Przez swoje złe spojrzenie Happy nie widzi słodyczy. Właściwie zna je tylko z opisów rodziny. Ponoć ulice brukowane są karmelkami, na drzewach rośnie wata cukrowa, a przede wszystkim rzeczywistość jest kolorowa i żywa, więc ludzie nie muszą oglądać rozkładu. Idąc porośniętą pleśnią ścieżką, oglądając zbutwiałe drzewa pod rdzawymi chmurami, Happy nie potrafi sobie tego wyobrazić.
Mija sklep z poduszkami w kształcie lizaków, ale ze środka bije smród stęchlizny.
– Tato, ten sklep pachnie jak dżem truskawkowy! – krzyczy zaaferowany maluch.
Uśmiechnięty ojciec bierze chłopczyka na ręce. Po ich ciałach pełzają robaki, mięso zaraz zacznie odpadać od kości. Pewnie przeszły z rodzica na syna, Happy często to widywał.
Na chwilę przystaje, próbuje poczuć prawdziwy zapach sklepu. Dżem truskawkowy…
Tylko jak pachną truskawki? Tłumaczenie zapachów nie ma sensu, bo ostatecznie i tak trzeba je porównać do woni czegoś innego. Mama mówiła, że pachną wiosną, świeżością i młodością. Dla Happyego to jednak abstrakcja.
Ponoć kiedyś wiedział, jak to jest, zanim jego spojrzenie stało się złe. Zbliżał się do szóstych urodzin, a mama płakała całymi nocami. Dotąd uważa, że oczy zmieniły mu się przez śmierć Maurycego. Nic w tym dziwnego, to był bardzo dobry kogut. Miły, delikatny i mądry. Nocą zasypiał razem z nim na poduszce, przykrywając go landrynkowymi skrzydłami, a rano piał, gdy Happy nie chciał się budzić. Ale koguty nie żyją długo, więc chłopak musiał patrzeć, jak przyjaciel marnieje i umiera.
Ale przecież nie jednemu Happyemu umarł ktoś bliski; dlaczego to on ponosił konsekwencje?
Happy nasuwa mocniej ciemne okulary na nos. Wszyscy boją się jego wzroku, ponoć przynosi pecha. A co gorsza, może sprawić, że inni też będą mieć złe spojrzenie, lub jak to mówią: sękate oczy. To przez promienie wokół źrenic, które faktycznie przypominają słoje drzewa. Kolor też się zgadza.
Mija panią Hattings, ta szybko spuszcza wzrok i przyspiesza.
– Przeklęty… przeklęty… – mamrocze.
Żal kłuje w klatce piersiowej. Happy żyje z tym spojrzeniem od dawna, powinien się przyzwyczaić. Tak wiele by dał, żeby się go pozbyć. Odgania natrętne myśli i skupia się na drodze. Szkoła nie leży daleko, jeszcze trochę.
Kątem oka dostrzega znajomy kształt sunący po niebie. Nie wie, czym dokładnie jest, ale wydaje się, że tylko on go widzi. Kolorowy, znacznie odcinający się od żółtego jak ropa nieba, jakby utkany z serpentyn, z wielką, wiecznie uśmiechniętą paszczą. Nie pasuje tutaj. Zbyt dziwny, zbyt żywy i zdrowy. Jakby pochodził z tamtego świata, cukierkowego i prawdziwego. Kształt nigdy nie zwrócił na niego uwagi, nigdy się nie zatrzymał.
Happy odwraca głowę i wchodzi do budynku. Uczniowie odsuwają się od niego z lękiem, przyciskają do ścian korytarza. Gdyby nie strach, pewnie zrobiliby mu z życia niezłe piekło, choć oficjalna wersja raportu o stanie szkolnictwa podaje, że dręczenia nie ma. I rzeczywiście, jeśliby spojrzeć w odpowiednią stronę – a raczej w nieodpowiednią nie patrzeć – coś takiego nie istnieje. Wszyscy są szczęśliwi, wszak to kraina cukierków i błogości.
