– To wina bogów!
– Przestań bluźnić, niewdzięczna!
Dziewczyna zatoczyła się i chwyciła za czerwony od uderzenia policzek. Stojący przed ołtarzem Najwyższy Kapłan mierzył ją rozwścieczonym wzrokiem. Nad wszystkim górował ogromny posąg boga Diobakkusa o obliczu zwróconym ku kamiennej bryle, na której wykrwawiało się jeszcze ciepłe ciało niewolnicy.
– To wina tego, że dajecie im taką kontrolę nad własnym życiem – wycedziła córka kapłana przez zaciśnięte zęby, spoglądając z nienawiścią na wznoszącego się nad nią ojca. – Te wszystkie ofiary… Żyjecie w kłamstwie.
– Bez nich nie byłoby nas!
– Mylisz się.
***
Nad górami Arukszur zapadła noc. Jelenie wracały z żeru, hieny zanurzały się we śnie, kozice odpoczywały między skałami… jedynie ludzie wciąż trzymali się na nogach, gotowi w mgnieniu oka chwycić za broń. Płomienie ognisk oświetlały ściany wąwozu, śmiech żołnierzy Taberów odbijał się echem od skał i znikał gdzieś w mroku nocy.
A na szczycie kanionu i przy jego wyjściach czaił się oddział hakannerskich wojaków, przyszykowanych do ataku na patrol wroga. Niczym drapieżniki obserwowali uważnie każdy ruch przeciwnika.
– Przecież obóz w takim miejscu to proszenie się o problemy… – wyszeptał Murshili. – Nie ma dokąd uciec, tylko dwa wyjścia. Bez sensu. A niby to oni stąd pochodzą.
– Właśnie tak, Mur – odpowiedział Harkan. – Dlatego musimy być rozważni, w końcu to ich teren. A teraz cicho, przygotuj miecz, bo chyba szykują się do snu. Spójrz.
Część żołnierzy kręciła się przy namiotach. Jedni ściągali pancerze, inni kończyli jeść swoje porcje, ktoś inny jeszcze… rozmawiał z kobietą?
– No proszę, jest i córka kapłana – rzucił Murshili pod nosem. – Harkan, patrz no tam. – Wskazał parę w oddali.
– Uhuhu, bracie, to mamy o co walczyć! – zaśmiał się kompan. – Kto pierwszy ten lepszy.
– Zamknąć się – warknął Kaciran, dowódca oddziału, który spoglądał zza krzaka na wąwóz. – Dziewczyna ma wrócić do stolicy nietknięta, zrozumiano?
Widać było, że oddział zaczyna ustalać warty. Kilku włóczników ustawiono na obu końcach szczeliny; towarzyszyło im jeszcze po paru łuczników. Wyżsi rangą wojownicy pochowali się w namiotach, reszta spała pod gołym niebem, osłonięta jedynie od boków wysokimi ścianami.
Dwóch taberskich strzelców stanęło na szczycie zbocza wąwozu po jednej stronie, druga para naprzeciwko. Noc była wyjątkowo ciemna, chmury zasłaniały i tak już słaby blask sierpowatego księżyca. Ograniczona widoczność działała na korzyść przyczajonych w mroku atakujących.
Murshili poklepał Harkana po plecach, machnął ręką do przyczajonego obok żołdaka i ruszył. Do Harkana dołączył inny wojownik – obaj zaczęli zbliżać się powoli w kierunku strażników z łukami. Mrowienie między barkami Murshiliego szeptało wojenne pieśni. Zapowiadało bój. Lubił to uczucie, przywykł do niego przez lata wojaczki pod pieczą Diobakkusa, Pana Księżyca.
W mgnieniu oka czterech Taberów leżało już z poderżniętymi gardłami w wyschniętej trawie. Wysłannicy powrócili do dowódcy i przekazali informację, że od góry droga jest czysta.
Kilku hakannerskich żołnierzy ustawiło się na krawędziach wąwozu. Przygotowali krótkie łuki, założyli strzały na cięciwy i czekali na sygnał. Paru włóczników z tarczami ukryło się w zaroślach, miecznicy na flankach z trudem powstrzymywali zew krwi.
Niebawem mieli go zaspokoić.
– Łucznicy! Strzelać do wartowników! – wrzasnął Kaciran, a głos niczym grom poniósł się po zboczu góry. – Dziewczynę oszczędzić, resztę wybić! Trzymać się z dala od centrum obozu,
– Na nich! – odkrzyknął Harkan, machając mieczem nad głową.
