Dzajah nigdy nie doświadczyło wielkiego skoku technologicznego. Była to pustynna planeta, której powierzchnię pokrywały głównie piasek i skały, gdzieniegdzie oddzielane zielonymi oazami.
Największe miasto Dzajah – Sznubba, liczyło trzydzieści pięć tysięcy mieszkańców, jeżeli pominąć przyjezdnych. Bo, choć sama planeta i żyjąca na niej społeczność nie miała za wiele do zaoferowania, to co jakiś czas błądziła w jej okolice kupiecka karawana, albo imperialny krążownik policyjny.
Jedyny kosmoport mieścił się oczywiście w Sznubbie, we wschodniej części miasta, oblepiony przez slumsy i niegodne zaufania lokale, wyspecjalizowane głównie w hazardzie, prostytucji i sprzedaży środków wyskokowych.
Powodów, dlaczego Dzajah nigdy nie zdołało rozwinąć się do takiego poziomu, jaki prezentowały inne kolonie międzyrasowe pod przywództwem ludzi, było z pewnością wiele, ale wszystkie one sprowadzały się do jednego, szczególnie istotnego – Gargulców.
Gargulce nawiedzały te ziemie od pokoleń. Pierwsi kolonizatorzy, którzy przybyli tu na jednej z ark, zdali raport, mówiący o tajemniczych istotach, nadlatujących z nieba i atakujących ich obozy.
Od tamtej pory udało się ustalić, że Gargulce przebywają na orbicie. Mają tam swoje, unoszące się w przestrzeni, gniazda, wirujące wokół Dzajah, niczym grobowe księżyce, rozbite przez jakąś katastrofę na tysiące kawałeczków i zagarnięte przez grawitację planety wbrew jej woli.
Nikt nie próbował nic z tym zrobić. A raczej – nie miał na to środków. Mieszkańcy Sznubby nie należeli do najbogatszych; prawdę mówiąc, nie mogli zaoferować niczego, oprócz silnych rąk i woli. Byli biedakami, wyżebrującymi resztki od Imperium. Padającymi na kolana przed Imperatorem, który w innych, wcale nie tak dalekich, układach, miał często reputację szarlatana i tyrana.
Ale nie tutaj.
Dzajahanie przyzwyczaili się do Gargulców, ale nigdy nie przestali ich nienawidzić. Przyjezdni kupcy nawet woleli tę sytuację, bo gdyby Dzajah stało się nagle miejscem bezpiecznym, wtedy ceny ich towarów na pewno by spadły. Każdy tubylec bał się przebywać na otwartej przestrzeni dłużej niż godzinę, bo bestie atakowały znienacka. Dlatego targowanie również przychodziło łatwo.
Nie myślcie jednak, że mieszkańcy tej brudnej, zapomnianej przez los planety nie mieli łba na karku. Wiedzieli, że nie są w stanie bronić się przed Gargulcami. Znaleźli zatem rozwiązanie – Warownie.
Stare porzekadło, przekazywane z nutą rozbawienia przez następne pokolenia oficerów z Międzyplanetarnej Floty Imperialnej, głosiło, że ,,kiedy nie możesz wygrać, spróbuj nie przegrać”. Gdy atak jest niemożliwy, musisz się bronić.
Warownie były dobrze uzbrojonymi ośrodkami, rozsianymi po Sznubbie, w których każdy mieszkaniec mógł się schronić, o ile miał wykupiony karnet wstępu. Gospodarze oferowali miesięczne i roczne bilety, ale były one przeznaczone dla przyjezdnych. Tutejsi dobrze wiedzieli, że tylko życiowa subskrypcja ma sens. Bo Gargulce lubiły atakować. I było ich wiele.
Takich ośrodków obronnych nie stało więcej niż dziesięć. Lecz największym i najbardziej obleganym z nich była Warownia Edgara.
***
W dniu, w którym wszystko się zaczęło, Ashna wstała później niż zwykle, czując, że dopada ją infekcja. Podejrzewała, że może to być grain – choroba wirusowa, panosząca się na ich planecie od niespełna trzech wieków i uderzająca co jakiś czas z ukrycia, wywołując epidemie.
Kiedy była mała, przechodziła grain kilka razy i wcale się już nie bała, ale nie mogła zignorować faktu, że jej organizm jest wyraźnie osłabiony.
Po podniesieniu się z łóżka, poszła na tyły budynku, żeby wynieść śmieci z Bjergem. Bjerg był od niej wyższy o trzy, albo i cztery głowy, szerszy w barach pięciokrotnie, a przede wszystkim włochaty, przypominający hybrydę byka i człowieka, stojącego na dwóch kopytach, z krowią twarzą, ale całkiem zręcznie wygoloną. W nosie miał kolczyk.
Niósł za nią worki ze śmieciami i mówił:
– Tych trzech nowych wartowników, których zatrudniłaś, nie ma za grosz szacunku, córko Edgara.
– Co z tego? – Odwróciła się do niego i wzruszyła ramionami. Potem wskazała palcem kubły, a Bjerg cisnął worki na ziemię i zaczął upychać. – Mają dobrze walczyć. I dobrze walczą. Widziałeś jak wczoraj radzili sobie na wieżyczce?
– Dawaliśmy sobie radę bez nich, córko Edgara. Nie potrzebuję mieć pod nosem trzech, przebrzydłych, zadufanych w sobie…
– Czas upływa, staruszku. Połowa naszej kadry się sypie. Widzę, że są coraz wolniejsi. Kiedy nadarza się okazja, muszę zatrudniać nowych wartowników, bo… Bo ilu ich tu przylatuje, co? A ilu z tych, którzy przylecą, chce tu zostać?
– Posłuchaj…
– Wracajmy do środka, wielkoludzie. Podjęłam decyzję. Jeśli się z nią nie zgadzasz, idź do Ruffusa. On na pewno cię przyjmie.
Weszła z powrotem do Warowni, zostawiając Bjerga za sobą. Wewnątrz panował zgiełk i unosił się zapach kiszonej kapusty. Jakiś S’hekkańczyk z wygoloną głową kłócił się przy ladzie z ich barmanem.
Bjerg popędził za nią.
– Jak możesz pleść takie rzeczy! – Dogonił Ashnę i szedł teraz obok, garbiąc się strasznie, żeby mogła widzieć jego twarz, gdy do niej mówił. – Pracowałem dla twojego ojca jeszcze zanim byłaś na świecie… a Ruffus… Krętacka świnia!
– Ma dużo klientów. – Popatrzyła na niego. – I ostatnio zatrudnił siedmiu S’hekkańczyków. Patrz na tego przy barze. To kawał istoty, przydatny.
Oboje popatrzyli na niezadowolonego klienta. S’hekkańczyk miał około dwóch metrów wzrostu, wygoloną, szarą głowę z białym tatuażem w kształcie pasa, ciągnącym się od potylicy po usta, oraz malutkie uszy. Mięśnie, opięte czarnym kombinezonem, falowały delikatnie, kiedy wymachiwał rękoma w trakcie kłótni.