Happy siada w ostatniej ławce i ukradkiem, z niejakim lękiem, spogląda na nauczycielkę. Boi się rzucić na nią urok. Ostatecznie ciekawość przeważa. Tak jak się spodziewał, robaków jest więcej niż poprzednio. Drążą korytarze w ciele kobiety, pożerają od środka, choć ona tego nie czuje. Bo i robaków nie ma, ani zapachu stęchlizny, ani pleśni. Są tylko cukierki, czekolada i miętowe praliny. Wszystko się z nich składa, nawet on sam, choć tego nie widzi.
Zaciska pięści na omszałym blacie. Stara się, naprawdę się stara je dostrzec; tę słodkość, tę beztroskość, ale nie umie i już nigdy nie będzie umiał. Złe spojrzenie pozostaje aż do śmierci, jeszcze nikt nie odzyskał wzroku. Nieuleczalna choroba, w trakcie której umiera cząstka jestestwa.
Spogląda na ulicę, choćby po to, by na chwilę zapomnieć o swoich oczach. Za szkołą ciągnie się ruchliwa jezdnia, zardzewiałe auta pędzą na złamanie karku. Spieszą się czy od czegoś uciekają? Nigdy nie rozstrzygnął tej zagadki, choć podejrzewa, że odpowiedź kryje się w drobnych gestach, zajmowanym pasie, obrocie kół czy torze jazdy. Ale nie po to obserwuje drogę, nie tajemnica samochodów go interesuje. Zaczyna się jego codzienna wróżba. Jakiego będzie koloru auto pojedzie następne?
Czerwony, ty draniu.
Cholera, czerwony to zły znak, w odróżnieniu od niebieskiego, który zwiastował spokojny dzień. Happy poprawia się na krześle. Nie wierzy w bóstwa, prognozy ani obietnice, ale w to gówno tak. Kolory nie kłamią, nie mają po co. One mówią, ale do tych, którzy słyszą, pokazują tym, którzy widzą.
Czerwone auto.
Czerwone jak krew czy jak landrynki wiśniowe?
Dzwonek wyrywa go z zamyślenia. Tak szybko? Rozlegają się pogodne rozmowy, ktoś kogoś zaprasza na kawę, ktoś inny do rozegrania meczu.
Na przerwie Happy jak zwykle idzie zjeść obiad za wielki, elektroniczny billboard. Jedynie tam może zaznać odrobiny spokoju. Jemu nie wolno patrzeć na uczniów, ale ich takie ograniczenie nie dotyczy. Niby nic, niby nie mogą go przekląć, a jednak Happy czuje się okropnie.
Siada w cieniu billboardu i otwiera pudełko z jedzeniem. Żywe jeszcze kawałki mięsa błagają o litość. Znów coś umarło. Przebija jeden widelcem, rozlega się cichy syk. Ale ostatecznie to on musi zabić, włożyć do ust i pogryźć.
Zaczyna się audycja. Przysłuchuje się jej, skulony za billboardem, tuż przy głośnikach.
Trąbki uroczyście obwieszczają wstęp programu.
Happy zamyka oczy i wyobraża sobie, że widzi Kandyzowanego Mike’a tak jak reszta. Jest ponoć pulchny, ale na swój sposób przystojny. Bujna czupryna koloru poziomkowej oranżady pozostaje w nieładzie i wiśniowy garnitur doskonale współgra z jabłkową muszką.
– Hej kochani! – krzyczy Mike.
Happy prawie głuchnie od nagłośnienia. Pod stopami drga ziemia, dźwięk wibruje w płucach. To nic, lepiej tak niż wcale. Słuch mnie dolega. Słyszy to, co słyszą inni. Dokładnie to samo, słowo w słowo, w niezmienionej tonacji.
– Jak tam życie? Ponoć stało się naprawdę słodkie!
Śmiech Mike’a trzęsie ciałem Happyego, jakby to chłopak się cieszył. Czasem wydaje mu się, że zna prezentera od zawsze, on jedyny go rozumie, tę potrzebę radości, wręcz zidiociałej, ale tak kuszącej w swoim debilizmie. Takiej prostej.