Szept ciała Murshiliego przeszedł w wojenny ryk.
Ruszył za towarzyszem, dzierżąc dwa zakrzywione ostrza. Strzały wbijały się w ziemię i w ciała, zaskoczeni żołnierze próbowali pojąć, co się dzieje, jednak dla wielu było już na to za późno. Ustawieni na warcie włócznicy zasłaniali się od góry tarczami, nieliczni żywi jeszcze łucznicy desperacko ostrzeliwali ustawionych na znacznie lepszej pozycji Hakannerczyków.
Włócznicy napastników nawet nie musieli ruszać się z miejsca. Pogrążeni w chaosie wrogowie odsłaniali swój front, więc miecznicy wbili się w nich jak w kawałek mięsa. Wirujące ostrza z brązu przebijały się przez oddział Taberów. Obrońcy padali jak muchy. Najeźdźcy nie zauważyli jednak pewnego szczegółu. Pod samą skalną ścianą, ukryty między namiotami mężczyzna próbował wygrzebać ze stosu szmat jakiś przedmiot. W końcu wyciągnął spiżową trąbę, przystawił do ust i zadął. Dziwny, potężny dźwięk wydostał się z wąwozu. Był tak głośny, że niektórzy mieli wrażenie, jakby sami bogowie odezwali się do walczących na ziemi żołnierzy.
Któryś z łuczników zauważył trębacza i celnym strzałem przebił jego gardło. Dźwięk ustał, w powietrzu na powrót rozeszły się odgłosy metalu uderzającego o metal oraz wrzaski wojowników. Murshili wraz z Harkanem przebijali się w głąb wąwozu, nękając zachodnią flankę wroga.
Zakrzywione ostrza Murshiliego kreśliły w powietrzu krwawe kręgi, przebijały pancerze, cięły skórę i mięśnie, a lepki szkarłat pokrywał wszystko dookoła. Wojownik z gracją i bez zachwiania brnął przez ludzki łan, ścinając kolejne kłosy. Na ten widok twarze Taberów zastygały w wyrazie absolutnego przerażenia. Dar dla Diobakkusa. Ofiara, składana na ołtarzu przez duszę Murshiliego.
Gdy ostatni zdolny do walki obrońca upadł, a ostatni ranny skończył z poderżniętym gardłem, nad wąwozem rozszedł się triumfalny krzyk kilkudziesięciu wojowników.
– Nareszcie! – ryknął Harkan, wycierając szmatą ramiona z krwi wrogów. – Ha, tyle dni… Ale było warto.
– To się okaże – zauważył kompan, strzepując posokę z miecza.
– Ohoho, no może.
Murshili spojrzał na księżyc, wstydliwie pokazujący zaledwie malutką część srebrnego majestatu. Czyżby Pan Nocy, Diobakkus, nie chciał wyjść zza nocnej kotary i pokazać się w pełni? Przecież jego wybraniec i armia ukochanego przez niego narodu zatriumfowała nad ludem niewiernym!
Otrząsnął się. Jeszcze nie skończyli zadania.
Dowódca przecisnął się między świętującymi żołnierzami i dotarł do namiotu, gdzie „przetrzymywano” dziewczynę. Za nim poszedł Harkan w towarzystwie Murshiliego, jako wojownicy najbliżsi oficerowi. Murshili trwał z kamienną miną.
– Nie wracam do Mijny! – krzyknęła Firari, jeszcze zanim dowódca wypowiedział jakiekolwiek słowo. – Stolica Hakanneru jest mi obca. A wy… Wy wymordowaliście tych ludzi na ich własnej ziemi! Dołączenie do nich było moim wyborem. Moim!
– A ja mam rozkazy, które muszę wykonać, kapłańska córko – warknął oficer, łapiąc ją za przedramię. – Wracasz z nami do Mijny, oddamy cię ojczulkowi i wszyscy będą szczęśliwi. Już powoli odchodził od zmysłów, a oszalały Najwyższy Kapłan to przepis na tragedię. Zwłaszcza w tak niepewnych czasach.
Tak, Firari. Klucz do wykupienia boskiej łaski.
Klucz do nagrody, przepustka.
– Zdążyli zatrąbić na sygnał, dowódco. – Firari uśmiechnęła się półgębkiem, orzechowe oczy rozbłysnęły. – Na waszym miejscu brałabym nogi za pas. To ich góry, więc znają je lepiej od was.