– Muszę nadążać – powiedziała Ashna i skierowała się w stronę stolika numer dziewięć.
– Pewnie – rzucił za nią Bjerg, gdy przeciskała się przez tłum. – Pewnie, zostaw mnie, córko Edgara! Ten cały interes jest na mojej głowie od…! Od…! A zresztą!
Bykoczłowiek (jak lubiła go nazywać, gdy się wkurzał) machnął ręką i wyszedł z lokalu. Ashna była przyzwyczajona do tego, że jest obrażalski. Ochłonie za maksymalnie kwadrans i wróci do serwowania drinków, albo polerowania kanapy.
Stolik numer dziewięć był schowany we wnęce, toteż kiedy wchodziło się do środka, zewnętrzny gwar nieco cichł. Teoretycznie, każdy klient mógł go zarezerwować. I tak właśnie było przed śmiercią jej ojca. Wtedy musiała o niego walczyć, zupełnie jak jedna z klientek. Teraz, kiedy ona rozdawała tu karty, każdy dobrze wiedział, że siada tu tylko ich trójka.
Vaysha i Toh prowadzili ożywioną rozmowę, trzymając w rękach drinki i głośno się śmiejąc.
Vaysha była człowiekiem. Prawdopodobnie miała przodków wśród pierwszych kolonizatorów, ale nie lubiła się tym chwalić. Zrezygnowała nawet z tradycji golenia sobie głowy na łyso wśród członków jej rodziny. Miała bujne, czarne loki, opadające na ramiona. Jej skóra była oliwkowa, a usta blade, niemalże białe.
Toh z kolej należał do rasy Fidelian. Był szerokim w barach, krępym blondynem bez źrenic oraz nosa. Śmiał się, że dzięki samym gałkom i nozdrzom, jest bardziej nieprzewidywalny, bo nikt nie wie, gdzie patrzy i kiedy węszy. Fidelianie przybyli na Dzajah całkiem niedawno, bo zaledwie pół wieku temu padli ofiarą jednej z czystek w Imperium. Teraz nie żyło ich więcej niż dwa tysiące. A on siedział tutaj, beztrosko popijając drinki.
– Ash… – mruknął, gdy ją zobaczył. – Powiedz proszę naszej kochanej przyjaciółce, że to ja, a nie żaden wartownik, wygoniłem stąd tego oblecha, śmierdzącego zgniłym serem. Wczoraj, pamiętasz?
– To był wartownik – odparła Ashna, siadając do stolika.
Fidelianin zakrztusił się napojem.
– Nie no, ja stąd idę.
Vaysha zachichotała.
– Czego chciał od ciebie Bjerg? – zapytała poważniej.
Ashna pokiwała głową, mrużąc oczy.
– Powiedz – nalegała przyjaciółka.
– Ma problem, że tych trzech nowych wartowników… To dupki. I tyle. Chciał, żebym ich zwolniła. Bo jeśli ich zatrudniłam to…
– Ja ich zatrudniłam – przerwała Vaysha. Odstawiła kieliszek na blat i położyła dłoń na ramieniu Ashny. – Nie musisz brać wszystkich naszych decyzji na siebie. W końcu wiedzieliśmy na co się piszemy, gdy zgadzaliśmy się prowadzić to miejsce razem z tobą.
– Wiem, Vay, wiem o tym. Tylko, że Bjerg jest przyzwyczajony do rygoru ojca. Niech on myśli, że ja odpowiadam tu za wszystko, bo do was nie ma takiego szacunku. Przepraszam, ale taka jest prawda.
– W końcu trzeba będzie go przestawić – powiedział Toh.
– Stopniowo – odparła Ashna. – Stopniowo. On ma trzysta dwadzieścia lat, pamiętajcie o tym.
– Ile żyją te bykoludki? – zapytał Fidelianin.
Vaysha zdzieliła go po ręce.
– Toh!
– Przepraszam, przepraszam, żartuję!
Wtedy na zewnątrz podniósł się ryk. Przerażeni ludzie zaczęli dobijać się do drzwi Warowni, waląc w nie i kopiąc. Nadlatywał Gargulec.
Jednak – kiedy na Dzajah nie nadlatywał Gargulec? Przy wejściu stał jeden z ich największych wartowników, sprawdzający skrupulatnie, czy osoby próbujące dostać się do środka mają wykupione karnety.
Powietrze przeszył charakterystyczny pisk, przypominający na wpół odgłosy ataku orła i wrzask nietoperza.
Atmosfera w Warowni zrobiła się gęsta. Goście, przed chwilą roześmiani i beztroscy, ucichli. Muzyka przestała grać.
,,Znamy to od pokoleń. To dzieje się cały czas, a i tak jesteśmy przerażeni” – pomyślała Ashna, spoglądając na szereg niespokojnych twarzy.
Uciekinierzy napływali, wciskając się przez wejście najszybciej jak to możliwe, tratowani przez pozostałych. Wielu upadało na ziemię i zostało zadeptanych, a jeden człowiek wylądował na ich stoliku.
Toh z niechęcią zepchnął go na ziemię.
– Bjerg jest na zewnątrz – powiedziała Ashna, bardziej do siebie niż do przyjaciół.
– Poradzi sobie – odparła Vaysha uspokajającym tonem.
– Pójdę na wieżyczkę i sprawdzę, czy jest bezpieczny. – Córka Edgara wstała i przecisnęła się między kilkoma nowymi gośćmi.
– Ash, stój! – zawołał Toh.
– Spokojnie. – Odwróciła się do nich i kiwnęła głową. – Robię to od siódmego roku życia.
Truchtem przebiegła przez główne pomieszczenie Warowni i dotarła do schodów, prowadzących na górę. Wbiegła na pierwsze piętro i nacisnęła przycisk alarmu. Rozbrzmiała syrena.
Ruszyła dalej, kierując się na szczyt, na którym stała wieżyczka. Dotarła tam po chwili, czując ból w klatce piersiowej.
,,Gargulczy Grain” – zaklęła w myślach.
Podeszła do działka, uzbrojonego w najprostsze pociski plazmatyczne, wyciągnęła zawleczkę ze sznurem bezpieczeństwa, zawiesiła ją sobie na barku i obwiązała wokół tułowia, żeby nie spadła. Następnie odbezpieczyła broń i uregulowała celownik.
Oprócz niej, na górze było już dwóch wartowników na rutynowej zmianie. Zajmowali dwa pozostałe działka i obaj krążyli lufami po niebie w poszukiwaniu Gargulca.
– Gdzie jesteś, maleńki…? – mruknęła do siebie.
Sama nie wiedziała, czy mówi o potworze czy Bjergu.
Popatrzyła w dół. Wśród nieprzebranego tłumu, napływającego do środka Warowni, zauważyła kilka stworzeń podobnych gabarytowo do przyjaciela, ale żadne z nich nie było bykiem z rudą czupryną.
