Bezksiężycowa noc ciągnęła się dekadami. Wieżowce pnące się ku niebu jak skorupy starożytnych, martwych istot, które żyły tam od zamierzchłych czasów. Tylko jedna, samotna dusza ludzka błąkała się po tym pustkowiu. Bez celu czy nadziei. Nie wiedziała kim jest, dokąd zmierza ani skąd przybyła. Jedynym, co znała, było martwe miasto pogrążone w wiecznym mroku oraz huczący wiatr, zwiastujący nadejście czegoś potwornego. Czegoś co czyhało tuż za rogiem, ale nigdy nie mogło się ujawnić.
Bezkresny terror. Oczekiwanie na zagładę, która ma nadejść. Musi nadejść, ponieważ wszystko byłoby lepsze niż to piekło. Ale co jeśli ta rzecz, która patrzy w cieniach, byłaby jeszcze gorsza? Bezkresne, gnijące zwłoki w kształcie miasta wypełniły łkania zrozpaczonego, zmęczonego istnienia, które modliło się o zbawienie.
Dopóki koszmar się nie skończył.
Wojciech obudził się we własnym łóżku, zlany potem. Szare pustkowie, w którym spędził tysiące nocy, momentalnie zniknęło, rzucone w niepamięć. Nie zniknął jednak ciężar na jego barkach. Nie zniknęły oczy w ciemnościach, które obserwowały go bez ustanku.
***
Przy stole w salonie siedział mężczyzna, wpatrujący się w filiżankę herbaty. Zofia zaparzyła mu ją gdy się u niej zjawił. Nie znała go. Zapukał do drzwi, a gdy mu otworzyła, wymamrotał tylko “Pani Solin?”. Po potwierdzeniu, zapytał czy może wejść. Bez namysłu spławiłaby większość takich nieznajomych, jednak spojrzawszy w jego oczy, zrozumiała, że nie przyszedł do niej z byle powodu.
Zofia przyglądała mu się już dłuższą chwilę. Był wczesny ranek, więc nie zdążyła się oporządzić. Miała na sobie jedynie luźne spodnie i czarny podkoszulek, kontrastujący z jej alabastrową skórą. Stała na drugim końcu salonu i obserwowała przybysza uważnie.
Wyglądał na nie mniej niż trzydzieści lat, ale przez swój stan mógł się wydawać starszy, niż faktycznie był. Blady i wychudzony, z wyraźnie zapadniętymi policzkami. Przydługich włosów, zdaje się, nie mył od przynajmniej tygodnia. Oczy miał podkrążone, a spojrzenie nieobecne. Dalej siedział nieruchomo jak rzeźba i wlepiał martwo wzrok w swój, powoli stygnący, napój. Gdyby nie świst jego oddechu, Zofia uznałaby, że ma do czynienia z żywym trupem.
Mort, w stanie niewidzialności, również obserwował mężczyznę z dużo bardziej widoczną dozą nieufności. Siedział na czworaka, na krawędzi lady w kuchni. Futro miał najeżone jak u wściekłego kota. Brakowało tylko, żeby zaczął syczeć. Wiedźma nagle poczuła się speszona tym, że przyjęła gościa w samej piżamie, więc narzuciła na siebie koc. Przybyszowi było obojętnie. Wpuszczając go do mieszkania, Zofia spodziewała się wnikliwych i lubieżnych spojrzeń kierowanych w szczególności na jej piersi i brzuch. Nic takiego nie zauważyła. Prawdę mówiąc, mężczyzna nawet na nią nie patrzył gdy rozmawiała z nim w progu. Podeszła w końcu do nieznajomego.
– To co pana do mnie sprowadza? – odezwała się z westchnieniem.
Mężczyzna wzdrygnął się, jakby zbudziła go z letargu. Odchrząknął i w końcu napił się herbaty, która była już letnia.
– Więc… nazywam się Wojciech i… – Nie dokończył. Jego głos był cichy i chwiejny. Zofia dała mu chwilę na zebranie odwagi, jednak zaczął on tylko nerwowo uderzać paznokciem o krawędź filiżanki.
– Pytam dosłownie, proszę pana. Co pana tu sprowadziło? Nie należę do tych, co dużo mówią na własny temat, a pan wie gdzie mieszkam i jak się nazywam.
– Ach tak, przepraszam. Jakby to ująć… Powiedziała mi o pani pewna staruszka, która chyba jest pani sąsiadką…
Zofia uderzyła łokciami o blat stołu i przetarła czoło, czując jak dostaje ataku migreny. Mort parsknął śmiechem, na co Wojciech wzdrygnął się gwałtownie i spojrzał w stronę kuchni, próbując określić źródło dźwięku.