– Grasz na czas.
– Twoi zwiadowcy z pewnością nie zajrzeli do każdej szczeliny i jaskini, nieprawdaż?
– Przestań kłamać.
– Nie chcesz mi uwierzyć? Proszę bardzo. Nie uratuje cię to przed taberskim toporem.
Dowódca siłą wyciągnął Firari z namiotu.
– Harkan, lina – polecił.
Podkomendny podał mu rzemień, którym oficer związał ręce dziewczyny. Widać było, że sprawia jej tym ból; rzemień wrzynał się w nadgarstki.
– Dla bezpieczeństwa. Słyszeliśmy, że bywasz zawzięta, więc nie ma co ryzykować, prawda? – syknął, zaciskając więzy na rękach.
Żołnierze zebrali to, co miało jakąkolwiek wartość, zapakowali złupioną żywność i z powrotem u wyjścia z wąwozu uformowali dwa oddziały. Na samym przedzie stanęli dowódca z Firari oraz Harkan i Murshili. Pozostali przyboczni oficera otoczyli ich kordonem z ludzi i brązu.
– Wracamy na wschód, nic tu po nas – zarządził dowódca. – Pilnujcie dziewczyny jak oka w głowie, zrozumiano? Niezależnie od tego, cokolwiek się stanie, musi trafić do Mijny.
Szli tak jeszcze kilka godzin. Z początku wszyscy wyglądali na rześkich, nabuzowanych po potyczce. Jednak im dalej w noc, tym więcej żołnierzy zaczęło słaniać się na nogach, niektórzy ciągnęli swoje tarcze po ziemi, a część opierała się o towarzyszy.
– Co z wami?! – krzyknął Kaciran, mierząc podopiecznych sędziowskim wzrokiem. – Do granicy dacie radę!
– Słaby jest żołnierz niewyspany – wymamrotała Firari.
– Cicho siedź.
– Jest noc, wasze wojsko jest wykończone, a do tego znajdujecie się na terenie wroga…
Kaciran chwycił bark Firari i przysunął twarz do jej nosa.
– Nie będziesz gadać mi do żołnierzy, zrozumiano? – wysyczał przez zęby. – Jedyne, co cię teraz ratuje przed chłostą, to pochodzenie.
Uderzenia w tarcze.
Skąd?
– Słyszeliście to? – zapytał Murshili. – Wsłuchajcie się.
W dolinie rozbrzmiewało z początku ciche, jednak z każdym oddechem coraz głośniejsze dudnienie.
– Staaaać! – zarządził dowódca.
Oddział się zatrzymał, jednak dziwne odgłosy nie ustawały. Zbliżały się nieubłaganie, zasiewając niepokój w sercach hakannerskich wojowników. Gdy nad koronami drzew ujrzeli pomarańczową łunę, wiedzieli, że kolejna potyczka będzie nieunikniona, jednak w duszach wojów tlił się jeszcze ognik nadziei, że to nie wróg. Firari uśmiechnęła się pod nosem, a Kaciran zrobił wielkie oczy.
– Na bogów, jaki to oddział? Nasi czy nie? Przecież tylko my mieliśmy wejść na teren Taberów – wyszeptał Harkan.
– Harcownicy, do przoduuuu! – rozkazał Kaciran. – Sprawdźcie pochodzenie tamtego oddziału, ale już!
Lekkozbrojni wysforowali się na przód formacji. Pobiegli w kierunku lasu, w którym znajdowali się niezidentyfikowani żołnierze. Hakannerczycy ustawili się na polanie przed zaroślami, wyczekując powrotu gońców.
Nie minęło wiele chwil, gdy zza drzew wybiegli wysłani wcześniej harcownicy. Biegli co sił w nogach, niektórzy potykali się, upadali. Ramiona trzymali skrzyżowane nad głowami.
Bóg i wola walki ponownie usiadły na barkach Murshiliego, śpiewając o nadchodzącym bólu i lawinie śmierci. Może i przywykł do tego, jednak nawet to, co często człowiekowi towarzyszy, może zacząć mu ciążyć.
Czy rola go dręczyła?
– Bogowie to mają poczucie humoru. – Kaciran obrócił się w kierunku reszty oddziału, wzniósł miecz. – Macie możliwość odniesienia kolejnego zwycięstwa nad dzikusami z Arukszuru! Wybijcie ich do nogi, niech poczują potęgę Hakanneru!