Happy słucha audycji do końca, uśmiecha się pod nosem przy głupich żartach, zastanawia, gdy Mike podaje wiadomości. Oto rozwiązanie. Prostota istnienia. Bo życie tak naprawdę jest łatwe i przyjemne, przecież wszyscy tak funkcjonują. Świat składa się z cukierków, to oczywiste jak fakt, że dwa plus dwa to cztery.
Gdy audycja się kończy, Happy wstaje, zabiera śmierdzący zgnilizną obiad i rusza w dół zbocza, do budynku szkoły. Czuje się lepiej, zakosztował normalności. Gdy wchodzi na korytarz, wie, że się spóźnił, jednak nie przyspiesza kroku.
Spaceruje wzdłuż pustych, omszałych korytarzy, dotyka ścian, z których wyrastają włosy.
Zatrzymuje się, gdy słyszy płacz dobiegający z damskiej toalety. Powinien iść dalej, zwłaszcza, że nikt płaczący nie chciałby teraz zobaczyć kogoś ze złym spojrzeniem. Przełyka ślinę, płacz zmienia się w łkanie i ciche przekleństwa. Powoli otwiera drzwi i widzi pochylającą się nad umywalką dziewczynę. To Ana, kojarzy ją z widzenia. Już chce odejść, kiedy dziewczyna się odwraca.
Początkowo panikuje, z trudem opanowuje odruch, by ruszyć się z miejsca.
– Happy… tak? – Jej głos się trzęsie, ale nie tak jak u Mike’a. – Nie, zaczekaj… wejdź.
Happy podnosi nogę, po czym stawia ją z powrotem. Spogląda na zardzewiały znak na drzwiach damskiej toalety i czerwienieje.
Ana patrzy na niego bez zrozumienia po czym prycha.
– No chodźże, ile ty masz lat?
– Jak ktoś mnie zobaczy… – Happy chwyta ostatnią deskę ratunku.
– Są lekcje. Poza tym widać, że jesteś chłopakiem, nikt tego kwestionować nie będzie.
Tu Happy się nie zgadza, ale mimo to wchodzi do środka. Nie patrzy na nią, nawet przez ciemne okulary. Zamiast tego koncentruje się na umywalce. Leży na niej pojemnik na soczewki, jedna z nich widnieje tuż przy odpływie. Happy rozdziawia usta; soczewka jest różowa.
– Upuściłam – tłumaczy Ana. – Nie potrafię się do nich przyzwyczaić…
– Śmierć? – pyta Happy, w lot pojmując o co chodzi.
– Ojca, tydzień temu. – Głos dziewczyny znów zaczyna się trząść, ale szybko dochodzi do siebie. Ana przełyka ślinę. – Spójrz na mnie – wypala nagle. – No, przestań się krzywić, teraz to już bez znaczenia. Spójrz, prosto w oczy.
Happy z ociąganiem zdejmuje okulary i podnosi wzrok, czuje się nieswojo. Owłosione ściany jakby zbliżają się do niego, zamykają w ciepłym uścisku. Kiedy ostatnio widział kogoś z tak bliska?
Ich spojrzenia się spotykają. Teraz Happy ma potwierdzenie swoich przypuszczeń. Oczy Any łuszczą się, piękny, niebieski kolor odpada jak stara farba, a spod niego wyzierają sęki drzewa.
– Boję się – mówi dziewczyna. – Jeśli się skupię, jeszcze widzę cukierki, ale rozmazują się coraz mocniej. Powiedz… jak to jest?
– Strasznie – odpowiada bez wahania Happy. – Wszystko wydaje się takie paskudne. Ale można przywyknąć – dodaje.
Ana zanosi się płaczem i opada na brudną podłogę. Chwilę łka, zdaje się, że zapomniała o chłopaku, ale zaraz ociera łzy i znów się prostuje.
– Czy ty… – Waha się, jakby słowa nie chciały przejść przez gardło. – Kiedykolwiek na mnie spojrzałeś?
