Minęła dłuższa chwila, nim moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności. W tym czasie jedynie delikatne stąpnięcia i ciche parskanie przypominały mi, że nie jestem sam. Boże, jak dobrze, że nie jestem sam! Ciemno tu wkoło choć oko wykol.
Gdy zacząłem dostrzegać już niewyraźne kształty, natychmiast dotknąłem dłonią sylwetki tuż obok, podświadomie obawiając się, że zniknie i zostawi mnie samego.
Pokonanie ostatniego fragmentu drogi nocą, nim nadchodzący świt zbudzi wszystkich domowników, wydawał się dobry w ciepłym świetle paleniska przydrożnego zajazdu. Teraz jednak, trzaskający ogień i ciepła strawa były nie bardziej realne, niż mgliste wspomnienie sprzed wielu lat.
Wyjście w ziąb nocy dla otulonego już senną pierzyną umysłu było niemal jak ponowne opuszczenie bezpiecznego łona matki i zanurzenie się w zimny, pozbawiony litości ludzki świat.
Podobnie czułem się, gdy opuszczałem rodzinny dom tuż przed mroźnym, zimowym świtem, niczym złodziej, by wreszcie zostać panem samego siebie. To, gdzie zaprowadziło mnie to pragnienie, było prawdziwą ironią. Na szczęście, nie przebyłem tej drogi sam. Teraz wreszcie wracaliśmy do domu.
Poklepałem mojego dzielnego druha po mokrym od wilgotnego powietrza boku. Koń chrapnął cicho i potrząsnął radośnie głową, śmiejąc się zapewne z moich nic nie znaczących rozterek. W przeciwieństwie do mnie, on zawsze znał właściwą drogę. Chwyciłem go za uzdę i powoli ruszyliśmy przez pole. Mieliśmy tyle spraw do załatwienia…
Słoneczna tarcza wisiała bezpośrednio nad nami. Nie oferowała wiele ciepła, ale rozjaśniała umysł i myśli. Liczne odgłosy ptaków, szykujących się do swej corocznej wędrówki, mieszały się z chrzęstem rżyska zgniatanego końskimi kopytami. Wkrótce pole, które moment wcześniej zdawało się nie mieć końca, urwało się, ustępując miejsca ubitej ziemi, a potem sypkiemu piaskowi.
Wokół pojawiły się pierwsze liche świerki, spod których ostrożnie wychylały się strojne w kapelusze maślaki. Zagajnik stopniowo gęstniał, przeradzając się w pełen niesamowitych barw jesienny las. Graby, jesiony, buki i lipy kłaniały się nad duktem, łaskocząc delikatnie koński łeb i moją twarz opadającymi liśćmi. Ścieżka robiła się coraz szersza, wychodząc ostatecznie na polanę, gdzie koń zatrzymał się, dając mi znak, bym zsiadł.
Pośrodku przecinki znajdowały się zwęglone resztki niewielkiej chaty. Nie było to na szczęście moje domostwo. Dawniej mieszkał tu drwal wraz z żoną i córką. Gdy jego małżonkę zabrała jakaś nieznana choroba, mężczyzna zdecydował czym prędzej wyswatać swoją urodziwą latorośl. Poprzedniego lata ja i dziewczyna mieliśmy się ku sobie i choć nic z tego nie wyszło, przekonałem ojca by porozmawiał z drwalem, czy nie wydałby córuchny właśnie za mnie. Byliśmy już po słowie, jednakże kilka tygodni później stary rębacz odwołał zaręczyny i w żaden sposób nie chciał wytłumaczyć swojej decyzji. Pewno córka wybłagała, by nie wydawał jej pod przymusem.
Ojciec mój, który poczynił już pewne przygotowania i rozgłosił wieści po całej wsi, był wściekły. Przez drwala stracił twarz i postanowił odpłacić mu z nawiązką. Rozpuścił plotkę, że żyjąca na uboczu w lesie dziewczyna była tak naprawdę wiedźmą, która potajemnie otruła własną matkę, a teraz rzuciła czar na ojca, byle tylko nikt nie odkrył jej potajemnych nocnych uniesień w ramionach demonów.