– Coś nie tak? – spytała go, udając że nic nie słyszała i patrząc gniewnie na Morta, który ze wstydem zakrył dziób.
– Pracuję w urzędzie miejskim… – kontynuował Wojciech. – W sumie to pracowałem do niedawna. Musiałem się zwolnić przez… No, w każdym razie gdy przyszedłem do urzędu aby zabrać swoje rzeczy… To akurat przyszła do nas pewna staruszka… Zmartwiła się moim stanem i pierwsze o co spytała, to czy dobrze śpię… – Rozejrzał się po pomieszczeniu. – No i w tym problem…
– Dobrze. Wiem, że pani Bożenka to poczciwa kobieta, ale, niestety, lubi sobie wmawiać pewne… – Spojrzała na swojego gościa, który przyglądał jej się uważnie. Wyglądał żywiej, ale jednocześnie bardziej mizernie niż wcześniej. – Pewne rzeczy. I bardzo mi przykro, że zrobiła panu nadzieję na rozwiązanie problemów, ale ja mogę panu co najwyżej polecić picia ciepłego mleka. Powinien pan pójść do…
– Byłem u lekarzy! Wielu! – przerwał jej nagle krzykiem. – Każdy mówi to samo i przypisuje te same leki, ale one tylko… pogarszają! – Spojrzał na gospodynię i natychmiast spuścił wzrok. – Przepraszam… Po prostu…
– Rozumiem… – westchnęła. – Skoro już pan tu jest, to może się pan podzielić tym, co pana dręczy. Nie gwarantuję, że to pomoże na bezsenność, ale prawie na pewno poczuje się pan lepiej. Mówił pan, że leki tylko bardziej pogarszają pana stan, tak?
Zofia wstała od stołu i poszła do kuchni, raz jeszcze patrząc z zażenowaniem w puste oczy swojego demona.
– Nie mówiłem nic o bezsenności… Lekarze dawali mi leki na uspokojenie… Między innymi…
Zofia i Mort spojrzeli na niego równocześnie. Wojciech nie zwracał na nich (a raczej na nią) uwagi. Skurczył się tylko jeszcze bardziej i kontynuował:
– Mogę spać, ale po prostu nie chcę. Boję się. Zaczęło się od koszmarów… Rok temu, zdaje się. Początkowo sporadycznie, jakoś raz w tygodniu. Później częściej. Po paru miesiącach miałem je praktycznie codziennie… – Momentami mówił szybko, aby zaraz zwolnić gwałtownie, jakby bał się opowiadać. – Lekarze mówili, że to albo depresja, albo PTSD, ale to… nie powinno być tak nagle… Ani to, ani to… Kilkoro upierało się, że to musi być depresja i już zacząłem im wierzyć. Przypisali mi leki ale koszmary tylko się nasiliły… – Ostatnie słowa wypowiedział chwiejnym głosem, jakby wstrzymywał łzy.
– Co pan widział w tych koszmarach? – powiedziała dużo bardziej poważnym tonem niż wcześniej i podeszła do niego z miską chipsów. Położyła ją na stole.
Wojciech spojrzał na nią z przerażeniem, najpewniej spowodowanym myślą o tym, co dokładnie dręczy go już od roku. Łzy zebrały mu się w kącikach oczu i pokręcił głową przecząco. Oczy wiedźmy zalśniły na moment złotą poświatą.
– Niech pan powie… – szepnęła, a jej głos odbił się echem w umyśle gościa i, jak latarnia, rozświetlił jego zamglone wnętrze. Wtedy oczy Zofii wróciły do swojego naturalnego, złotego koloru.