Wtedy nad jej głową coś śmignęło. Na dole rozległy się piski przerażonych ludzi. Spojrzała w górę i zobaczyła, że nad budynkiem krąży wielka, skrzydlata bestia, okryta pancerzem zielonych łusek, z czerwonymi jak krew ślepiami i pazurami długości miecza. Kreatura ryknęła groźnie i zanurkowała, prosto na kłębiących się w dole cywilów.
Ashna zaczęła strzelać. Krótka seria pocisków odbiła się od łusek i tylko bardziej rozwścieczyła Gargulca. Chwycił szponami dwie kobiety i ponownie wzleciał w niebo. Ofiary darły się wniebogłosy, prosząc o ratunek. Ash wystrzeliła następną salwę, ale wątpiła, żeby udało się trafić.
Potwór zrzucił kobiety z wysokości, a ich ciała uderzyły o skalną, miejską posadzkę, przemieniając w plamy krwi. Choć wydawało się to niemożliwe, krzyk przerażonych mieszkańców stał się jeszcze głośniejszy. W wejściu do Warowni wciąż stało co najmniej dwieście osób. Ci, którzy nie poczekali na sprawdzenie karnetu i próbowali wejść do środka bez weryfikacji, byli traktowani prądem przez pole obronne.
Wtedy z wnętrza lokalu wypadło kilku wartowników z pałkami i włóczniami w rękach. Jeden z nich niósł ze sobą karabin plazmatyczny, jedyny jaki mieli na składzie.
Obok Ashny pojawiło się drugie działko, przeniesione przez trójkę wartowników z innej pozycji. Ponadto na górę dotarło wreszcie sześciu włóczników i zajęli oni swoje miejsca defensywne.
Gargulec znowu przeprowadził atak, tym razem demolując dwa stragany z owocami i porywając w powietrze jakiegoś S’hekkańczyka. Wsadził go sobie do pyska i odgryzł głowę, a czarna krew bryznęła jak z fontanny.
Ashna i drugi strzelec wypuścili kolejną salwę. Tym razem udało im się ugodzić potwora w okolice szyi, przez co ten odleciał kawałek dalej, krążąc teraz nad nimi niczym sęp nad padliną.
Poczuła silny ból głowy, pewnie przez grain. Złapała się za nasadę nosa i zacisnęła powieki.
– Przejmij ode mnie. – Oddała sterowanie nad działkiem jednemu z wartowników.
Minęła chwila, zanim doszła do siebie. Mniej więcej tyle samo czasu zajęło to Gargulcowi, bo akurat gdy otworzyła oczy, ten pikował po raz trzeci, tym razem prosto na nich. Włócznicy unieśli swoje bronie.
Bestia nadziała się na jedną z nich i ryknęła, ale nim odleciała machnęła jeszcze pazurem, godząc śmiertelnie w twarz jednego z żołnierzy.
I wtedy Ashna zobaczyła w dole Bjerga. Przeciskał się pomiędzy ostatnimi uciekinierami do środka lokalu.
– Hej! – wrzasnęła do bramkarza. – Hej, wpuść go pierwszego! Słyszysz?!
Nie słyszał.
Gargulec tymczasem nie próżnował. Znowu skierował się na cywilów, w tym Bjerga.
– Bjerg! – Ashna wychyliła się przez barierkę. Spojrzał na nią. – Trzymaj! – Wyrwała włócznię wartownikowi i zrzuciła.
W tym momencie Gargulec był już bardzo blisko i tylko świetny refleks byka uratował go przed śmiercią. Chwycił broń i wysunął w górę. Niczego nie spodziewający się potwór wpadł na nią, nadziewając pysk na grot. Syknął z bólu tak głośno, że musiało go usłyszeć całe miasto. Zatrzepotał skrzydłami i odleciał do gniazda, skomląc żałośnie.
Zaczęły się wiwaty. Tylko cztery ofiary. Dobry wynik.
Ashna poczuła uderzenie ulgi, widząc jak Bjerg napina biceps i macha do znajdujących się w środku klientów.
*
Ten atak był przełomowy. Nie dlatego, że Bjerg prawie w nim zginął. Nawet nie dlatego, że Ashna stała za wieżyczką pierwszy raz od piętnastego roku życia, na dodatek wreszcie bez krzyków przerażonego ojca z parteru.
Ten atak był przełomowy, bo mógł stać się ostatnim.
Zaledwie kilka dni później, Ash siedziała w biurze, porządkując nudne dokumenty. Usłyszała pukanie, ale akurat wtedy złapał ją ostry atak kaszlu. Zasłoniła usta chusteczką i wycharczała z trudem:
– W… w… wejść…
Drzwi otworzyły się i do środka wpadł Toh, rozpalony.
– Wieści – powiedział.
Gdy kaszel ustąpił, córka Edgara kiwnęła głową na znak, żeby mówił.
– Przyleciał statek, Ash. Niemały statek. Niebieski, ze starymi emblematami Granatowych Skrzydeł. Wiesz, tych którzy w czasie Wielkiej Wojny zajęli kilka układów na…
– Tak, pamiętam. Nie pierwszy statek, który tu zadokował.
– Jasne… – Toh wyjął z kieszeni płaszcza jakiś papier. Położył go na blacie. Ashna nachyliła się nad biurkiem i zobaczyła, że na kartce widnieje rysunek satelity z kilkoma blasterami, przyczepionymi z każdej strony. Plakat wyglądał jakby został narysowany bardzo dawno temu. – Ale ten jest inny. Ważniejszy – dodał Toh.
– Niby jak? – zapytała, opadając z powrotem na fotel.
– Ich kapitanem jest jakiś staruch… Wiesz co, Ash? Chciałem z nim pogadać jako pierwszy… Nie ma co, dobra ta fucha właściciela Warowni, strasznie ci dziękuję… W tłumie byłem najważniejszy, to się przecisnąłem. I z nim pogawędziłem. On ma gdzieś te wszystkie kupieckie przetargi i umowy, to prawdziwy antysystemowiec. – Fidelianin wypiął dumnie pierś. – Coś tam gadał o swoich towarach… Dziadyga chyba nawet nie słyszał o Gargulcach, dasz wiarę? Myślał, że ich gniazda to pas asteroid. By sobie narobił, jakby go któryś zaatakował!
– Toh, proszę. Do rzeczy.
– Tak, tak. No właśnie, więc pogadaliśmy o jego inwentarzu. I nie zgadniesz, co!
– Co?
– Ma na składzie bardzo stary, bojowy system orbitalny. Powiedział, że nie sądził, żeby kiedykolwiek się komuś przydał, bo to dziadostwo z czasów Wielkiej Wojny i już mieli wyrzucić na szrot, ale on kazał zostawić. Przypomnę ci jeszcze raz, Ash, zanim coś powiesz – dodał szybko, widząc jak dziewczyna otwiera usta – że go naprawdę nie interesują układziki Federacji Szlaków. Obiecał, że nam zamontuje i to z promocją.
– Ile chce?
– Czterdzieści tysięcy ksztepów.