– Ha-kan-ner! – odkrzyknęli wojownicy.
– Bóg, nie bogowie – mruknął Murshili pod nosem.
Kaciran nachylił się nad jego uchem.
– Jak tylko zobaczycie, że sytuacja zaczyna się sypać, to bierzecie dziewczynę do Mijny. Bez bohaterskiego ratowania oddziału, najważniejsza jest córka kapłana. – Dowódca przyciągnął do siebie Firari i wcisnął sznur w dłoń Murshiliego. – Włócznie do przodu, tarcze do góry! Łucznicy za piechotą, miecznicy na flankach!
Część rozbitych harcowników dobiegła do reszty oddziału i ustawiła się między zastępami strzelców. Włócznicy stworzyli solidny mur z tarcz, miecznicy dołączyli do szyku od boków. Hakannerczycy zaczęli skandować, metal uderzał o drewno i rozpiętą na nim skórę, akompaniował hymnowi nadchodzącej śmierci.
Wyczekiwanie.
Z lasu wyszły pierwsze oddziały Taberów. Spomiędzy włóczników wybiegli oszczepnicy. Rozbiegli się na flanki, próbując otoczyć Hakannerczyków i zmusić ich do odkrycia którejś ze stron.
– Łuki, przegonić harcowników! – rozkazał Kaciran.
Chmara strzał poszybowała ku przygotowującym dziryty wrogom. Krzemienne groty wbijały się w ziemię i ciała, kładły co poniektórych lekkozbrojnych na miejscu. Część z nich zdążyła cisnąć oszczepami, które jednak w większości upadły albo za blisko, albo wbiły się głucho w tarcze.
Żołnierze zawyli tryumfalnie, chociaż sama potyczka na dobrą sprawę jeszcze się nie zaczęła.
– Panie, tyły! – krzyknął któryś z łuczników.
Kaciran odwrócił się i ujrzał to, czego każdy dowódca najbardziej się obawiał.
Na porośniętym drzewami iglastymi zboczu zaczęły pojawiać się pojedyncze ogniki pochodni. Wśród świateł wyrosły sztandary przedstawiające czarnego sokoła na pomarańczowym tle. Taberzy.
– Włócznicy, rozszerzyć szyk. Miecznicy po lewej, wyrównać do włóczni i obserwować zbocze! – wrzeszczał Kaciran.
– Niedobrze – szepnął Murshili.
– Ostrzegałam was. – Firari patrzyła na nadchodzące oddziały wroga z tęsknotą w oczach. – Chociaż i tak nie moglibyście niczego zrobić. Przykro mi.
– Murshili, wycofaj się na tyły, już swoje dzisiaj wywalczyłeś. – Kaciran złapał go za bark i wskazał palcem na potencjalnie bezpieczną górę. – Jak tylko przednia straż zacznie upadać, macie wziąć nogi za pas.
– Ale Kaciranie…
– Rozkaz!
Murshili nie musiał walczyć. Nie musiał zabijać, nie musiał skąpać się we krwi. Miał nadzieję, że zaciskająca się na piersi pętla zelżeje, ale wtedy spojrzał na Firari.
Oddech mu zadrżał. Diobakkus wymagał od niego naprawdę wiele.
Podoła? Nie miał innego wyboru. Tak powtarzał mu szept.
Wojownik został z tyłu. Harkan zacisnął palce na rękojeści miecza i ustawił się obok dowódcy, kilka kroków przed towarzyszem. Wpatrywał się w nadchodzących żołnierzy z wypisanym na twarzy głodem krwi.
Krzyk dziesiątek gardeł.
Włócznicy wroga z obu stron rzucili się z szarżą na przeciwnika. Rzucane oszczepy świszczały w powietrzu.
– Widzimy się w Mijnie, bracie! – pożegnał Murshiliego Harkan.
Odwrócił jeszcze głowę do Murshiliego, puścił do niego oko i rzucił się w wir walki.
– Do tyłu! – rzucił Murshili do Firari, ciągnąc ją z dala od wrzawy. – Trzymaj się blisko mnie, a nie zginiesz, jasne?
– Teraz śmierć nie jest mi straszna.
– Uhh… – westchnął. – Myślicielka się znalazła.