– Ja… widziałem psa… – zaczął bardziej wyraźnym głosem – On był pierwszy… Widziałem go w przedpokoju mojego mieszkania… Jakby po prostu wszedł drzwiami wejściowymi. Nie wiem czemu, ale przypominał mi człowieka. Jakoś tak. Miał długą, czarną sierść… i kuśtykał. To był pierwszy koszmar. Wiem, że to nie brzmi jak wiele, ale długo zastanawiałem się, czemu przyśniło mi się coś tak… konkretnego. Im dłużej nad tym myślałem, tym bardziej zaczęła ogarniać mnie trwoga. Tak zimna i głęboka… – Wojciech wzdrygnął się i przetarł ramiona, jakby stał na mrozie. Zofii wydawało się nawet, że przez chwilę widziała parę, wydobywającą się z jego ust. – Drugi raz zobaczyłem psa dużo później. Na początku myślałem, że obudziłem się w środku nocy, ale potem zobaczyłem go, jak siedzi na moim łóżku i patrzy na mnie. Słyszałem jak dyszy i charczy, patrząc prosto w moją duszę. Potem skóra na jego łbie zaczęła dziwnie drgać. Jakby miał gwałtowne skurcze… albo jakby chciał się uśmiechnąć, jak człowiek. Wtedy zaczęła pękać i łuszczyć się, tak jakby… jakaś coś obdzierało go ze skóry. Jego krew spływała na moją twarz, a ja nie mogłem się ruszyć. Chciałem krzyczeć, ale czułem tylko, jak rozdzieram sobie płuca w głuchym ryku. Nawet teraz widzę tę jego łysą czaszkę i oczy bez powiek…
Zofia pstryknęła palcami i Wojciech ocknął się z rzuconego przez nią uroku. Spojrzał na nią z przerażeniem i prawie krzyknął.
– Czy ja zasnąłem?!
– Nie, ale odpłynął pan lekko w trakcie opowieści. – Uspokoiła go i wzięła garść chipsów.
– To… dobrze. To pomoże mi pani?
– Dlaczego miałabym?
Nastała chwila ciszy. Mort bezdźwięcznie podszedł do Wojciecha i zmierzył go wzrokiem, jakby czekał na bardzo konkretny rozkaz.
– Bo… Ja nie wiem już co robić. Proszę…
– Bardzo panu współczuję. Naprawdę. Ale nie mam pojęcia co mogłabym…
– A ten pani demon?
Mort cofnął się o krok i zszokowany spojrzał na Wojciecha bardziej uważnie. Stracił pewność, czy faktycznie był niewidzialny, czy nie. Zofia natomiast bardzo dobrze ukryła swoje zaskoczenie, unosząc jedynie pytająco brew.
– Słyszałem go. Ten śmiech wcześniej. Nie spałem wtedy.
– No dobra. Masz mnie. – Mort uniósł ręce do góry i ujawnił się przybyszowi.
Widząc go, Wojciech zsunął się z krzesła i runął na podłogę, nieprzytomny.
– Mort! – Dziewczyna uderzyła dłońmi w stół, na co demon odskoczył od niej i schował się za ladą w kuchni. – Wracaj tu!
Mort doczłapał się na czworaka z powrotem do swojej pani, która właśnie próbowała ocucić mężczyznę, leżącego na podłodze. Potrząsnęła nim i poklepała po polikach. Demon sprawdził mu puls.
– Żyje. Myślałem, że skoro wie, to…
– Cicho!
– Okej…
Wiedźma odgarnęła włosy Wojciecha i spojrzała na powieki. Oczy ruszały się gwałtownie, co oznaczało, że wszedł już w fazę REM. Coś czego nie powinien osiągnąć tak szybko. Jeszcze raz szepnęła do jego ucha. Jej głos sięgnął w głąb umysłu śpiącego urzędnika w celu wybudzenia go, jednak bez skutku. Zaklęła pod nosem i pobiegła do sypialni.
– Połóż go na kanapie – rozkazała.
Tak też zrobił Mort bez większego wysiłku. Mężczyzna był zaskakująco lekki. Demon nie wiedział, co szykuje jego pani, więc wpełznął na oparcie mebla i obserwował śniącego. Chwilę później Zofia wybiegła z sypialni, trzymając w rękach swój grymuar. Rzuciła czarną księgę na stolik do kawy i przewertowała chaotyczne zapiski. Wewnątrz pełno było podoklejanych kartek zebranych z różnych innych pism, mniej lub bardziej bezbożnego pochodzenia, pomieszanych z własnymi notatkami Zofii. Przekartkowała pośpiesznie strony, jednocześnie usiłując przypomnieć sobie jakiekolwiek informacje przydatne w zaistniałej sytuacji. Mort przyglądał jej się uważnie.
– Czego szukasz? – zapytał w końcu.
– Nie pamiętam, żebym pisała coś na temat psów… – odpowiedziała, przeglądając rozdział o demonach i ich rodzajach.
– Czyli masz zamiar mu pomóc? – Demon jakby ożywił się i zsunął z kanapy.
– Nie żebym miała teraz jakiś wybór, skoro cię widział. Poza tym… – Spojrzała na Wojciecha leżącego nieruchomo – Spróbuj go obudzić…
Mort złapał mężczyznę za ramiona i potrząsnął gwałtownie, po czym uderzył w policzek.
