„A jeśli człowiek chce oglądać inny cud, równie zdumiewający co rozległość wszechświata, niech zbada to, co zna najdrobniejszego. Niechaj roztocze ukaże mu w swoim maleńkim ciele części nieskończenie mniejsze (…) i niech ostatni przedmiot, do którego zdoła dojść, stanie się przedmiotem naszej rozprawy; pomyśli może, że jest to ostateczna małość w przyrodzie. (…) Niechaj ujrzy tam nieskończoność światów, z których każdy ma swój firmament, swoje planety, swoją ziemię (…) na tej ziemi zwierzęta i wreszcie żyjątka, w których odnajdzie to samo, co znalazł w owych pierwszych (…).”
Blaise Pascal „Myśli”
Mojej Mamie
Wszystkie dźwięki, jakie tylko może wydawać deszcz, dobiegały moich uszu. Jednym z nich był szum. Powstawał w wyniku uderzeń dużych, ciężkich kropel wody w chodnik, szosę, dachy wyprzedzających i wymijających mnie samochodów. Jechałam na rowerze, trzymając się pobocza. Pedałowałam energicznie. Pod wpływem prędkości spod szerokich opon wytryskiwała woda, tworząc kolejny specyficzny dźwięk, przypominający szum pracy dynama. Już od dawna jednak światła w rowerze można było mieć ledowe, na baterie i takie też miałam.
Wszystkie szumy tworzyły harmonijną kompozycję. Łzy mieszały się ze strugami deszczu, spływającymi z zaciągniętego niedbale na głowę kaptura. Nie przeszkadzało mi to, że mokłam, choć same łzy były czymś więcej niż potrafiłam znieść. Wyjechałam na przejażdżkę celowo. Do tej pory zawsze pozwalała mi się uspokoić lub nabrać skrzydeł. Dzisiaj było zupełnie inaczej. Tym razem musiałam użyć nausznych słuchawek, by zagłuszyć świat, który mnie otaczał, zagłuszyć życie.
Automatyczna playlista była jak zawsze niezawodna. Piosenki, które mi proponowała, były adekwatne do sytuacji. Odpowiadały aktualnym emocjom i stymulowały, by odczuwać je głębiej. Wystarczyło najpierw wpisać kilka tytułów.
Algorytmy na początku lat 20. XXI wieku całkiem dobrze sobie radziły. Śledziły nasze obserwacje i polubienia. Zwracały uwagę na to, co wyświetlamy i ile czasu spędzamy przy danym materiale. Swego czasu powstał żart o tym, że smartfony nas podsłuchują. Powtarzało się go zawsze, kiedy zbiegiem okoliczności wyświetlała się reklama produktu, o którym przed chwilą wspomnieliśmy.
Pierwsze usłyszane dźwięki jednej z piosenek przyniosły mi wspomnienia z początku lat dwutysięcznych. Wtedy wszystko było inne. Poczucie bezpieczeństwa i pewność spokojnego bytu (jeszcze) istniały w moim życiu. Nie chcę myśleć, że było to tylko złudzeniem beztroski dzieciństwa. Do dziś mam uporczywą nadzieję, że był to wynik sprzyjającego mi losu, że chociaż te kilka lat miały być dobre same w sobie.
Skoncentrowałam się na tym, co przyniosła piosenka – wielopłaszczyznowe wspomnienia. Za każdym razem, kiedy jej słuchałam, przed oczami stawały mi obrazy. Przypominała mi dawne sytuacje. Czułam dawne zapachy.
Chwilę po roku dwutysięcznym miałam zaledwie kilka lat. Wiedza o tamtym okresie została zapamiętana z punktu widzenia ciekawej świata dziewczynki. Mężczyźni układali wtedy włosy na żel, robili irokezy lub modelowali kępki włosów na jeża. Słuchali muzyki z discmana. Piotr był jednym z nich – wtedy jeszcze osiemnastoletni chłopak, ale w moich oczach był dorosły. Spędzaliśmy wspólnie dużo czasu, bo byliśmy spokrewnieni. Inaczej bałabym się z nim rozmawiać. Dzieci w tamtych czasach bały się starszych chłopaków i uciekały z boiska, kiedy oni się na nim pojawiali.