Nie minął dzień, nim połowa bogobojnych mieszkańców wsi stała wokół chaty, a kilku krzepkich mężczyzn wyciągało z niej szamoczącego się drwala. Za nim uczynni sąsiedzi ryglowali właśnie drzwi i kładli ogień pod strzechę.
Ja też tam byłem. Wraz z innymi bez słowa sprzeciwu wpatrywałem się w skaczące pod niebiosa płomienie i wsłuchiwałem się w wypełniające nocne powietrze krzyki, od których nawet wilki musiały uciekać w popłochu. To wtedy zdecydowałem, że nie zostanę tu dłużej.
Zmusiłem się, by zsiąść z wierzchowca i przekroczyłem poczerniałą, lecz wciąż całą framugę dawnych drzwi domostwa. Zwęglone oblicze mojej niegdysiejszej ukochanej przywitało mnie smutnym uśmiechem czarnych, popękanych ust.
– Witaj. Jednak wróciłeś po mnie. Czyli naprawdę mnie kochałeś?
– Zaciągnąłem się do armii, by zapomnieć o tym koszmarze. Pojechałem na wojnę… ale wciąż myślałem o tobie. Nie, nie kochałem cię nigdy.
– Rozumiem. – Kiwnęła lekko głową. – Zastąpiłeś swój koszmar cudzym. Tak jest łatwiej, prawda? Ale tylko do pewnego momentu.
– Nie chciałem…
– Nie przejmuj się. Wszystko, co miało się wydarzyć, już się wydarzyło. Cieszę się, że wracasz do domu. Mam nadzieję, że pamiętasz drogę?
Zjawa zniknęła, a przed moimi oczami pozostało jedynie puste pogorzelisko. Wsiadłem na konia i pognałem przed siebie. Tym razem galopem.
Niebo przybrało barwę leśnej borówki, a co słabsze gwiazdy zaczęły gasnąć jedna po drugiej, niczym świece zdmuchiwane przez kończącego pracę nocnego stróża. Bliżej ziemi lepki tuman powoli osiadał na naszych plecach i na ścieżce pod stopami i kopytami. Nadchodził świt.
Koń z nagła przystanął i zdecydowanym ruchem łba dał znak, byśmy skręcili w prawo. Szare światło przedświtu ukazało tam falujące morze pszenicy, przypominające rozwiane warkocze jasnowłosej dziewczyny. Koń ruszył już w tym kierunku, gdzie niewidoczna jeszcze słoneczna tarcza brała już świat w swoje władanie, jednak wstrzymałem go i zwróciłem wzrok w przeciwną stronę.
Tu ziemia leżała ugorem, a ze spalonej słońcem gleby nie wychynęły choćby pojedyncze chwasty. Pamiętałem to pole doskonale. Należało do zaprzyjaźnionych sąsiadów. Przez lata obsiewali je wspólnie z nami, a w trudnych czasach mogliśmy zawsze na siebie liczyć.
Od małego przyjaźniłem się z ich młodym i krzepkim synem. Każdego lata szliśmy razem nad rzekę poskakać do wody. Był znacznie lepszym pływakiem ode mnie i popisywał się przed dziewczynami z okolicy, przez co mnie kompletnie ignorowały. Pewnego dnia, zanim zaszedłem do jego domu, pobiegłem nad rzekę i wysmarowałem gęsim smalcem skałę, z której skakaliśmy. Chciałem, by choć raz to on się wygłupił.
Biedak poślizgnął się zgodnie z planem, po czym uderzył głową w kamień i zsunął się do wody. Jego ciała nigdy nie znaleziono. Starzy sąsiedzi nie mogli już zadbać o swoją ziemię, więc mój tatko przyszedł do nich z propozycją odkupienia jej po śmiesznej cenie. Wiedział, że nie mieli innego wyjścia.
Następnej wiosny okazało się, że w przeklętej glebie nic nie chce rosnąć. Wściekły ojciec chciał żądać zwrotu, ale nie miał już od kogo. Sąsiedzi zimą pomarli ze zgryzoty. To wtedy, mając lat nieco ponad dziesięć, zrozumiałem, że nie chcę być taki, jak ojciec.
Koń zarżał niecierpliwie, grzebiąc przednim kopytem w czarnej ziemi. We dwójkę wypłynęliśmy na złoty ocean, który rozpościerał się przed nami aż po horyzont, gdzie wschodzące słońce mieszało barwy drogocennego kruszcu oraz krwi.