– Powiedziałam “obudź”, a nie “maltretuj”. – Nie znalazłszy nic przydatnego w księdze, zamknęła ją i podeszła do śniącego urzędnika.
– Bez różnicy. Nie budzi się. A co gorsza… – demon dotknął czoła Wojciecha – jakby dostał gorączki…
Faktycznie, jego ciało było rozpalone. Oczy poruszały się gwałtownie, jakby dręczone koszmarem. Zofia westchnęła i zastanowiła się nad dalszym planem działania. Gdyby Mort nie przerwał w jej negocjacjach, poruszyłaby z Wojciechem kwestie zapłaty. Teraz nie była pewna czy pomaganie mu jakkolwiek jej się opłaci. A pomóc musiała, gdyż istniała niemała szansa, że to, co prześladowało jej gościa, mogło sprawić, że już by się nie obudził. Biedak i tak już wyglądał na ledwo żywego. A wyjaśnienie policji, w jaki sposób umarł, mogło się okazać dość problematyczne. Być może udałoby jej się pozbyć zwłok w inny sposób, jednak nie miała najmniejszej ochoty bawić się w te sprawy. Tym bardziej, że pani Bożenka wie, że u niej był, więc trop prowadził do Zofii.
Wybór był jasny. Los zmusił ją do bycia altruistką. Miała jednak cichą nadzieję, że udręczony urzędnik będzie skory jakoś wynagrodzić jej trud. Nawet jeśli jej bezczelnie odmówi, będzie mogła pocieszyć się chociaż nowym fragmentem wiedzy do swojej księgi.
– I jak?
– Wejdę do środka i pozbędę się tego gówna. Proste. – Odeszła od kanapy i nawarzyła sobie innej, specjalnej herbaty. Takiej, której receptura znajdowała się w jej grymuarze pod kategorią “trucizny”. Działała jako potężny środek nasenny.
Gdy napar stygnął, Zofia poinformowała Morta o tym, jak ma się zachować w wypadku, gdyby długo nie dawała oznak życia. Później przygotowała kałamarz, ołówek i wieczne pióro od mamy. Miało końcówkę w postaci prawdziwego kruczego pióra, przez co dawało wrażenie klasycznego, średniowiecznego narzędzia do pisania. Otworzyła grymuar na niezapisanej stronie. W tym czasie demon przygotował jej posłanie na podłodze, tylko po to, by chwilę później przypomnieć sobie swoje priorytety i zrzucić Wojciecha z kanapy, aby jego pani mogła się na niej położyć. Upadek również nie obudził urzędnika. Wydał z siebie tylko wątły jęk i przetoczył na bok. Zofia wypiła środek nasenny i położyła się na kanapie.
Mikstura zadziałała błyskawicznie. Gdy tylko głowa wiedźmy dotknęła poduszki, poczuła, jak wszystko wokół niej wiruje i zwiększa się, podczas gdy ona sama malała. Podłoga rozpłynęła się, a ściany zagięły i pękły na setki ostrych kawałków. Część z nich runęła na Zofię, lecz zamiast bólu poczuła tylko przyjemny chłód. Biały sufit zmienił się w wielki wir, który momentalnie pochłonął jej umysł i rzucił go w nicość.
***
Dryfowała w otchłani przez krótką chwilę albo i też dłuższą. Trudno jej było stwierdzić, jak dużo czasu upłynęło. W snach niełatwo było określić rzeczy, które na jawie wydają się być oczywiste. Obudziła się na miękkim gruncie pośród ustronnej, pustej przestrzeni, która była spowita mgłą, wijącą się jak chmara węży. Podniosła się i na chwiejnych nogach zrobiła kilka kroków, czując, jak ziemia pod nią zapada się i skręca, podobnie jak chmury wokół niej. Rozejrzała się dookoła. Krajobraz był niejednolity. Wiedźmę otaczały surrealistyczne kształty, które splatały się i załamywały na jej oczach. Zanim zdążyła pojąć cokolwiek z tego bezsensu, zdążył się już przekształcić w coś zupełnie niepodobnego do poprzedniej postaci. Jedyną jego częścią, która się nie zmieniała, była mała, okrągła równina, na której siedziała Zofia. Dalej rozciągała się nic nie znacząca abstrakcja. Wchodząc do Osnowy zawsze ląduje się najpierw w absurdzie, w swego rodzaju centrum tego wymiaru, unikatowym dla każdej osoby, która do niego zawita.