Murshili pragnął dołączyć do kompanów, zjednoczyć się z oddziałem zbierającym krwawe żniwa wśrod Taberów. Widział plecy Harkana, najlepszego przyjaciela z armii, z którym najszybciej złapał wspólny język i miejsce w szyku. Wiedział jednak, że jego obowiązki wobec króla i Boga Nocy są ważniejsze niż osobiste zachcianki.
Schował dziewczynę za plecami, kazał jej się schylić. Potyczka trwała w najlepsze, żołnierze padali trupem po obu stronach. Łucznicy Taberów nie próbowali ostrzeliwać wroga, jedynie lekkozbrojni ciskali oszczepami we flanki włóczników.
Gdy Firari z Murshilim oddalili się od pola walki, po prostu odwrócili się i zaczęli biec. Dziewczyna, z początku niechętna, w końcu sama przyspieszyła kroku. Wojownik ostatni raz spojrzał na toczącą się w dolinie walkę, jeszcze nim zniknęli za linią drzew.
I to był błąd. W ostatnim momencie zauważył goniących ich łuczników, napinających właśnie cięciwy. Spojrzał w bok. Trzymał zwisający luźno rzemień, dziewczyny nie było w polu widzenia.
Posypały się strzały.
– Ale dlacz…? – zaczął Murshili, ale urwał, gdy pocisk ugodził go w bark. Wojownik zachwiał się, oparł o drzewo. Szok rozszedł się po całym ciele. Grot ugrzązł w mięśniach, porozrywał włókna.
Hakannerczyk ryknął.
Wbiegł w zarośla, jednak nigdzie nie widział dziewczyny. Z każdym krokiem przebity obojczyk odzywał się coraz mocniejszym bólem.
– Murshili! – Wojownik miał wrażenie, że głos Firari dociera z każdej strony jednocześnie. – Tutaj jestem, Murshili!
Łucznicy Taberu wtłoczyli się do lasu. Hakannerczyk biegał między drzewami. Desperacko próbował znaleźć dziewczynę i uciec przed nadlatującymi zza pleców strzałami. Krzyki wrogów przeciskały się przez gałęzie, krzemienne groty wbijały się głucho w korę.
– Murshili, tutaj!
Dlaczego wołała go po imieniu? Przecież chciała uciec.
Wojownik skręcił, jednak nic w krajobrazie się nie zmieniło. Wciąż te same zarośla, wciąż ta sama ciemność.
Brak jakiegokolwiek planu.
Uciekał, ile sił w nogach, starał się nie myśleć o sterczącym z barku drzewcu. Miał wrażenie, że wrzawa z tyłu cichnie, że zanurza się w bezwzględnym spokoju lasu.
– Murshili! – Głos skakał z liścia na liść, z igły na igłę. Był wszędzie.
– Wyjdź do mnie! – odkrzyknął, chociaż bez nadziei na odpowiedź.
Biegł teraz pod górę, wyciskając z siebie ostatnie siły. Ból promieniował aż do przedramienia, każdy ruch lewą ręką sprawiał niemiłosierne cierpienie.
Wojownik zacisnął zęby i parł do przodu. Nie bez powodu został wybrany na przybocznego oficera jednego z wielkich, hakannerskich oddziałów. Nie mógł zawieść. Teraz, w obliczu straty dziewczyny, poczuł taką determinację, jaka jeszcze nigdy nie przepływała przez jego ciało.
– Tutaj jestem… – wyszeptała Firari.
Zaskoczony Murshili utracił równowagę, potknął się o korzeń i upadł na brzuch. Strzała złamała się zaraz przy ciele, grot wcisnął się głębiej w poszarpane mięso. Ból uderzył ze wzmożoną siłą. Sapiąc, Murshili obrócił się na plecy i ujrzał gwiazdy lśniące między koronami drzew. Z każdą chwilą widok rozmywał się coraz bardziej, aż przed oczami wojownika została jedynie ciemność.
Boski szept na moment ustał.
***
„Nie żyje król Norat Pierwszy, niech żyje jego syn!”… Tego spodziewał się dwór królewski, jednak realia były inne. Hakannerski podstęp zatoczył koło i wrócił do nich ze zdwojoną siłą.
Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie.
Ha! Gdyby tylko niewdzięczny lud docenił wylane przez króla i wojsko pot oraz krew, to obyłoby się bez zamieszek. A skądże!