Oprócz samego Piotra pamiętałam jeszcze jego ciemnego koloru Audi i wycieczki, na które mnie nim zabierał. Radio w samochodzie często podawało właśnie tę piosenkę. Wspomnienia były tak żywe, że nie miałam pewności, czy jadę na rowerze jako dorosła, czy siedzę w samochodzie Piotra jako dziecko.
Słuchałam tej piosenki w życiu mnóstwo razy. Zawsze niosła ze sobą głębokie wspomnienie, jednak nie tak bardzo jak teraz. Wspomnienie odczuwalne zmysłami. Dawne wydarzenia zdawały się z powrotem, ponownie tu być. Moje oczy wciąż widziały szarą rzeczywistość i światła drogowe odbijające się w mokrej ulicy 2022 roku. Reszta zmysłów niemal sięgała innego uniwersum. To, w którym fizycznie było dane mi żyć, w ostatnim czasie nie przyniosło mi zbyt wiele dobrego.
Pandemia, diagnoza, wybuch wojny u naszych sąsiadów. Mniejsze problemy przestały być zauważalne, kiedy te stały się codziennością. Nie tylko świat zmienił się diametralnie. Zmieniło się również życie moich bliskich i moje.
Nowotwór atakuje nie tylko chorego, ale i umysły jego najbliższych, którzy na początku nie potrafią uwierzyć w podobne nieszczęście i jednocześnie wierzą, że wszystko będzie dobrze. Okazuje się potem, że medycyna jeszcze nie radzi sobie na tyle, by zadziałać skutecznie. Tym bardziej w czwartym stadium. Można dziwić się, że pół wieku wcześniej pierwszy raz wylądowaliśmy na Księżycu, a wtedy szykowaliśmy się do lotu na Marsa. Jako ludzkość nie byliśmy jeszcze nieśmiertelni, nie byliśmy nawet w pełni zdrowi. Wręcz przeciwnie.
Ci uprzywilejowani (nie miałam do nich pretensji), wykorzystali dostępne zasoby pieniężne najefektywniej jak mogli, ale w innych dziedzinach niż medycyna. Niedofinansowana, zaniedbywana przez kolejne rządy służba zdrowia w jednej części świata kulała, w drugiej może była lepsza, mimo to ludzie wciąż umierali. W alternatywnej wersji rzeczywistości możliwość lotu na Marsa i ogólnodostępność antidotum na raka byłyby oczywiste i osiągnięte równolegle. Nasz mózg bez problemu potrafił wyobrazić sobie podobną sytuację bez błędu poznawczego. Jednak nie doszło do tego w rzeczywistości, w której tkwiliśmy. Tutaj pomogłaby wyłącznie wcześniejsza diagnoza, ale moment krytyczny był daleko za nami. Czas pozostawał niemiłosierny i biegł dalej. Postrzegało się go wtedy linearnie. Podróży w nim oficjalnie jeszcze nie wynaleziono. W czterowymiarowej czasoprzestrzeni nie można było nic zdziałać. Myślałam o tym tygodniami, aż stała się dla mnie klatką.
Przed oczyma stanęły kolejne obrazy z przeszłości. Tym razem konkretniejsze niż nieruchome migawki. Zobaczyłam przed sobą biały balon, unoszący się nad ulicą na wysokości moich ramion. Miał ciężki kształt, jakby był pełen wody. Nagle pękł, niczym przekłuty igłą. Przy tej wizualizacji towarzyszyło mi jedno z najintensywniejszych doświadczeń déjà vu, jakie do tamtej pory było mi dane przeżyć. Nie pamiętałam skąd dokładnie znałam ten obraz, jednak wiedziałam, że jest mi bardzo bliski. Budził ciepło, chociaż wokoło było mokro, zimno, szaro-niebiesko. Starałam się uchwycić myśl i przedłużyć uczucie o jeszcze chwilę z nadzieją, że przypomnę sobie skąd pochodzi. Wyobraźnia zwizualizowała mi obraz: siedzę na tylnych fotelach samochodu, obitych lekko kruszącą się ekoskórą. Na zewnątrz pada deszcz. Z samochodowego radia leci piosenka. Czułam jak żywa, że jestem jeszcze dzieckiem.