Westchnęła głośno z irytacją. Zdążyła już zapomnieć, jak mylące może być wejście do świata snów. Skupiła myśli i wyśniła swoje ciało. Dla kogoś niewprawionego w sztuce magii, takie zadanie okazałoby się wręcz niewykonalne. Zofii zajęło to chwilę. Nie dłuższą niż czas między jej zaśnięciem, a przybyciem do Osnowy. Pozwoliła, aby jej dusza odcisnęła się na śnie, tworząc niemal idealne odzwierciedlenie tego, jaka była w rzeczywistości. Aby nie paradować w tej krainie nago, stworzyła sobie nową piżamę w kształcie pingwina. Zawsze o takiej marzyła, ale nigdy nie była w stanie znaleźć odpowiedniego kroju. Poza tym, tylko głupi nie skorzystałby z dobrodziejstw plastyczności kontrolowanego snu. Zofia ruszyła przed siebie radosnym krokiem.
Na próżno szukać dokładnego opisu tego, jak dokładnie centrum Osnowy oddziałuje na umysł ludzki i vice versa. Wszyscy podróżnicy odnoszą jednak to samo wrażenie: o ile nie jest to świat wrogi człowiekowi, nie jest też w żadnym wypadku środowiskiem, do którego jest on przystosowany. Podobnie jak z morzem. Człowiek może płynąć wpław, nauczyć się nurkować i zbudować łódź, pozwalającą na podróż przez wzburzone wody. Jednak człowiek nigdy nie będzie rybą.
W oczach Zofii, podróż po Osnowie była czynnością równie przyjemną, co nużącą. Była zawieszona w stanie między otumanieniem, a rozkoszną błogością. Gdyby tylko opuściła Centralne Morze, mogłaby prawdziwie zaszaleć, ale babcia zawsze ją przed tym przestrzegała. Sny są piękne, jednak nieważne, jak bardzo by się nie postarać, nigdy nie uda przenieść do nich własnego ciała. Zagubieni w swoich nocnych marzeniach nierzadko zapominają o potrzebach fizjologicznych. Nie zagłodź się dziecko – Zofia mogła niemal usłyszeć jej przestrogi – A teraz zjedz barszczyku. Przez chwilę zastanawiała się, czy zdoła wyśnić barszcz ukraiński babci Rosy, jednak szybko przypomniała sobie, dlaczego w ogóle weszła do Osnowy.
Na falującym horyzoncie dostrzegła jasny kształt, jakby białe słońce, które jaśniało, aby zaraz przygasnąć. Wtedy zmieniało kolor z bieli w czerń. Mroczne światło, które momentalnie znów przechodzi w jasność.
Urzędas – pomyślała i stawiając przeciągłe susy, ruszyła w kierunku czarno-białego słońca. W takiej postaci ukazywały się ludzkie sny w Centralnym Morzu Osnowy. Zwykły świecić wszystkimi barwami, jakie może przyjąć światło, a żadne światło nie może być czarne. Była pewna, że to sen Wojciecha, bo w końcu spał tuż obok niej. Gdyby oddaliła się jeszcze bardziej, zobaczyłaby fantazje ludzi z jej bloku (zakładając, że ktokolwiek z nich był o tej porze w łóżku).
Zofia zrobiła kilka skoków, przez które poczuła się jak kosmonautka na Księżycu i momentalnie znalazła się przed kolistą bramą do snu Wojciecha. Z bliska wydawała się dużo mniejsza, nie większa od piłki plażowej. Przyjrzała się jej bliżej, ale nie mogła już dostrzec czarnego światła wijącego się w jej wnętrzu. Widziała tylko jasną i czystą biel, która, w przeciwieństwie do prawdziwego słońca, nie oślepiała jej. Wzięła głęboki wdech i wyciągnęła rękę ku zainfekowanemu snu. Światło pochłonęło ją całkowicie.
Gdy otworzyła oczy ujrzała malutki salon, urządzony w prostym, minimalistycznym stylu. Na ścianie widniał krzywo zawieszony obraz, a na środku pokoju stał stół nakryty białym obrusem. Większość mebli wyglądała staro. Zofia nadal miała ciało otulone pingwinią piżamą. Dookoła panowała grobowa cisza. Nawet deski nie skrzypiały pod jej stopami. Gdy wyszła z salonu do przedpokoju, ujrzała wejścia do sypialni i kuchni oraz drzwi, prawdopodobnie prowadzących do łazienki. Te do sypialni były lekko uchylone. Wnętrze było ciemne, a wątłe światło z żyrandola w przedpokoju ledwo ukazywało zarys mebli.