Diobakkus dał, Diobakkus zabierze. Naturalna kolej rzeczy, chociaż nie każdy chciał w to wierzyć. Gdy dzikusy z gór przyniosły nieznaną cywilizowanym królestwom chorobę, Hakanner postanowił wykorzystać ten fakt przeciwko najbogatszemu imperium krainy – Bardżrutowi.
I tak też się stało. Bardżrut upadł, bogactwa trafiły do ludu, jednak to, co zostało na nich zesłane przez Hakanner , postanowiło nie zatrzymywać się tylko na jednym królestwie.
***
Nogi Murshiliego odezwały się tępym bólem, a po chwili dołączył do nich przebity bark. Wojownik rozwarł powieki, stęknął i spróbował oprzeć się na prawej ręce. Promienie porannego słońca oślepiły go na moment, potrzebował chwili na złapanie oddechu.
Przeżył.
Nie stracił wiele krwi. Przemieszczający się podczas biegu grot skrwawił go nieco, jednak nie na tyle, żeby Murshili musiał martwić się o życie. Otaczała go natura, śpiew ptaków i delikatny szelest liści wprawianych w taniec lekkim górskim wiatrem. Nocna wrzawa została w przeszłości. Nie słyszał krzyków, świstu strzał ani kroków dziesiątek rozwścieczonych żołnierzy.
Nie mógł jednak cieszyć się poranną sielanką, w jego głowie tamta noc wciąż się nie skończyła. I nie skończy, dopóki nie wykona swojego zadania. Czuł na karku wzrok zawiedzionego Boga Księżyca, po skórze rozchodził się chłód powietrza śpiącego świata.
Przecież był dzień. Dlaczego więc męczyło go poczucie winy wobec tego, co powinno zostać razem z nocą, z Diobakkusem?
Ryk poszarpanego ramienia tłumił duszę. A między krzyki rannego ciała wciskało się zawodzenie rannej dumy, podsycanej szeptem bóstwa. Szeptem roli bożego pomazańca.
Zawiódł. Stracił Firari, dał się postrzelić. Nie dotrzymał danego Kaciranowi słowa, przez niego Najwyższy Kapłan Diobakkusa z Mijny nie odzyska pełni sił. Jak Murshili będzie w stanie spojrzeć królowi w oczy, gdy ten usłyszy, że jego poddani stracą opiekę bóstwa?
Obrócił głowę i serce podskoczyło mu do gardła.
Na drzewie, pod którym upadł, widniała wyryta strzałka. Zaraz pod nią – symbol sierpowatego księżyca. Znak boga Diobakkusa, patrona Hakanneru.
Nie, to nie może dziać się naprawdę!
Jak do tego doszło, że odezwał się do niego Najwyższy? Czy chce go pochwalić? A może ukarać za lekkomyślność?
Jedyne, co mógł zrobić, to podążać za przedziwnymi znakami. Nie wiedział, czy jego kompani wygrali potyczkę. Miał nadzieję, że sam Diobakkus prowadzi go tam, gdzie powinien trafić. Jeśli Murshili zawiedzie – nie będzie miał po co wracać do Hakanneru.
Podniósł się, spojrzał na ziemię. W ściółce leżał tylko jeden miecz, drugiego nigdzie nie było. Chwycił rękojeść i zaklął w duchu. Starając się nie myśleć o utraconym ostrzu, ruszył w górę stoku.
Próbując nie ruszać zbytnio ramieniem, przemierzał połacie lasu. Szukał wzrokiem wyrytych na drzewach symboli. Z każdym krokiem drzewce w ranie przemieszczało się delikatnie, wyciskając z barku drobne krople krwi. Wojownik potrzebował pomocy, ale nie mógł na nią liczyć. Musiał jak najszybciej wykonać zadanie, jeśli chciał mieć chociaż krztę nadziei na ratunek.
Głód dawał się we znaki. Spragnione wody usta błagały o przynajmniej łyk życiodajnego płynu. Murshili szedł na słabnących nogach, szukał rozbieganym wzrokiem jakichkolwiek wskazówek, gdzie mogłoby znajdować się górskie źródło. Cokolwiek.
Nareszcie. Spomiędzy przerzedzających się zarośli wyjrzał leniwie strumyk obmywający wąskie kamienne koryto. Murshili rozpromienił się, podbiegł do strugi i zanurzył w niej twarz. Łapczywe łyki go ożywiły, pozwoliły na chwilę zapomnieć o zesłanej na niego katordze.