– Czterdzieści tysięcy ksztepów?! – Ashna poderwała się z siedzenia. To był błąd. Poczuła jak zdusiło ją w klatce piersiowej i wzięła chrapliwy oddech. – Dobra, Toh, słuchaj – wykrztusiła, gdy doszła do siebie. – To prawie całe oszczędności naszego miasta. Naszej planety. Zbankrutujemy.
– Nie. Będzie trudno przez jakiś czas, ale… Bez Gargulców, Ash… – Toh też wstał. – Bez Gargulców szybko się odbijemy!
– Nawet, jeśli. – Córka Edgara zacisnęła zęby i położyła przyjacielowi dłonie na barkach. – To Federacji Szlaków nie pokonamy. Mogą się kłócić między sobą, ale kiedy ktoś działa w ich złym interesie…
– Ash, nie potrzebujemy ich tak bardzo. Imperator nam pomoże. Imperator zawsze pomaga, pamiętasz?
Opadła na fotel, wypuszczając powietrze.
– Pamiętam.
– Właśnie. Jeśli jakakolwiek planeta Imperium wpadnie w kłopoty…
– …jego Majestat ją z nich wyciągnie – dokończyła za niego. – Znam te formułki ze szkoły. Ale naprawdę nie uważam, że to jest dobry pomysł. Boję się, Toh.
– Boisz? Niby czego? Kupców?
– Boję się, że bez Gargulców stracimy robotę.
*
Tak czy inaczej, nie mogła walczyć z przeznaczeniem. Chociaż nie. Z przeznaczeniem mogła próbować. Lecz z Tohem i Vayshą… To było ponad jej siły. Tylko Bjerg wydawał się sceptyczny do tego pomysłu, ale Ash nie wiedziała, czy to ze starości, czy dlatego, że ta idea pochodziła od nowych właścicieli. A może po prostu lubił swój fach?
,,Na pewno będziemy dalej działać” – powtarzała sobie w duchu, idąc ciemnym korytarzem, oświetlonym tylko przez nieliczne i zimne lampy elektryczne. ,,Jako bar, czy coś w tym stylu. Ojciec chciałby, żebym to zrobiła. Nienawidził Gargulców. Tak, nienawidził. Ja też ich nienawidzę. Prawie zabiły Bjerga. No i zabiły ojca Vayshy. I Rudego Hicka. I wujka Jerome’a. Nienawidzę ich”.
Z tą pokrzepiającą myślą weszła do owalnego pokoju o brązowych ścianach, wypełnionego drewnianymi meblami. Po lewej stronie znajdowało się szerokie, panoramiczne okno z widokiem na półpustyny, półkamienny krajobraz miasta.
Na środku, wokół okrągłego stołu, zebrało się trzech mężczyzn i jedna kobieta.
Najwyższy i najmłodszy z panów, z czerwonymi jak ogień włosami i bujnym wąsem w tej samej barwie, podszedł do Ashny jako pierwszy i uścisnął jej dłoń.
– Witaj, Ashno – powiedział nonszalanckim tonem.
– Witaj, Ruffusie.
Następna przywitała się Bett, będąca czarnoskórą, wysoką Bartianką, to znaczy pochodziła z planety Bartii, na której wszyscy mieszkańcy przekłuwali sobie policzki. Jej lica przebite były długim, czerwonym drutem, który wyraźnie utrudniał mówienie, choć Ash była pewna, że Bett musiała się już do tego przyzwyczaić, zważając, że miała ponad sześćdziesiąt lat.
Oboje byli konkurentami Ashny na rynku Warowni. Warownia Ruffusa była drugą co do wielkości w całej Sznubbie, zaś ta należąca do Bett, wsławiła się ostatnio popisową akcją odpędzenia trzech Gargulców naraz, co natychmiast przysporzyło jej prestiżu.
Jednak pozostałych dwóch gości nie należało do branży. Córka Edgara znała tylko jednego z nich.
Malutki, siwy i pomarszczony jak śliwka staruszek ze strzępami włosów na bokach głowy, ubrany w jasnozłoty kombinezon oraz naszyjnik, zwisający mu aż do pępka, był Starym Tomem. Chociaż oficjalnie powinno nazywać się go panem gubernatorem. Zarządca planety z ramienia Imperatora, sprawujący swoją funkcję od osiemdziesięciu pięciu lat.
– Ty jesteś córką Edgara… – wykrztusił, wyciągając do niej kościstą łapę.
– Tak, panie gubernatorze. – Uścisnęła mu dłoń i skłoniła się z szacunkiem.
Jednak tym, który wzbudzał w niej największą ciekawość, był kapitan przybyłego statku. Kompletnie nie mogła zrozumieć jak Toh mógł nazwać go ,,staruchem” czy ,,dziadygą”. Patrząc na niego, widziała weterana, który w sercu ma wojnę i honor, nic poza tym.
Stał wyprostowany, w wypolerowanym, niebieskim kombinezonie, z przypinką świadczącą o przynależności do Granatowych Skrzydeł.
,,Że go za to jeszcze nie ukatrupili” – pomyślała.
Co prawda jego włosy były całkowicie białe, ale gęste i w połączeniu z bujną brodą, tylko dodawały mu majestatu.
Wyciągnęli ku sobie ręce.
– Miło panią poznać – rzucił. – Nazywam się Omar.
– Mnie pana również – odparła. – Jestem Ashna.
– No! – Ruffus klasnął w dłonie. – Przechodzimy do interesów, co? Oh, młoda Ash… – Poklepał ją dziarsko po ramieniu. – Co za ironia losu, że od tylu miesięcy rywalizujemy, ścigamy się o zwycięstwo… A tymczasem! Spotykamy się tutaj, co? Na polu wspólnej porażki. Oh, przewrotne życie, tak. Przewrotne. Całkiem jak ten zawód, co? Raz przyleci Gargulec i porwie przypadkowego przychodnia, raz twojego przyjaciela… Kiedy indziej syna. Paskudna robota. I właśnie dlatego, młoda Ash, musimy działać. Oh, tak, musimy działać, tak. Poświęcić swoje bogactwa dla dobra tej planety.
,,Obiecali mu coś” – stwierdziła.
– Skończ, Ruffus – mruknęła Bett. – Ona jest taka jak jej ojciec. Ucina zbędną gadkę. Robimy to, czy nie?
– Tak – powiedział sucho Stary Tom. – Podpiszemy… Umowę.
– Zapewniam, że, choć stary, to sprzęt jest niezawodny. – Kapitan Omar oblizał wargi i popatrzył gdzieś w przestrzeń. Sprawiał wrażenie, jakby zdawanie raportów było dla niego czymś bardziej powszednim niż Gargulce dla Dzajahanów. – Cztery satelity, z szesnastoma działkami obronnymi, a także laserem ofensywnym… Tak, właśnie. Według tego, co przekazał mi pan gubernator, na orbicie waszej planety krąży aktualnie około stu czterdziestu gniazd, które osobiście omyłkowo wziąłem za drobne księżyce. Nie asteroidy, jak sugerował pani współpracownik. – Uśmiechnął się serdecznie do Ashny, a ta poczuła, że się rumieni. – Zasadnicza różnica, tak… – Zamknął na chwilę oczy, by się skupić. – W takim razie, sądzę, że problem Gargulców zostanie rozwiązany w ciągu miesiąca. Nie dłużej. Oczywiście satelity da się zniszczyć, owszem. Każda współczesna flota bojowa byłaby w stanie to zrobić. Ale po co?