Wtedy usłyszała pierwszy dźwięk: dyszenie. Chrobotliwe, jakby wykonywało je konające zwierzę. Zofia spróbowała wyostrzyć wzrok, aby lepiej widzieć wnętrze pomieszczenia, jednak przypomniała sobie, że we śnie jej moce nie działały w ten sam sposób. Mimo to zdołała dostrzec łóżko w kącie pokoju. Coś się na nim ruszało.
Zofia wstrzymała oddech i powoli weszła do środka. Kątem oka zauważyła włącznik na ścianie. Nacisnęła go. Żarówka zamrugała, zupełnie jakby dawanie światła sprawiało jej ból. Oczom wiedźmy ukazało się brudne, zatęchłe pomieszczenie. W kącie stało łóżko, a na nim poszarpana kołdra, porozrzucane koce i poduszki. Wciąż słyszała przeraźliwe i bolesne chrapanie, jednak dopiero po chwili zobaczyła jego źródło. Leżąc na porwanych skrawkach materiału, na łóżku wylegiwało się kudłate cielsko jakiegoś stworzenia.
Kreatura przypominała psa, jednak była wyraźnie zdeformowana. Kończyny zaginały się w kilku miejscach, jakby były złamane, a tors nabrzmiewał dziwnie z każdym oddechem. Do tego krwawił. Pies leżał w kałuży czarnego płynu, który powoli sączył się z jego ran. Potwór podniósł łeb i spojrzał wprost na Zofię. Jego głowa również była nierówna. Połowę pokrywała opuchlizna, przez którą miał tylko jedno sprawne oko. Białe jak śnieg, wyglądające na ślepe, jednak Zofia poczuła jego przeszywający wzrok pełen zimnej nienawiści. Demon zerwał się, zeskoczył z łóżka i jednym, szybkim susem, z wyszczerzonymi kłami, skoczył na intruza. Zofia odskoczyła, zatrzaskując przy tym drzwi od sypialni. Pies uderzył w nie, ale te, momentalnie poczerniały, zaczęły topnieć i uginać się pod własnym ciężarem. Zanim wiedźma zdążyła zareagować, pies wybił w nich dziurę grzbietem i naskoczył na nią, nie przerywając swojego dzikiego ataku.
Oczy Zofii zalśniły złotym blaskiem. Prędko sięgnęła do umysłu demona, uderzając w niego własną energią. Jak niewidzialna macka, która błyskawicznie owinęła się wokół łba potwora. Pies zawył boleśnie, rozlewając po podłodze własną krew. Zofia poczuła opór. Szokująco silny, jak na nędzny stan potwora. Odparł jej atak i znów na nią naskoczył. Wiedźma zdążyła wykonać kolejny unik do tyłu. Zdołała złapać za kant komody i pchnęła ją w kierunku psa. Mebel zderzył się z nim, lecz ku jej zaskoczeniu, momentalnie rozpadł się na drobne kawałki.
Podłoga pod łapami demona zaczęła czernieć, jakby pokrywała się sadzą. Farba na ścianach łuszczyła się, a reszta mebli zaczęła się uginać, łamać i wykrzywiać. Spod odsłoniętej tapety sączyła się gęsta, czarna ciecz. Pies zawył, a wraz z jego głosem, brzmiącym dużo donośniej niż wcześniej, z ciemnej mazi wyłoniły się dziesiątki wyłupiastych oczu. Okrągłe, żółte ślepia wlepiły swoje spojrzenia w intruza koszmaru. Zofia nie spodziewała się, że w takim stanie pies nadal będzie miał władzę nad otoczeniem.
Spojrzenia ze ścian przeszyły wiedźmę na wskroś. Poczuła przeraźliwy chłód, który owijał jej nogi jak chmara niewidocznych, lodowatych macek. Zaciskały się na niej ze wszystkich stron. Zanim zdążyła się obronić, demon naskoczył na nią z rozdziawioną paszczą, rozlewając krew na czerniejącą podłogę.
Kły zatopiły się głęboko w jej nodze. Krzyknęła. Ból, który rozprzestrzenił się po jej duszy wystarczał aby projekcja, która służyła jej jako ciało, zadrżała i straciła swój kształt. Znów stała się bezcielesnym bytem, jednak dalej czuła ból. Był jak lodowata trucizna, która rozlewała się po całej jej esencji. Próbowała się bronić, smagając napastnika psychicznymi wiciami, desperacko usiłując przełamać jego obronę i dostać się do jego własnego umysłu.