– Staram się nie patrzeć na nikogo – chłopak odpowiada wymijająco. – Najczęściej widzę mamę, a nigdy jej nie zaraziłem. Wiesz, wydaje mi się że ta gadka o przenoszeniu przekleństwa to bujda.
Ana szlocha jeszcze głośniej, choć próbuje nad sobą panować.
– A tata ma zarażony tylko kawałek oka i choroba dalej nie postępuje. – Happy siada obok. – Może z tobą też tak będzie?
– Pogarsza się – mówi Ana, ocierając łzy.
Chłopak milczy, bo i nie znajduje nic do powiedzenia. Jak pocieszyć kogoś takiego? Za to rośnie w nim uczucie, którego wstydzi się nawet przed samym sobą; obrzydliwie egoistyczne, ale dzięki temu tak przyjemne. Jest szczęśliwy. Z ogromnym wysiłkiem powstrzymuje uśmiech. W końcu ktoś, kto zrozumie, kto będzie widział to, co on.
– Nie idźmy na lekcję. – Ana przerywa ciszę, wstaje gwałtownie i prostuje plecy.
– Co? – Happy również wstaje, ale niepewnie, jakby wcale nie chciał.
– Nie wiem, jak długo będę widzieć cukierki, ale nie zamierzam ostatnich chwil przesiedzieć w damskim kiblu. No chodź, wszędzie trzeba cię tak ciągać?
A więc poszli. Początkowo Ana wydaje się nie mieć pojęcia, gdzie idzie. Byleby dalej, jakby to szkoła rzucała na nią zły urok, byle uciec, zostawić oczy za sobą, znaleźć ocalały skrawek słodkiego świata. Potem dziewczyna zwalnia i rozgląda się po ulicy. Są blisko centrum miasta, wszędzie chodzą ludzie.
– Robaki… – mówi. Przygląda się przechodniowi, z trudem przełykając ślinę.
– Przywykniesz. I tak najgorsze jest jedzenie.
Ana zamyśla się, a potem rusza przed siebie.
– Więc pączkarnia. Chodź, na rogu znajduje się moja ulubiona, Donuty Donn’a.
Happy wzrusza ramionami i idzie za dziewczyną. Nie wie, czemu tu przyszedł. Dawno nie kupował sobie jedzenia, zazwyczaj zadowala się czymkolwiek. Dla niego i tak wszystko smakuje obrzydliwie.
Wchodzą do sklepu. Od razu wita ich uśmiechnięty, pucułowaty właściciel.
– Cześć Ana, kochanie. Niebieski pączek z nadzieniem różanym jak zwykle?
Dziewczyna stoi nieruchomo, nie potrafi oderwać wzroku od sprzedawcy. Happy dobrze wie dlaczego. Donn gnije żywcem, prawie w pełni składa się z robaków. Tłuste larwy wypełzają z pustego oczodołu, policzek podziurawiony jest korytarzami.
– Ana, coś się stało? – Donn podchodzi bliżej i wtedy też zamiera.
Dziewczyna założyła tylko jedną soczewkę, drugie oko jaśnieje sękami.
– Na całą czekoladę tego świata… – Donn klnie, choć nie powinien w obecności dzieci.
Czas się zatrzymuje, nawet lukrecjowa wskazówka zegara nie drga. A potem ciszę rozrywa trzask drzwi, gdy Ana wybiega ze sklepu. Donn drży, jakby dostał ataku, więc Happy też opuszcza pączkarnię.
Sam nie pojmuje, czemu biegnie za dziewczyną, coś go do niej prowadzi. Ana pędzi na obrzeża miasta, jej cień ledwie ją dogania, ale ona ciągle przyspiesza, płuca jęczą z rozpaczy. Dziewczyna wdrapuje się na pobliski pagórek i dopiero wtedy przystaje. Gdy Happy ją dogania, Ana siedzi na ziemi ciężko dysząc. Odchyla głowę i wpatruje się w niebo.
– A więc tak to już będzie wyglądać – mówi, a Happy nie potrafi stwierdzić, czy po jej policzku spływa pot czy łzy.