– Żeby chronić swoje interesy… – mruknęła Ash.
– Głupota. – Ruffus machnął na to ręką. – Handlarze mają nas głęboko gdzieś. Mów dalej, Omar.
– Jest jeszcze opcja dezaktywowania satelitów z ziemi, oczywiście – kontynuował kapitan. – Aby nikt tego nie zrobił, trzeba będzie ustawić jakieś straże… Grozi to niebezpieczeństwem dla wszystkich, bo satelity prędzej czy później wpadną w atmosferę i… Cóż, raczej się spalą. Ale może nie? Nie warto ryzykować. Poza tym, wydajecie Państwo sporą sumę na ten system. – Przegarnął zniszczoną dłonią po włosach. – Tak czy inaczej, nie biorę pod uwagę żadnego z tych scenariuszy. Z tego co wiem, te potwory to dla was utrapienie; chyba nikt nie chciałby, żeby wracały. Tak mi się przynajmniej wydaje… Pan Gubernator też tak uważa, a on zna waszą społeczność jak mało kto…
– Dobrze, dobrze. Dziękujemy, kapitanie Omar… – przerwała mu córka Edgara. – Ale mam zasadnicze pytanie. Co z nami?
Na moment zapadła cisza.
– Uwolnimy planetę od bestii, które mordują ludzi – odparła tępo Bett.
– Wybaczcie, ale nie uwierzę w to, że ten łajdak kieruje się dobrem wspólnym. – Ashna wskazała palcem uśmiechniętego Ruffusa. – Co ci obiecali?
– Mnie? Oh, mogę powiedzieć, panie gubernatorze?
Stary Tom kiwnął powoli głową.
– Czy ty wiesz, po ile chodzą skóry Gargulca? – zapytał Ruffus zdecydowanie poważniej, a uśmiech zniknął mu z twarzy. – W przeciągu ostatniej dekady zabiliśmy dziewięć. Okrągłe dziewięć potworków, rozumiesz? Te satelity sprawią, że wystarczy nam kilka dobrych pól siłowych… Które oczywiście już wynająłem… Żeby złapać te cholerstwa i oskalpować. Oh, zyskiem podzielę się z miastem, naturalnie. – Rozłożył dłonie w kierunku Starego Toma, a ten zarechotał.
Ashna kaszlnęła w chusteczkę. Popatrzyła na Bett.
Bett spuściła wzrok.
– Wspaniale. Czyli po co ja tu jestem? Żebyście powiedzieli mi o tym, że zrobiliście sobie branżowy spisek przeciwko największej Warowni i odkryliście nową, wspaniałą żyłkę złota? – Kopnęła w stół, a ten zadygotał. Tom lekko się cofnął, Ruffus zachichotał. – Dlaczego kupcy nie odstrzelili tych Gargulców wcześniej, co?! Oni węszą okazję wszędzie!
– Mają nas gdzieś. Jesteśmy dla nich zapomnianą planetą. Tu nie wywęszyli – powiedział dziarsko Ruffus. – A ja tak. Jestem lepszy.
– Pamiętaj, że to wspólna inwestycja! – warknęła Bett.
– Oczywiście, oczywiście, Betty. Wspólna.
– Zaprosiliśmy tu panią, aby mogła się przygotować na zmiany – wtrącił się nagle kapitan Omar, spoglądając na Ashnę. – Nie chcieliśmy, żeby z dnia na dzień straciła pani wszystkie gałęzie dochodu.
– To moja jedyna gałąź dochodu – bąknęła. – I wcale nie po to mnie tu zaprosiliście. Ten dupek chciał zobaczyć moją porażkę. – Popatrzyła z odrazą na ewidentnie rozbawionego Ruffusa. – Mój ojciec ratował życie twoim mieszkańcom przez tyle lat. – Teraz zwróciła się do gubernatora. – Brzydzę się tobą.
Zawróciła na pięcie i pomaszerowała w kierunku wyjścia. Słyszała, że Omar i Bett mówią coś za jej plecami, ale nie chciała słuchać. Wyszła na korytarz, a potem skierowała do windy.
Odkaszlnęła jeszcze raz w chusteczkę. Został na niej ślad krwi.
– Szlag by to! – wycedziła przez zaciśnięte zęby i z całej siły uderzyła pięścią w ścianę.
***
Gniazda Gargulców zaczęły być likwidowane. Ich martwe ciała, zbierane przez drogie w utrzymaniu siatki magnetyczne, składowali w pobliżu głównego rynku ludzie Ruffusa i Bett.
Ashna chorowała dalej, a płuca rzęziły.
Nawrzeszczała na Toha, że gdyby nie on, wciąż mieliby pracę. Potem przeprosiła. A potem znowu nawrzeszczała. Vaysha nakrzyczała na nią, a ona na Vayshę. Bjerg obiecał, że zabije Starego Toma, ale szybko wycofał się z tego pomysłu, bo akurat Imperialni policjanci złożyli Gubernatorowi rutynową wizytę.
Dni mijały. Pieniędzy ubywało.
Gdy ludzie dowiedzieli się o tym, że Gargulce prawdopodobnie znikną z ich planety na zawsze, zaczęli świętować. Pierwsza feta trwała dobre trzy dni; zakrapiana była alkoholem i narkotykami, skąpana w dzikiej euforii. Tamtego dnia Warownia Edgara nie miała ani jednego klienta. Ani jednej, skołatanej duszy, pragnącej wypić coś w spokoju, z dala od zgiełku.
Dzajahanie przychodzili do nich raz na jakiś czas, by wychylić kolejkę. Jednak ponad połowa z nich zrezygnowała z karnetów już po pierwszym tygodniu. Inni zapomnieli, albo byli bardziej ostrożni.
– To chwilowe – pojawiały się głosy na początku. – One wrócą, zobaczycie.
Ale nie wracały.
Kiedy bestie miały innego, groźniejszego wroga od biednych mieszkańców Sznubby, przestały odwiedzać powierzchnię planety. Toczyły dużo ważniejszy bój. O przetrwanie. Tego jeszcze nie grali.
Sprawa miała zostać zamknięta maksymalnie w miesiąc, ale okazało się, że potwory są cwane. Potrafiły częściowo dostosować się do nowych warunków. I właśnie przez to, misja postępowała nieco wolniej, niż zakładano. Jeden satelita został nawet doszczętnie zniszczony i wpadł w atmosferę, gdzie uległ spaleniu.
Tak czy siak, biorąc pod uwagę wszystkie sukcesy i potknięcia, plusy i minusy, uśmiechy i grymasy – Dzajah pierwszy raz w swojej historii stawało na nogi. Podnosiło się z kolan; być może nawet opuszczało siedzenie żebraka przed imperatorskim tronem. Z pewnością kiedyś… Może nie dziś, czy jutro, ale za rok, albo pięć ktoś zacznie mówić:
,,Imperator nie jest naszym bogiem, wyrzeknijmy się go”.