Samochód, w którym siedziałam, należał do Piotra. Uczucie, że przeszłość wydarza się teraz, było silne. Mogłoby budzić niepokój, mimo to czułam równowagę wywołaną wrażeniem spowolnienia czasu.
Nie udało mi się pozostać w tym stanie długo. Z marzeń przeszłości wyrwało mnie nagłe szarpnięcie. Koło niespodziewanie poślizgnęło się na zamokłej od deszczu ulicy. Tylna część roweru chciała wyprzedzić przednią i przesunęła się pod kątem prostym do kierunku jazdy. Zdążyłam tylko silnie zacisnąć oba ręczne hamulce z nadzieją, że utrzymam równowagę do całkowitego utracenia prędkości. Przechylałam się gwałtownie na bok. Byłam bliska uderzenia głową w jezdnię, która w deszczu wyglądała jak tafla lustra. I tak się też stało. Udało się wyhamować na tyle, by uderzenie nie było zbyt silne. Upadłam na plecy. Rower odjechał spode mnie jeszcze kawałek do przodu. Zatrzymał się kilka metrów dalej. Tylne koło wciąż się kręciło. W tym czasie ulica odbijała sygnalizacje świetlne, światła samochodów i blade światło miejskich latarni. Leżąc i patrząc na nie oraz taflę mokrej ulicy, czułam się jak na skraju dwóch światów.
Próbowałam się otrząsnąć i wstać, nie mogłam jednak podnieść się z ziemi. Prawdopodobnie w wyniku doznanego szoku. Samochody przejeżdżające w pobliżu zatrzymały się. Jedyną osobą, która kontynuowała jazdę była nadjeżdżająca z przeciwka postać na rowerze. Kiedy zbliżyła się wystarczająco blisko, dostrzegłam, że była to kobieta. W wiklinowym koszyku zawieszonym na kierownicy jej roweru, siedziało dziecko w czerwonym przeciwdeszczowym płaszczyku.
Kobieta była mniej więcej w moim wieku, starsza może nie więcej niż dwa lata. Zatrzymała się pomiędzy samochodami, które wciąż stały nieruchomo, jakby bacznie obserwowały sytuację. Może chodziło po prostu o to, że czas dla kierowców się zatrzymał.
Kobieta wzięła dziecko na ręce, wyjęła je z koszyka i postawiła na ziemi. Była to dziewczynka ubrana w czerwony płaszczyk przeciwdeszczowy z kapturem. Teraz z bliska mogłam dostrzec wzór w małe, białe śnieżynki. Kobieta podeszła do mnie pytając, czy wszystko ze mną w porządku. W tym czasie dziecko podeszło do mojego roweru i przez chwilę mu się przyglądało. Następnie zaczęło tuptać po kałużach w stronę tylnego koła, które wciąż powoli się kręciło. Dziewczynka przykucnęła przy nim, przysunęła swoją buzię blisko i bacznie się przyglądała. Nagle złapała je swoją małą rączką, zatrzymała, po czym szarpnęła nim w miarę swoich możliwości i wprawiła je w ruch o przeciwnym kierunku.
Wtedy zrozumiałam, kim są kobieta i dziecko. Oraz że to, co widziałam przed chwilą nie było ani rzeczywistością, ani wspomnieniem.
Nad naszymi głowami zapaliło się nagle jasne, białe, rażące światło, a wszystko, co było dookoła mnie zniknęło.