I znów chłopak nie wie co powiedzieć, więc siada obok, wpatrując się w chmury koloru strupa. Przez chwilę milczą oboje. Ana mruży oczy, starając się dostrzec cukierki.
– Już rozumiem, jak się czułeś – mówi, pewnie tylko po to, by przerwać krępującą ciszę. Dziewczyna wierci się w miejscu, ryje paznokciami w ziemi.
Happy zaciska pięści. Choć widzi sęki na jej oczach, wciąż nie są tacy sami i może nigdy nie będą. Zagryza środek policzka, aż posmak krwi dociera do języka. Chmury formują kształt rozpaczy.
– Mama wie? – pyta.
– Wyrzuci mnie. – Ana, chowa głowę między ramionami.
Happy ośmiela się znów na nią spojrzeć; i tak już nie pogorszy sytuacji. Chłopak nigdy nie widział na sobie robactwa, tak samo nie dostrzega go teraz u Any. Jakby nawet one się ich brzydziły. Kiedyś długo patrzył w lustro i nic. Ale…
Ale auto było czerwone.
– Co teraz? – pyta Ana, najwyraźniej cierpiąc przez ciszę.
– Nic. Kompletnie nic i to chyba jest najgorsze.
Znów milczenie. Ana wędruje wzrokiem po niebie.
– Co to? – Wskazuje latającą serpentynę lawirującą między kwaśnymi chmurami.
– Nie mam pojęcia – przyznaje Happy.
– Piękne…
– Chyba… chyba tak. – Happy powoli przysuwa dłoń do jej dłoni. Serce bije jak szalone, ale chłopak nie może przestać; nie, ponieważ to oznaczałoby śmierć i to śmierć najgorszą, bo długą i samotną. Odroczoną w latach.
Ręka się zbliża. Serce chce przebić kości i wyskoczyć, oddech przyspiesza.
Ana dostrzega dłoń pełznącą powoli, choć wytrwale, nieubłaganie. Waha się. Czy ten błysk w jej oczach to strach? Nieważne, to nic, byleby tylko nie obrzydzenie. Tylko nie to.
Przez jedną, nieskończenie długą sekundę dziewczyna obserwuje ten marsz, palec za palcem. Ręka brnie przed siebie, jakby pokonując opór przeciwności losu i gnijącej rzeczywistości. Moment dłuży się jak krówka ciągutka, rozwleka w nieskończoność. Dłoń jest coraz bliżej.
Aż w końcu Ana chwyta ją stanowczo, jakby odwrotu już nie było. Polne kwiaty strzelają w powietrze – dla niej, zrobione ze słodkich wafli; dla niego – z trupich paznokci.
Radość wzbiera w piersi chłopaka. Sękate oczy dziewczyny, widniejące pod łuszczącą się tęczówką rozpływają się w kwiatach.
Palec chwyta palec partnerki jak doświadczony tancerz, dłonie tańczą tango, pojawiające się znikąd trąbki grają do rytmu. Krok za krokiem, kompletnie oszalałe ręce wiją się wokół siebie, podskakują, wykonują śmiałe akrobacje złączone mocniej, niż kolorowe warstwy lizaka.
Łąka szaleje, zdaje się, że słodycze migoczą zza mgły rozpadu.
Happy nachyla się, idzie za ciosem.
Wtedy bańka pryska jak guma balonowa i Ana wstaje.
Otwiera usta, ale zaraz znów je zamyka. Kręci głową; wzburzone loki sypią piorunami, kwiaty więdną, upadają na ziemię, muzyka cichnie jak zabita.
Ana biegnie w dół zbocza, ale Happy już jej nie goni. Spokojny, ogląda niebo. Serpentyna leci na południe, chłopak widzi jej kolorowy ogon.
– Piękne – przyznaje.
*
Następnego dnia w szkole nie ma Any. Happy szuka jej wszędzie – bez zdziwienia, ale z niejakim smutkiem. Na lekcji o produkcji karmelków ziołowych nie może się skupić, ciągle spogląda na drogę, ale nie chce widzieć auta. W końcu wstaje i wychodzi, nikt go nie zatrzymuje, wszyscy boją się spojrzenia. Plotka już się rozeszła? Pewnie ktoś zauważył go z Aną dzień wcześniej.