I inni zaczną mu klaskać.
To sprowadza na ludzi pokój. Naturalny porządek rzeczy.
Z tą myślą, krążącą gdzieś w głębokich zakamarkach jej umysłu, Ashna wchodziła do głównego pomieszczenia Warowni. Świeciło pustkami.
Za ladą, jak zawsze, stał barman. Czyścił szklanki. Przy stoliku numer pięć dwie staruszki grały w karty, a obok pewien zamaskowany, trójręki krętacz przeliczał zdobyte łupy. Po drugiej stronie można było usłyszeć cichy głos Bjerga i skrzeki jego żony z przenośnego hologramu. Przy barze zabłądził jeden, samotny S’hekkańczyk z białym pasem na głowie, pijący coś zielonego.
Bramkarz zasnął przy drzwiach. Ochroniarze grali w kości.
– Zebranie! – wydarła się Ashna, mogąc niemal dotknąć wszechobecnego poczucia porażki. – Zebranie zarządu!
Dwie minuty później w jej biurze siedziała Vaysha, Toh i Bjerg. Ten ostatni nerwowo przebierał kopytami, z trudem mieszcząc się na przystosowanym do jego rozmiarów krześle.
– Oszczędności wyparują nam za trzy, może cztery tygodnie – powiedziała Ashna poważnym tonem. – Zatrudniamy trzydziestu ośmiu wartowników. Tym ludziom trzeba płacić.
– Co proponujesz? – mruknął Toh markotnie.
Córka Edgara wyprostowała się na fotelu.
– Nie zgodzicie się.
– Wszystko, żeby ratować to miejsce – powiedział Bjerg.
– Ryzykowne. Niekoniecznie legalne.
– Niekoniecznie legalne? – Vaysha uniosła brwi.
– No dobra. Bardzo nielegalne.
Toh wypuścił ciężko powietrze, jakby dopiero dotarła do niego powaga sytuacji. Potem klasnął dłońmi w kolana i wzruszył ramionami.
– To moja jedyna szansa na dobre życie – rzucił. – Zanim mnie tu ściągnęłaś sprzedawałem owoce. A prawie nikt nie lubi fideliańskich gęb. Nie szło mi to za dobrze, jak pewnie pamiętacie. – Oparł głowę o fotel i popatrzył w sufit. – Zgadzam się na wszystko. Biedy i niepewności miałem już wystarczająco przez całe życie.
– No dalej, Ash. Mów – zachęciła ją Vaysha.
– W porządku… – Ashna przychyliła się do nich i splotła ręce. – Musimy dezaktywować satelity zanim wytłuką wszystkie Gargulce.
Zapadła chwilowa cisza.
Bjerg odchrząknął.
– Ale to prawie jak zamach stanu.
– Co mam na to poradzić? – Wstała od biurka i zaczęła wymachiwać rękoma. – Pojutrze daję wypłaty wartownikom. Ostatnie na które nas stać, rozumiecie? Może jeszcze podczas następnego Okrążenia… Ale tylko jeżeli wszyscy spłacą karnety. Toh i tak nie ma dokąd pójść. – Fidelianin pokiwał głową. – Ty, Bjerg, byłbyś gotowy umrzeć za to miejsce, wiem to. – Zarządca mimowolnie się uśmiechnął. – A ty, Vaysha… Za bardzo mnie kochasz, żeby się nie zgodzić. – Jej czarne loki zafalowały, gdy gwałtownie wcisnęła twarz w dłonie. – Dalej, to nasza jedyna szansa. Obiecuję, że wszystko sobie zaplanowałam i…
– Więc mów, Ash – odparł Toh. – Omów plan.
– W porządku – kontynuowała. – Za sześć dni mamy Święto Wolności. Pierwsze obchody. Wszyscy będą się bawić by uczcić wygonienie Gargulców. Strażnicy, pilnujący stacji kontroli, są nieliczni. I na pewno kilku z nich zwolni się ze służby, żeby pójść i popić, nie? W końcu to Dzajah! Tu nigdy nie mieliśmy wojny! Po co ktoś miałby wyłączać te przeklęte satelity? – Przerwała przez atak kaszlu. Wypluła flegmę i włożyła zaczerwienioną chustkę do tylnej kieszeni. – Wystarczy nam oddział dwudziestu, może dwudziestu pięciu wartowników, żeby wziąć ich z zaskoczenia i przejąć tę stację.
– Wszystko brzmi pięknie – powiedział Toh. – Ale, żeby zdjąć te pukawki z orbity, trzeba mieć kody dostępu.
Ashna uśmiechnęła się pod nosem.
– Myślisz, że dlaczego nasze oszczędności tak szybko stopniały? – Opadła na fotel. – Kapitan Omar ubił interes życia, kochani. Zarobił podwójnie.
*
Święto Wolności zaczęło się, gdy było już ciemno. Słońce zaszło za horyzontem i surowy krajobraz planety spowiły barwy granatu i czerni, rozświetlony natłokiem gwiazd z nieba i sztucznych ogni z ziemi. Gołym okiem można było dostrzec krążące wokół orbity satelity, płynące po sklepieniu niczym kropla wody po dzbanku.
Całe miasto rozszalało się w ekstatycznej zabawie, zatracając w śpiewach, piciu, obżarstwie, dowcipach i paleniu kukieł Gargulców.
Nawet przyjezdni, choć wciąż było ich niewielu, wzięli udział w zabawie. Przyszykowano dla nich specjalny podest, na którym byli obrzucani warzywami. Ten, kto po kilku minutach był najmniej ubrudzony, zgarniał puchar i tytuł ,,Przyjaciela Dzajah”.
Dzieci piszczały z uciechy, gdy trupa tancerek zaprezentowała swój nowy układ, w którym do pięknych ruchów dołączyły również pokazy świetlne. Na koniec podobizna Gargulca wzniosła się w powietrze, zatrzepotała na wietrze i została rozerwana na strzępy za pomocą działka plazmatycznego.
Planeta świętowała hucznie, ale Ashna miała coś dużo ważniejszego do zrobienia.
Wraz z dwudziestką żołnierzy, prowadzonych przez Bjerga, przemknęła przez boczną uliczkę przy wędzarni mięsa Grubego Filla, skręciła na wschód i nakazała swojemu zarządcy wyłamanie kraty zabezpieczającej.
Wycelował karabinem w zakrzywiony fragment pola siłowego i oddał cztery celne strzały. Następnie jeden z wartowników podłożył w to miejsce niewielkie ładunki soniczne.
Dźwięk niesłyszalny dla ludzkiego ucha musiał przeszyć okolice, bo uszkodzone pole zaczęło drgać. Wtedy Bjerg wystrzelił jeszcze kilka razy, aż w końcu między nimi a wejściem do stacji dowodzenia, pozostała tylko cienka bariera.
Czasem najprostsze sposoby są najlepsze.