***
Znalazłam się w jasnym pomieszczeniu z białymi ścianami, przypominającym sale operacyjne. Na jednej ze ścian znajdowało się lustro, którego obraz sięgał wysoko ponad moją głowę, aż po sam sufit. Na dole zaś tylko pasa. Przeszłam powoli na drugi koniec pokoju, którego nie mogłam dostrzec w lustrzanym odbiciu. Lustro mnie nie widziało, jednak ja wciąż mogłam na nie spojrzeć. Widziałam w nim odbicie białych, wykafelkowanych ścian, masywnych i monumentalnych. Poczucie odizolowania, które wzbudziła we mnie ich dominacja, kazało mi myśleć, że jedynym wyjściem z pomieszczenia, w którym nie wiedziałam, jak się znalazłam, musiało być owo lustro. Wróciłam więc w obszar, gdzie mogłam znów zobaczyć swoje odbicie. Najpierw stanęłam przed nim i zaczęłam się przeglądać. Mogłam dostrzec na sobie oznaki wyczerpującej podróży, szczególnie we włosach, które odmawiały współpracy i nie chciały się układać tak, bym czuła się komfortowo. O ile o jakimkolwiek komforcie można było mówić w obecnej sytuacji.
Odsapnęłam i zacisnęłam usta. Złapałam się za głowę w dezorientacji. Moje odbicie w lustrze wykonywało dokładnie to samo. Popatrzyłam sobie w oczy. Ujrzałam wtedy w nich długotrwały ból, zmęczenie, zawód wszystkim, czego doświadczyłam. Żadnej iskry nadziei. Wciąż nie było w nich jednak poczucia bezsensu.
Chcąc pocieszyć sama siebie, dać sobie trochę czułości i empatii zbliżyłam dłoń do tafli lustra, by położyć ją na dłoni swojego odbicia. Kiedy mój palec i palec odbicia dotknęły się, zamiast zimna szkła poczułam strukturę skóry, co spowodowało, że gwałtownie odskoczyłam do tyłu w szoku, zdziwieniu i strachu. Nie spuszczałam wciąż z oczu swojego odbicia, które zachowało się identycznie. Zamarłam po tym w miejscu z przestraszonym wyrazem twarzy.
Po kilkunastu sekundach, gdy serce przestało tak silnie bić, postanowiłam się poruszyć. Potem kolejny raz i kolejny. W lustrze wciąż widziałam wierne odbicie. Jedyną rzeczą jaką mogłam zrobić w pomieszczeniu bez wyjścia, było sprawdzenie, czy ponowne dotknięcie lustra poskutkuje tym samym. Spróbowałam więc jeszcze raz, powoli zbliżając rękę do tafli szkła. Odbicie próbowało dokładnie tego samego. Kiedy położyłam dłoń na miejscu, ponownie poczułam nie tylko strukturę, ale też ciepło ludzkiej skóry. Towarzyszące mi wtedy uczucie nie było strachem, a silnym poczuciem zaintrygowania. Niepewność jednak nie pozwoliła mi zrobić kolejnego ruchu. Jeśli, to co się wydarzało było prawdą, osoba, nie – łudząco podobna do mnie, ale identyczna, także mogła wykonać jakiś ruch, czego nie robiła przez kolejne sekundy, które trwały i trwały wieczność.
Postanowiłam zrobić kolejny krok i spleść palce z osobą z naprzeciwka, złapać ją za dłoń. W tym samym czasie, kiedy poruszyłam ręką, nagle poczułam silne szarpnięcie w przód. Zdążyłam przed tym tylko otworzyć usta, po czym wydobyło się ze mnie wrzaśnięcie wywołane szokiem. Krzyknęłam, ponieważ czułam, że upadam do przodu. O dziwo odbicie w lustrze robiło to samo. Przez moment myślałam, że uderzę głową w szkło lub zderzymy się głowami. Możliwości były tylko dwie. Tymczasem lecąc coraz bardziej ku przodowi, przeniknęłyśmy przez swoje ciała i wylądowałyśmy po przeciwnych stronach lustra.