Jechaliśmy nocą po miedzy, a wokół nas czarne trawy porastały równie czarną, oraną od setek lat ziemię. Jedynie odległy blask rozsianych po nieboskłonie gwiazd pozwalał dostrzec drogę przed nami. Fascynowało mnie, że od tych niewielkich źdźbeł zależało całe nasze życie. Jeśli te rośliny czeka pomyślność, doznają jej i ludzie. Jeśli umrą, zranione nagłym przymrozkiem, lub torturowane tygodniami przez sadystyczną suszę, ludzi czeka ten sam los. Co by się jednak nie wydarzyło, one poradzą sobie bez nas, a my bez nich nigdy.
Ojciec przekazywał mi tę prawdę niczym wielki sekret. Szliśmy tą samą miedzą, trzymając się za ręce, a ja odrastałem od ziemi niewiele wyżej od zboża. Słuchałem uważnie i wziąłem sobie do serca każde słowo. W końcu to był ojciec. On wiedział wszystko i mógł wszystko. Decydował kiedy to samo zboże, które trzymało w swych kłosach ludzkie żywoty, miało umrzeć i narodzić się na nowo. W moich oczach był bogiem życia i śmierci.
Zboże stawało się coraz niższe, aż w końcu pod kopytami konia ostała się naga, zamarznięta gleba. Stopniowo przykrywał ją całun prószącego śniegu. Za mną ani przede mną nie było żadnych drzew. Jedynie bezkresna biała pustka oraz nieśmiało wyglądające zza chmur zachodzące słońce, które swą krwawą barwą nie podkreślało już innych kolorów, lecz siłą narzucało swój szkarłat niewinnej bieli.
Koń z determinacją brnął naprzód. W końcu dostrzegłem w oddali znajome zabudowania. Dom. Otulającą nas ciszę przeciął kobiecy krzyk, a zaraz potem zawodzenie noworodka walczącego o pierwszy oddech.
Znowu puściliśmy się galopem, jednak teren zaczął gwałtownie opadać, a zwierzę z trudem utrzymywało równowagę na śliskim, pokrytym dziewiczym puchem zboczu. Gdy wreszcie dotarliśmy na dno wąwozu, nie zdziwił mnie widok, który zastaliśmy. Leżeliśmy tam obaj. Ja i koń. Odłamki pocisku rozszarpały wierzchowcowi gardło, a śnieg pod całym końskim łbem roztopiła gorąca posoka.
Moje ciało nie wyglądało dużo lepiej. Znajdowały się w nim przynajmniej trzy, może cztery niewielkich rozmiarów dziury, a prawej ręki poniżej łokcia nie było widać nigdzie w pobliżu. Dłoń nieuszkodzonej kończyny spoczywała na końskiej grzywie, wciąż ściskając ją kurczowo. Pierś młodego człowieka w mundurze, który był mną, unosiła się nieznacznie w nieregularnych odstępach czasu.
Poczułem na szyi mokre, gorące powietrze, a następnie równie ciepły dotyk końskiego pyska. Poprowadził mnie tu z powrotem krętymi ścieżkami mojego życia, bym mógł spróbować jeszcze raz. Od zawsze byliśmy na tym świecie sami, ale we dwóch. Ja i mój koń. Byliśmy jedną całością i tylko jeden z nas otrzymać mógł kolejną szansę. Tylko jeden z nas zasłużył na kolejną szansę. Poklepałem konia łagodnie po chrapach.
– Wiesz dlaczego człowiek ma tylko jedno życie, przyjacielu?
Mój towarzysz zastrzygł uszami i z zainteresowaniem przekrzywił łeb.
– Żeby nie musiał po śmierci dwa razy płacić za te same grzechy.
Uśmiechnąłem się do niego i chwyciłem za uzdę. Potykając się wielokrotnie, wygramoliłem się z dołu. Przed nami rozciągało się znajome pole, a po drugiej jego stronie stało doskonale mi znane obejście.
– Chodź, odprowadzę cię do stajni.
Mimo iż od gospodarstwa dzieliło nas jeszcze dobrych kilkaset metrów, usłyszałem ciche jęki klaczy, która sprowadzała na świat nowe życie. Tylko płacz dziecka ucichł na zawsze.