Dwóch żołnierzy wysunęło przed siebie włócznie i z pełnym impetem wpadło w słaby punkt.
Coś trzasnęło, zaiskrzyło, a potem błękitna tarcza ochronna przerwała się w dość wąskim punkcie.
Ashna poprawiła sztylety skryte w prawym rękawie.
– Nikt nas nie usłyszał – powiedziała. – Alarmu też nie ma.
– Może naprawdę wszyscy palą teraz kukły – odparł Bjerg, wciskając pomiędzy uszkodzone pole odpycharkę.
– Oby.
Odpycharka pozwoliła dezaktywować tarczę na pewien czas na takiej szerokości, żeby wszyscy zdołali przez nią przejść.
Przeskakiwali gęsiego.
W końcu znaleźli się na terenie stacji.
Budynek główny był mały i świeżo po remoncie, pomalowany w barwach ciemnej szarości. W środku paliły się zielone światła.
Ashna zobaczyła w oddali jednego, znudzonego gwardzistę, włóczącego się w tę i we w tę ze spuszczoną głową.
Bjerg wycelował w niego karabinem.
– Na pewno nas nie usłyszą? – szepnęła mu nad uchem.
– Cicho, córko Edgara. – Byk nachylił się bliżej celownika. Posłał wiązkę prosto w mężczyznę, który upadł jak długi na ziemię i wpadł w drgawki. – Nie, o ile trafię za pierwszym razem. – Bjerg uśmiechnął się i wyprostował. – Idziemy.
Kiedy znaleźli się przy strażniku, jeden z wartowników wbił w niego włócznię na wszelki wypadek, pozbawiając go życia jednym ciosem.
Stali teraz przy zachodniej ścianie; wejście mieściło się w południowej.
Ashna, będąc zdecydowanie najmniejsza z całej drużyny, położyła się na brzuchu i ostrożnie wychyliła. Zobaczyła, że przy drzwiach frontalnych stoi trzech żołnierzy, gawędzących ze sobą beztrosko. Dwóch z nich miało karabiny.
– Nie damy rady zrobić tego po cichu – powiedziała, wycofując się. – Nawet jeśli będziesz celny, unieszkodliwisz jednego, może dwóch naraz. Mają dwie pukawki.
– Możemy rozpętać małą strzelaninę. – Bjerg wyszczerzył zęby.
– Usłyszą nas – wtrącił się S’hekkański wartownik imieniem Zaih.
– Trudno – odpowiedziała Ashna. – W końcu muszą. – Poklepała Bjerga po bicepsie, bo wyżej nie sięgała. – Plan jest prosty. Staruszek wdaje się w wymianę ognia. Wy idźcie do wschodniej ściany. Zaatakujecie ich od drugiej strony włóczniami. Przy odrobinie szczęścia uda nam się wejść do środka zanim wezwą posiłki.
Jak powiedziała, tak zrobili.
Bjerg poczekał na jej sygnał, a gdy pozostali zakomunikowali Ashnie, że są gotowi, oddał strzał w stronę strażników.
Jeden z nich padł na ziemię od razu, upuszczając karabin. Drugi posłał cztery wiązki w stronę byka. Zarządca schronił się za ścianą, ale jedna z wiązek ugodziła go w rękę i syknął z bólu.
Wtedy zza wschodniej ściany wypadła wściekła banda włóczników, wbijając groty w przeciwników. Wymiana plazmy zakończyła się tak samo szybko, jak się zaczęła, ale cały ośrodek przeszył piskliwy dźwięk alarmu.
– Teraz, szybko! – Ashna puściła się biegiem do drzwi. – Formacja!
Wartownicy ustawili włócznie przodem do włazu. Ten otworzył się chwilę później, a po drugiej stronie pojawiło się trzech żołnierzy z blasterami. Od razu zostali przebici.
Drużyna wpadła do korytarza wejściowego. Tam jednak pojawiły się pierwsze problemy. Załoga stacji okazała się nieco większa, niż zakładała Ashna, bo około tuzina ochroniarzy wypadło zza zakrętu – trzech trzymało karabiny, a pozostali pałki elektryczne.
Zaczęła się walka.
Dla niej najważniejsze było, aby dostać się do centrum dowodzenia. Bjerg był jej taranem.
Przemknęli obok pojedynkującej się dwójki – wartownika wymachującego włócznią i strażnika zręcznie obijającego go pałką. Obok inny żołnierz strzelał z karabinu, obezwładniając (a może nawet zabijając) dwóch wartowników, ale Zaih wytrącił mu broń z rąk i skoczył na niego; obaj zaczęli się szarpać na podłodze.
Bjerg odepchnął na bok jakiegoś chuderlaka i postrzelił kobietę, a potem przyłożył jej palec do czytnika przy następnych drzwiach, które stanęły przed nimi otworem.
Był tam kolejny korytarz. Biegł przez niego jeden S’hekkańczyk z pałką w dłoniach. Gdy tylko zobaczył przed sobą Bjerga, wydał dźwięk podobny do pisku, by już sekundę później leżeć nieprzytomny na posadzce.
Jego odczyt kciuka także posłużył za kartę wstępu.
Wreszcie znaleźli się w pomieszczeniu dowodzenia.
Było skąpane w zielonym świetle; na środku unosiła się wielka kula przedstawiająca hologram planety i jej orbitę, okrążaną przez kilkadziesiąt małych, brązowych kulek, symbolizujących gargulcowe gniazda, oraz makiety satelitów.
Przy panelu sterowania było ponad dziesięć miejsc, ale teraz siedział tam tylko jeden chłopak, wyglądający na przerażonego.
Nagle, jakby znikąd, wprost na Bjerga wypadł jeden z ochroniarzy. Skoczył mu na szyję i, ściskając w rękach pałkę elektryczną, uderzył go mocno w czoło.
– Ty robalu! – ryknął byk i złapał napastnika za nogę. Cisnął nim o ścianę, jakby rzucał dmuchaną lalką. Strażnik uderzył głową i brunatna krew popłynęła mu z czaszki.
– Nie zbliżać się. – Usłyszeli ostrzeżenie. Po drugiej stronie hologramu, z wycelowanym w nich karabinem plazmowym, stał krępy mężczyzna z rudą bródką i łysą głową. – Odstrzelę wam łby. Przysięgam.
Za ich plecami ktoś wydał jęk bólu.
Uzbrojony łysol podszedł bliżej, wciąż z celownikiem wymierzonym w Bjerga. Zarządca uniósł ręce, upuszczając karabin.
Pracownik stacji chwycił szybko Ashnę za włosy i przyciągnął ku sobie. Przyłożył jej karabin do skroni.
– Zabiję ją, jeśli się ruszysz – powiedział.
– Rozumiem – odparł Bjerg. – Tylko spokojnie.
W korytarzu odbiła się wiązka plazmatyczna i wpadła do pomieszczenia, rozświetlając je na chwilę. Jakiś wartownik wczołgał się do środka, cały we krwi, mamrocząc coś do siebie, ale sekundę później leżał już martwy, postrzelony przez jednego z ochroniarzy.