Przecież powinien być osłabiony – było ostatnim o czym pomyślała zanim wszystko dookoła obróciło się w nicość.
Topniejący salon momentalnie zniknął, obracając się w ciemną czeluść, w której wisiała jedynie łysa, psia czaszka otoczona setką szyderczych oczu. Wiedźma zatraciła się w otchłani.
***
Zofia zobaczyła okazały, ceglany szkolny gmach, który wyglądał na poniemiecką kamienicę. Wokół budynku szwendały się grupy nastolatków z plecakami. Pod jednym z drzew na dziedzińcu, daleko od swoich kolegów, siedziała czarnowłosa, blada dziewczyna. Czytała książkę, ignorując cały otaczający ją świat. Wtedy podeszły do niej trzy rówieśniczki. Jedna z nich złapała ją za ramiona, druga stanęła obok i się przypatrywała, a trzecia, pulchna blondynka w okrągłych okularach, wyrwała jej z dłoni książkę.
– Co tam czytasz? – spytała okularnica, trzymająca w ręce gruby tom.
– Nic. Oddaj. – Czarnowłosa próbowała się wyrwać z uścisku, ale trzymająca ją dziewczyna, była od niej znacznie większa. Blondynka, która ukradła książkę, zaczęła ją kartkować i czytać na głos niektóre fragmenty.
– Pewnie jakieś porno… – rzuciła brunetka przyglądająca się reszcie.
– No jasne… – Nastolatka trzymająca bladą dziewczynę uśmiechnęła się szyderczo. – Pewnie uczy się przed tą randką z Pawłem…
Po tym komentarzu okularnica wyraźnie się zdenerwowała. Zaczęła przerzucać strony gwałtownie, zaginając je.
– Nie. To tylko takie fantasy… – wyjaśniła czarnowłosa.
– Chuja tam fantasy… – odwarknęła blondynka i zaczęła czytać dalej, aż w końcu zatrzymała się na jednym akapicie i przeczytała go nagłos – Loric delikatnie ucałował jej usta, napawając się słodką wonią. Jego dłoń mimowolnie posunęła się wyżej, wzdłuż jej brzucha…
– Czyli jednak porno!
– Wcale nie! Oddaj mi to!
– A może zróbmy tak. Ty mi zabrałaś Pawła, to ja ci zabiorę tego Lorica, co? – wycedziła okularnica i zaczęła po kolei wyrywać kartki z książki.
– Ja nikogo nie zabrałam! – Dziewczyna krzyknęła w rozpaczy, czując jak łzy napływają jej do oczu. Wierzgała desperacko, próbując oswobodzić się z uścisku. Zdołała tylko kopnąć swoją oprawczynię w rękę, wytrącając jej książkę z dłoni. Blondynka wściekła się jeszcze bardziej i uderzyła zapłakaną dziewczynę z pięści w twarz.
– Ty dziwko! – Złapała czarnowłosą za piersi i ścisnęła z całej siły sprawiając, że zapłakała głośno z bólu i strachu. – Najpierw świecisz mi tu tymi wymionami, tak że Paweł nie może przestać o tobie pierdolić, a teraz jeszcze mi tu będziesz fikać?
Kolejnym, co zobaczyła Zofia, była ta sama nastolatka siedząca pod drzewem. Zbierała z błota porozrzucane kartki i wycierała łzy w rękaw bluzy. Wiedźma raz jeszcze ujrzała czaszkę psa. Śmiał się.
***
Ukazała się przed nią sala lekcyjna. Trwały zajęcia. Nauczycielka powiedziała bladej dziewczynie, żeby podeszła do tablicy i rozwiązała równanie. Nastolatka wstała niepewnie i gdy odeszła od ławki, jeden z chłopców zagwizdał przeciągle.
– Do dzieła, krowo – powiedziała brunetka z wcześniej.
– Cicho! – Nauczycielka uderzyła otwartą dłonią w biurko, próbując uciszyć śmiechy uczniów.
Czarnowłosa nie mogła nic napisać, gdyż jej ręka za bardzo drżała. Poirytowana nauczycielka kazała jej usiąść.