Rusza w stronę Donutów Donna. Mija billboard; dzisiaj nie znajdzie czasu dla Mike’a.
Przy pączkarni stoi tłum ludzi. Przeciska się przez spanikowanych gapiów. W luce pomiędzy ich ramionami dostrzega gnijące truchło sprzedawcy leżące pośrodku sklepu. Robaki prawie je przykryły. Ciekawe, co widzi reszta? Nikt nie wie, co zrobić, przecież to się nie zdarza, nie tutaj. Ktoś popłakuje, ktoś nerwowo drapie się po szyi, do krwi, do kości, ale większość po prostu odchodzi. Obok stoi inna pączkarnia.
Happy nabiera powietrza w płuca i toruje sobie drogę. Obce łokcie ustępują z trudem, niechętnie, jak wysokie pnie drzew zasłaniające słońce. Chłopak podwaja wysiłek, aż zbiorowisko go wypluwa. Odprowadzany spojrzeniami, wchodzi do pomieszczenia i łapie gnijącego, niebieskiego pączka. Nikt go nie zatrzymuje. Kolejny punkt to wzgórze na którym wczoraj byli. Podczas wspinaczki nad Happym krąży serpentynowy wąż. Dziwne, wygląda, jakby celowo latał wokół wzgórza.
Ana siedzi dokładnie tam, gdzie wczoraj, w tej samej pozycji, wśród upadłych kwiatów. Happy bez słowa zajmuje miejsce obok, podaje jej pączka. Dziewczyna tylko kręci głową, powstrzymując grymas obrzydzenia. Nie założyła soczewek, jej oczy są już zupełnie sękate.
Milczą, obserwując węża. Uśmiechnięty jak zawsze, zdaje się na nich zerkać. W dole widać pączkarnię, tłum dalej stoi jak stał.
– Nie chorujecie. – Słyszą głos, dziwnie żywy i radosny.
Podskakują. Wokół nie ma nikogo poza… wężem. Podlatuje obok, wlepia w nich spojrzenie. Jego tęczówki również mają sęki, ale są kolorowe, zupełnie jak u normalnego człowieka.
– Wasze oczy są zdrowe.
– Nie są – mówi Ana. – Świat składa się z cukierków, wie to każdy.
– To nie do końca prawda – odpowiada wąż. – Ale też nie kłamstwo.
– Świat składa się z cukierków – uparcie powtarza Ana.
– Nie zawsze – twierdzi wąż. – Świat gnije i zawsze gnił.
– Cukierki nie gniją! – Ana nie daje za wygraną.
Wąż zaszczyca ją uśmiechem tak wymownym, że od razu zbija dziewczynę z tropu.
– Świat składa się… z cukierków…cukierków… – powtarza Ana jak mantrę.
– Nie ma ratunku – Coś kłuje Happyego w klatce piersiowej. – Świat składa się z tego, co widzimy. Nie na odwrót.
– Świat… z cukierków – uparcie powtarza Ana, choć coraz mniej pewnie.
– Każdy ma sękate oczy – znów mówi wąż. – Ale kryją się pod warstwą farby.
– Nieprawda – protestuje Ana w ostatnim zrywie. – Świat jest piękny i radosny.
– Jeśli mówi prawdę – Happy nie słucha Any, zbyt zajęty własnymi myślami – to znaczy, że nie ma i nie będzie leku. Już nigdy nie zobaczę słodyczy?
Wąż uśmiecha się szerzej, odsłaniając kły, po czym odlatuje. Setki serpentyn odbijają brudno żółte promienie słońca. Happy i Ana zostają sami.
Długo milczą, choć Ana drży coraz bardziej. W chłopaku gaśnie nadzieja. A więc dlatego auto było czerwone. Jak krew.
Dziewczyna wstaje, na jej twarzy maluje się powaga i zawziętość. Schodzi w dół zbocza. Happy próbuje ją powstrzymać, jednak korzenie drzew, wyrosłe nagle spod ziemi, zagradzają mu drogę, oddzielają od Any.