Bjerg ostrożnie odsunął się od drzwi.
Walka przy wejściu trwała dalej, choć krzyki powoli cichły.
– Odwróć się i każ im się wycofać – zażądał łysol.
– Nie podejmujmy pochopnych działań – powiedział Bjerg bardzo powoli.
– O czym ty mówisz, dziwolągu?! Właśnie nas napadliście!
– Tak, wiem. Rozumiem. Zaraz to naprawimy, dobrze?
– Zamordowaliście moich kolegów… – Ton mężczyzny przybrał niepokojąco gniewną barwę. – Wy… Jesteście…
– Za chwilę odwołam moich ludzi – zapewnił zarządca. – Daj mi tylko…
– Zmieniłem zdanie. – Pracownik zaczął mówić przez zaciśnięte zęby. – Zabiję ją.
– Nie sądzę. – Ashna wysunęła z rękawa mały sztylet i dźgnęła nim prosto w udo napastnika. Ten zawył z bólu i odskoczył, przy okazji strzelając przypadkowo w sufit. Dziewczyna odwróciła się i wyjęła drugie ostrze. Szybkim ruchem wbiła je mężczyźnie głęboko w krtań. Padł na ziemię, krztusząc się własną krwią.
– Masz – powiedziała, podnosząc karabin. – Dokończ. – Rzuciła go Bjergowi.
Podeszła do skamieniałego ze strachu chłopaka przy panelu sterowania.
– Wyślij wiadomość do Ruffusa deTehra – rozkazała. – Napisz, że ma się tu zjawić, albo zaraz na tym waszym pieprzonym hologramie zabraknie tych śmiesznych satelitek. Niech przyjdzie tu sam. I nikomu ani słowa.
Pracownik pokiwał głową i wziął się do roboty.
Odgłosy agonii ostatniego, umierającego strażnika ucichły.
*
Pomieszczenie zostało oczyszczone z przeciwników.
Stracili dziewięciu wartowników. Zabili łącznie dwudziestu ochroniarzy.
,,Dobry wynik” – myślała Ashna, obracając w rękach niewielkie pudełeczko z kodami aktywacyjnymi w środku. ,,Naprawdę dobry wynik”.
Kody były już wpisane do systemu. Wystarczyło potwierdzić operację. Bjerg pilnował obsługującego.
W korytarzu na moment zrobiło się głośno. Usłyszała pospieszne kroki i do centrum dowodzenia wpadł Ruffus, cały spocony i ubrany w zielony szlafrok. Popatrzył na nią z przerażeniem i odgarnął na bok nieułożone włosy.
– Nie rób tego – powiedział od razu.
– Jaki miałabym w tym interes? Poświęciłam dziewięcioro ludzi – odparła.
– To głupstwo. Po prostu marnotrawstwo naszych pieniędzy. – Ruffus oddychał ciężko, wciąż nerwowo poprawiając kołnierz od szlafroka. – Podzielę się z tobą zyskami. Trzydzieści… Czterdzieści procent. Załatwimy Bett. Nie ma tylu ludzi. Przejmiesz jej udziały. Zgoda?
Ashna wzruszyła ramionami. W kącikach jej ust zagościł uśmiech. Podrzuciła do góry pudełeczko z kodami, a kiedy spadło na ziemię, zdeptała je podeszwą.
– Nie zaprosiłam cię tu, żeby negocjować.
Wyraźnie się zmieszał. Zmarszczył brwi.
– Więc… Więc po co mnie ściągnęłaś?
– Chciałam zobaczyć twoją porażkę – odpowiedziała.
Ruffus zacisnął zęby i przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby miał rzucić się na nią z pięściami, ale później głęboko odetchnął i obejrzał się przez ramię, za nim stało dwóch uzbrojonych wartowników.
– To nie tylko moja porażka – mruknął bardzo cicho. – Popatrz na tych wszystkich ludzi na placu. – Znów wypuścił powietrze i kontynuował znacznie głośniej, z nieskrywaną pogardą. – No dalej, mała Ash. Przekonaj ich, że robisz dobrze.
– Nie interesują mnie. – Ashna podeszła do panelu sterowania. – Muszę zarabiać.
– Nie rób tego! – Ruffus stracił zimną krew. Zdawał się płakać. – Błagam, błagam, nie rób tego. Zabijesz nas wszystkich, słyszysz?! – Chciał jej przeszkodzić, ale wartownicy chwycili go za barki i unieruchomili. – To szaleństwo, Ashna! Szaleństwo! Twój ojciec by się ciebie wstydził!
Zatwierdziła operację.
Holograficzna projekcja orbity zniknęła.
– Na pysk Gargulca… – Ruffus wyrwał się z uścisku. – Zrobiłaś nam wszystkim krzywdę. Och, popatrz na świętujące tłumy i powiedz, że to wszystko będzie twoją sprawką!
– Bardzo chętnie… – Ashna chwyciła karabin plazmatyczny. – Ale nie mamy zbyt wiele czasu na pogaduszki. – Wycelowała w jego pierś. – Muszę się zwijać.
– Tu są kamery. Będą wiedzieć, że to ty.
– Ten budynek zaraz pójdzie z dymem. – Popatrzyła na zegarek. – Dokładnie za cztery minuty. Wiedziałeś, że Fidelianie są geniuszami pirotechnicznymi? Codziennie odkrywam o nich coś nowego, daję słowo. Nie dziwię się, że chcieli ich sprzątnąć. No, ale dobrze. Czas, czas, czas. – Przyłożyła oko do celownika. – Ostatnie słowa?
– Oh, głupia dziewucha.
Zabiła go.
Zanim wyszli, musiała solidnie wykaszleć krew, zalegającą w gardle. Było jej więcej niż kiedykolwiek. Miała wrażenie, że więcej niż na zwłokach Ruffusa.
***
Gargulce miały spokój. Być może uświadomiły sobie, że ich niedoszła apokalipsa była dziełem ludzi z Dzajah.
Pewnie dlatego jeszcze tego samego dnia, podczas trwania obchodów Święta Wolności, pierwsza z bestii przyleciała na powierzchnię planety i zamordowała łącznie trzysta osiemdziesiąt trzy osoby. Potem zjawiła się następna.
Tego dnia, który miał być przecież wielkim obchodem bezpieczeństwa i pokoju, zamordowane zostały łącznie osiemset dwie osoby, nieprzygotowane do szybkiej ucieczki. Te, które chciały schronić się w Warowni Edgara, w większości nie miały karnetów, toteż nie zostały wpuszczone.
Symbol triumfu szybko przemienił się w symbol męki.
Ashna wróciła do domu, wiedząc, że wykonała misję i odniosła zwycięstwo. W dodatku zamordowała swojego największego konkurenta.
,,Uratowałam biznes ojca…” – powtarzała w duchu. ,,Jego dziedzictwo”.
Gargulce wróciły. Zyski znów zaczęły spływać. Wszystko było po staremu.
Chociaż ta choroba… To chyba jednak nie był grain.