W końcu podniósł głowę i wbił wzrok w rozciągające się nad nim niebiosa.
– Dziękuję! – krzyknął, wyciągając ramiona ku Diobakkusowi.
– Nie ma za co – odpowiedział dziewczęcy głos.
W mgnieniu oka zmieniło się nastawienie Murshiliego. Zaczął rozglądać się wkoło niczym przestraszony zwierz. Chwycił miecz, wyprostował się.
Tym razem nie był to podszept.
– Tutaj jestem.
Błyskawicznie odwrócił głowę w kierunku, z którego dobiegały słowa. Pod drzewem, kilka kroków dalej, stała Firari. Opierała się o pniak, w ręku trzymała drugi miecz Murshiliego. Machała nim na boki, wpatrując się z zadziornym uśmieszkiem w zaskoczonego wojownika. W drugiej dłoni trzymała garść… czegoś. Nabrała kolejną porcję do ust i zaczęła żuć z zadowoleniem na twarzy.
– Dotałłeś tutaj, bławo.
– Co ty… co ty wyprawiasz?
Odwiązała zrobiony z kaptura woreczek i rzuciła w stronę Murshiliego.
– Zjedz coś najpierw, potem pójdziemy dalej.
Murshili patrzył to na dziewczynę, to na tajemniczą sakiewkę. Próbował przetworzyć kilka wątków jednocześnie, co wpędziło go w nie lada zakłopotanie.
– Dlaczego jesteś tu, a nie… tam? – wydukał. – Gonili nas, uciekłaś przede mną!
– Nie potrzebuję ich już. – Otrzepała pustą dłoń o udo. – Teraz mam ciebie. To już całkiem niedaleko.
– To po co po mnie przyszłaś? Co jest niedaleko? – Murshili zamachał chaotycznie zdrową ręką. – Zwolnij! O co chodzi?
Schyliła głowę, chociaż Murshili widział, jak kąciki jej ust się unoszą.
– Skoro i tak już umierasz, to przynajmniej mogę pokazać ci coś pięknego, zanim do tego dojdzie. – Wskazała czubkiem miecza ranę w jego barku. Murshili zmarszczył brwi, poczerwieniał na twarzy. Wiedział, że nie może nic dziewczynie zrobić, ale jej pewność siebie działała mu na nerwy. – Mogę spróbować ci pomóc, ale dopiero na miejscu. Tutaj nie mam jak.
– Gdzie niby? W Mijnie? – Otaksował ją rozzłoszczonym wzrokiem. – Widzisz co narobiłaś, dziewczyno?! Cały oddział padł, Taberzy też rozbici w pył!
Oparł czoło na dłoni, w trzewiach poczuł ciężar na myśl o możliwej śmierci Harkana.
Harkan. Ofiara Harkana.
Czas na twoją ofiarę, Murshili.
– Od Mijny chcę trzymać się z daleka, wojowniku. – Spojrzała gdzieś w bok, potem na Murshiliego. – Nie, to zupełnie inne miejsce. Nigdy nie widziałeś czegoś takiego na własne oczy.
– Igrasz z ogniem.
– A co, chciałbyś mnie zabić? – Zmarszczyła brwi i wpatrywała się w niego z niedowierzaniem wypisanym na twarzy. – Raczej byłbyś do tego zdolny, wiem. Ale teraz tego nie zrobisz, prawda? Chodź.
Podeszła do Murshiliego, chwyciła rzucony wcześniej woreczek i podsunęła mu pod nos.
– Zjedz coś.
Już chciał sięgnąć po trzymany przez nią zakrzywiony miecz, ale w ostatniej chwili odskoczyła.
– A ten sobie na razie zachowam, co dwóch wojaków to nie jeden – zaśmiała się Firari. – Zresztą, twoje ramię i tak jest bezużyteczne.
– Umiesz z tego korzystać?
– Coś tam wiem.
Usiadła obok i, nie spuszczając oczu z nieufnie jedzącego orzechy Murshiliego, zaczęła przerzucać miecz z dłoni do dłoni.
– Jak się czujesz jako wybraniec Diobakkusa? – zapytała.
Murshili zmarszczył brwi i spojrzał na nią spode łba. Powinien czuć dumę, i czuł ją, ale coś próbowało zepchnąć to w dal. Jakaś niechciana emocja kąsała jego sumienie, gdy tylko pomyślał o sobie jako o boskim wybrańcu. Walczyła z szeptem. Próbowała go zagłuszyć. Szept towarzyszył mu w momentach chwały, a teraz nie mógł wypłynąć na powierzchnię.