Niektóre rzeczy są nieuniknione, ale nie ta. Drapie więc korzenie, zrywa sobie paznokcie, szarpie korę, wszystko na nic. Wzgórze, wcześniej tak przyjazne, staje mu naprzeciw. Dziewczyna przyspiesza, aż niknie za drzewami.
Happy wciąż walczy, lecz drzewa nie chcą go puścić. Wąż ogląda to z wysoka – patrzy, musi patrzeć.
Chłopak wyje, aż echo odbija się od miasta i wraca zniekształcone. Trzeba biec… natychmiast!
W końcu korzenie puszczają, a Happy pędzi na złamanie karku. Ana zamierza zrobić to, co jego samego tyle razy kusiło… Ale nie można, nie można!
Za późno. Billboard, na którym zazwyczaj występuje Mike rozświetla się, uruchamia. Jednak tym razem zamiast pucołowatego prezentera pojawia się Ana. Jasne sęki kontrastują z przekrwionymi oczami. Puka w mikrofon. Wszyscy patrzą w jej stronę, a potem zamierają.
Sękate tęczówki świecą, hipnotyzują, spirala zatacza koła. Ludzie trwają w bezruchu, jakby skamieniali. Cisza otacza miasto, auta nie jeżdżą, ptaki nie lecą, powietrze stoi.
Podnosi się wrzask. Setki gardeł płoszą stado gołębi, które przysłania niebo. Skrzydła zasłaniają słońce. Budynki kruszeją, rośliny schną. Plotka jest prawdziwa, czy to oczy Any są wyjątkowe? Dość, by stwierdzić, że łuski spadają ludziom z oczu, odpadają jak tynk ze ścian.
Ana bezlitośnie równa w dół.
Happy nie zamierza tego słuchać, nie chce widzieć, tak bardzo nie chce…
Mury upadają, wzbijają w powietrze pył, którym duszą się ludzie.
*
Happy siedzi w rogu damskiej toalety, dokładnie tam, gdzie poznał Anę. Tasuje karty. Auta nie jeżdżą, ale potrzebuje wróżby. Jest gotowy, drżącą dłonią chwyta talię. Jaki będzie kolor następnej karty?
Przełyka ślinę.
Tak, czerwony, ty draniu.
Zaciska powieki najmocniej jak potrafi. Zna już odpowiedź. A może znał ją dużo wcześniej i wróżba nie była potrzebna? Wyjmuje z paczki bandaże i trochę alkoholu. Teraz zyskał pewność. Na złe spojrzenie istnieje lek, tych oczu da się pozbyć.
Zbyt długo to przeciągał.
Ściska mocniej widelec, zagryza zęby na kawałku kija od miotły. Czemu to musi tak wyglądać? Nie chce tego, tak bardzo nie chce tego robić. Mimo tego siłą rozwiera oko i wbija sztuciec. Zdecydowanym ruchem naciska, gałka pęka jak guma z nadzieniem. Wyje, zdzierając sobie gardło, ból rozsadza czaszkę. Jeszcze jedno… Ręka drży tak bardzo, że nie potrafi wycelować, ale wie, że musi dokończyć co zaczął.
Zanim zemdleje. Teraz! Drugi raz się nie odważy.
Na pustym korytarzu słyszy kroki. Nikt nie odwiedził szkoły od kilku dni, wszyscy panikują, więc to może być tylko ona.
Szybko, zanim Happy zmieni zdanie. Szybko, zanim opuszczą go siły i wola. Szybko, zanim ona tu dotrze.
W końcu trafia. Krzyk rozchodzi się echem po łazience, ale ostatecznie przeradza się w śmiech. Śmiech opętańczy, ale radosny.
Jakby uczył się go na nowo.
Kroki zamierają, Ana zapewne stoi u drzwi, jak wtedy on, bez przekonania i z przerażeniem.
Happy rozstrzęsionymi rękami zawiązuje na oczach chustę. Polać alkoholem nie da rady.
– Role się odwróciły – mówi. – Teraz to wy macie złe spojrzenie.