podeszła do Miłowita, który jako jedyny nie miał zarostu, a z kieszeni szaty wystawał mu fragment wystruganego w drewnie fletu. Patrzył z wyraźnym rozczarowaniem na Noc stającą przed Bohdanem.
– Myślałeś o Nocy? – Świt uśmiechnęła się.
– To… – Miłowit zerknął na jej nagie piersi, z trudem skupił wzrok na twarzy. – My wczoraj…
– W rytuale połączenia wybieramy tego, kogo podpowiada nam serce, Miło… Świt wyjęła sztylet. Zimne ostrze dotknęło skóry rąk, więzy zostały przecięte. – Mogę tak do ciebie mówić?
– Tak… – Miłowit kątem oka widział, jak Noc uwalniała Bohdana. – Czemu… nie jest odwrotnie? Czemu to nie wy… jesteście związane?
– U ludzi jest inaczej? – Świt podniosła ostrze. – Nie ruszaj się… To nie zaboli… – W uśmiechu zawarła przeprosiny. – Tradycja… – Cięła sztyletem policzek Miłowita. Rana była płytka, krew spłynęła wolno, załaskotała brodę i szyję.
– U nas… u nas na ślubie wiążemy ręce… Razem, mężczyzna i kobieta.
– Ciekawe. – Świt pocałowała ranę na policzku, zlizała krew, zrobiła krok do przodu, jej stopa znalazła się pomiędzy stopami Miłowita. – Moje siostry opowiadały o tym… To były piękne opowieści, Miło. Może jak wojna dobiegnie końca… weźmiemy ludzki ślub.
– Chciałabyś? – Miłowit dotknął jej skrzydła utkanego z przejrzystych błon.
– Chciałabym robić to, co każdy. Nie w ukryciu, z dala od świata. Ślub ludzki… – Splotła razem ich dłonie. – Może to nas kiedyś czeka, Miło.
– Ale twoja rodzina…
– Nie mówmy o tym – powiedziała głosem kruchym i bezbronnym, przytłoczona ciężarem spalonych wiosek w górach, bolesnych strat. – Jesteśmy tu dla nowej przyszłości…
Zbliżyła usta do twarzy Miłowita. Przez chwilę tylko patrzyła na niego, pachnąca miodem i niezapominajkami. Rozpoczęła pocałunek nieśmiało, przechylając głowę w bok. Smakowała jak ciepły świt budzący do życia.
Zamachała skrzydłami, z których uniósł się rebrny pyłek, osiadając na twarzy i szatach Miłowita.
– To sprawi, że na pewno… – Świt nie zdążyła dokończyć. Miłowit pocałował ją, bardziej zachłannie niż wcześniej, na jego szczupłej i rozmarzonej twarzy połyskiwały drobinki srebra. Wszędzie wokół nich krążyły okruchy magicznego światła zmienionego w pył.
– Wiesz, że pójdę z tobą?
– To niebezpieczne.
– A co jest bezpieczne w czasach wojny? – Miłowit rozwiązał pasek szaty, upadła na ziemię.
Gdzieś tam, pod innym drzewem, Noc jęknęła, cykady zalewały grą okolice jeziora. Świetliki latały tak blisko, że wystarczyło wyciągnąć rękę, aby ich dotknąć.
– Piękne, co? – Świt podążyła za spojrzeniem Miłowita. – Świetliki czerpią z naszych mocy, to nimfy dają im światło… Jest taka legenda, która mówi, że jeśli nimfy znikną, świetliki przestaną świecić.
Miłowit przejechał ręką po giętkim skrzydle, zrzucił tunikę na ziemię. Gładkie udo Świty przylgnęło do jego bioder, krótkie włosy załaskotały w szyję. Przyśpieszony oddech nimfy wypełniał powietrze, palce błądziły po ciele, wywołując dreszcze. Byli jak spieniona toń jeziora, którym zawładnęła burza – chaotyczni, pospieszni, wymieniający urywane pocałunki.
– Jesteś… jak światło, którego szukałem…
– Cii… – Świt pociągnęła go za rękę, pod drzewo, na trawę skąpaną blaskiem świetlików. W gałęziach nad nimi coś poruszyło się, zamruczało.
Miłowit oparł głowę o korę wierzby pachnącą żywicą. Ziemia była ciepła, nie miała w sobie chłodu wieczoru, jakby magicznie dostosowała się do ich rozgrzanych ciał.
Oczy Świty świeciły w ciemności jak u pumy – tęczówki przypominały płynne złoto, rzadkie rzęsy i brwi sprawiały, że twarz była drobniejsza, na szyi widniała podłużna blizna jak po cięciu nożem. Miłowit pocałował zagłębienie tuż przy obojczyku nimfy, objął ją drżącymi rękami, pozwolił ich ciałom rozpocząć to pierwsze, odurzające spotkanie.
I następne, pewniejsze, wśród rozkołysanych gałęzi wierzby, przesuwającej liście w powiewach wiatru, dotykających nagich pleców nimfy. Rozbierali się z niepokoju, odrzucali wstyd. Schowani przed światem, przed stworzeniami żyjącymi nad jeziorem, przed własnymi zaplątanymi w rozedrganych emocjach umysłami – stawali się jednością.
Gdzieś tam, w Północnym Królestwie, czarodzieje szykowali do wyprawy zniewolone umysłami smoki, aby wytropiły nimfy. Lecz tutaj, nad spokojnym jeziorem, rodziła się nadzieja.