– Nie martw się – powiedziała do niej okularnica, która siedziała tuż za nią. – Szmaty nie potrzebują mózgu. Na pewno jak w końcu dasz dupy panu Walczakowi, to o ciebie zadba…
– Dziewczyny, gdybyście tyle czasu poświęcały na naukę, co na plotkowanie, to…
***
Zofia znów zobaczyła bladoskórą nastolatkę, otoczoną przez swoje prześladowczynie, które właśnie wyrzuciły ją z szatni. Stały na korytarzu przed salą gimnastyczną. Wszystkie ubrane były w stroje do WF-u, oprócz czarnowłosej, która stała w samej bieliźnie, próbując zakryć się przed spojrzeniami rówieśniczek. Obsypały ją obelgami kipiącymi obrzydzeniem. Była kopana, bita i popychana. Roztrzęsiona i załzawiona mogła tylko próbować przetrzymać atak.
W końcu dziewczyny wypchnęły swoją ofiarę z budynku i zatrzasnęły za nią drzwi, pozostawiając ją samą półnago na deszczu.
***
Czaszka psa zarechotała, spoglądając w głąb duszy swojej nowej ofiary. Pełnej esencji o wiele bardziej posilającej od poprzedniego żywiciela. Mimo że Zofia nie widziała jego ciała, była w stanie wyczuć, jak jego rany się zasklepiają, a on sam zyskuje na sile. Dusza demona obrosła Zofię i wchodziła coraz głębiej w jej wnętrze. Czuła jego głód i sadystyczną żądzę. Satysfakcję z jej cierpienia. Zagłębiał się coraz bardziej w odmęty jej świadomości, w poszukiwaniu bólu, którym mógłby się posilić.
Rozpacz oplotła serce Zofii. Siłą rzucona we wspomnienia, które już dawno pochowała głęboko, na granicach niepamięci. Wszystko uderzyło w nią naraz. Całe cierpienie i odosobnienie. Pogarda i obrzydzenie. Kłamstwa. Młoda Zosia pozostawiona sama sobie.
A kto inny mógł jej pomóc, jak nie ona sama.
Gniew.
Czarna dłoń zacisnęła się na esencji psa, wyciskając z niego przeraźliwy, psychiczny pisk. Ból wyrwał go ze stanu ukojenia sycącym posiłkiem i sprawił, że cała jego projekcja zapadła się, uwalniając umysł Zofii. Mroczne dłonie i macki smagały jego cielsko w bezlitosnym szale. Część z nich przedostała się w głąb duszy demona, penetrując ją na wskroś. Wiedźma zaczęła rozszarpywać psa w szaleńczym gniewie. Czuła jak jego kości łamią się pod jej palcami, a czarna krew rozlewa się po białej pustce. Bez chwili wytchnienia okładała go pięściami, podczas gdy jej macki ciemności rozrywały od środka demona, który w agonalnej desperacji znów spróbował przedostać się do wnętrza Zofii, ale była ona już zbyt zatracona w swojej furii. Była praktycznie nieprzytomna przez cały ten czas.
Gdy odzyskała panowanie nad sobą, znów znajdowała się na pustkowiu w Osnowie. Tym razem bardziej przypominało las, wypełniony jednak znajomymi kształtami. Miękkie, falujące, załamujące się i rosnące. Zofia spojrzała na swoje ręce i, ku zaskoczeniu, zobaczyła, że są czarne, tak jak u psiego demona albo u Morta. Do tego zdawała się być dużo większa niż przedtem. Zerknęła na sen Wojciecha. Zdawał się być biały i czysty. Dużo zdrowszy niż przedtem. Nie czuć było od niego żadnego cienia lub innej nieprzyjaznej kreatury. Wiedźma westchnęła ciężko i została w Osnowie jeszcze chwilę dłużej.
***
Obudziła się na swojej kanapie w salonie. Mort wpatrywał się w nią, siedząc na oparciu. Widząc, że jego pani już nie śpi, zeskoczył na podłogę i poprawił jej poduszkę.
– Zaczynałem się martwić gdy zobaczyłem, że ty też koszmarzysz.
– Bez potrzeby… – Zofia wstała z przeciągłym jękiem i przetarła oczy. Wszystkie jej mięśnie były obolałe.
– Na pewno?
– Tak – jęknęła raz jeszcze i zerknęła na Wojciecha, leżącego na podłodze. Nadal spał, jednak wyraźnie dużo spokojniej. Nie wierzgał i nie stękał przez sen.
Wiedźma wstała z kanapy i zasiadła do stołu przy otwartym grymuarze. Wzięła do ręki ołówek i na czystej stronie naszkicowała rycinę psa ze snu urzędnika, po czym spokojnie zaczęła opisywać jego charakterystyki przy użyciu pióra.
– Myślisz, że zapłaci? – spytał Mort, wpatrując się śpiącego mężczyznę.
– Na razie niech odpocznie. Zasłużył na tyle.