Nie odpowiedział więc.
Firari pokiwała w zamyśleniu głową i uśmiechnęła się smutno.
– Śmierć ci niestraszna? – zapytał, myśląc o wydarzeniach dnia poprzedniego. – Wiesz, że zesłałaś niepotrzebne cierpienie na dziesiątki dobrych mężczyzn?
Młodzieńczy zapał w jej oczach ustąpił pustce, która po chwili ponownie przerodziła się w determinację.
– Nic nie było niepotrzebne, wojowniku. Zobaczysz, że w tym wszystkim jest większy plan.
– Plan Diobakkusa zakłada, że trafisz z powrotem do Mijny.
– To mnie nie dotyczy. – Uśmiechnęła się samymi wargami. – Bo z tego co widzę, to wszystko wyszło na opak, prawda? No, zbieraj się, mamy jeszcze trochę do przejścia.
– Do Mijny, tak.
Firari wbiła w niego skupiony wzrok i uśmiechnęła się smutno.
– Wiesz jak długo przeżywa człowiek zraniony zamoczoną w łajnie strzałą? Miejsce, do którego chcę cię zaprowadzić może ci pomóc. I jest bliżej. A zanim byśmy dotarli do Mijny…
Albo to, albo zginie gdzieś w dziczy i zostawi dziewczynę samą sobie. Była przekonująca. Nie miał więc wyboru.
Szept także nie miał wyboru.
***
Modły do Diobakkusa, prośby o ratunek. Stolica Hakanneru, Mijna, pogrążona była w chaosie. Pamięć o skutecznych podbojach przeminęła, pozostała jedynie rosnąca wśród narodu nienawiść do obecnego króla, który bądź co bądź zesłał na swoich poddanych klęskę.
Nadzieję pokładano teraz w akolitach i w Najwyższym Kapłanie. Krew bydlęca lała się strumieniami, obmywała posadzkę w świątyniach i spływała na ulice, które spowijała karmazynem. A gdy bydło nie wystarczało, wybrano się po ludzi.
Rytualne zabójstwa, święta śmierć, zwał jak zwał. Zaczęto nawet wracać do korzeni diobakkejskiej wiary, której fundamentem była uduchowiona defloracja zdobycznych kobiet.
Firari nie mogła tego znieść.
***
Gdy zobaczyli rozciągający się przed nimi kanion, poczuli wzbierające w sercach emocje. Szczelina, długa na kilka stadionów i szeroka na przynajmniej dwa, była piękniejsza niż cokolwiek, co do tej pory przyszło im widzieć. Schowana w cieniu dwóch szczytów dolina ukryta była przed światem niczym miasto otoczone kolosalnymi murami. Z jednej z gór wypływał ogromny wodospad, niknący między wargami skalnych ust.
– A nie mówiłam? – powiedziała Firari cicho, z ognikami w oczach obserwując niemal boski widok. – Chodź.
Murshili, jako szanowany żołnierz królewskiej armii, często bywał w przeróżnych częściach półwyspu Anth’Nel i kontynentu korakliońskiego. Nigdy jednak nie widział czegoś podobnego. Zeszli niżej i zbliżyli się do krawędzi skalnego tworu. Nachylił się, zajrzał do środka.
Gwizd wiatru, niczym szept. Ale nie, coś było nie tak. Tutaj nie było Diobakkusa. Tak samo jak i szeptu. Przynajmniej na chwilę.
Na moment zapomniał o problemach. Przestał go nawet boleć bark. Murshili słabł, jednak przynajmniej na chwilę mógł zanurzyć się w nieziemskich widokach.
Jego oczom ukazały się niezliczone mosty i płaskorzeźby, pnące się po ścianach i zdobiące szare skały wąwozu. Zbudowane z kamienia domy, wykute z nieznanych skał pomniki. Płynąca w samym centrum rzeka, podążającą specjalnie dla niej przygotowanym korytem. Kanion nie był tak głęboki, jak Murshili się spodziewał.
– Kto to wszystko zbudował? – zapytał, nie mogąc oderwać wzroku od cudów architektury.
– Bogowie.
Odwrócił się tak szybko, że na moment pociemniało mu przed oczami. Na jego twarzy malowało się zakłopotanie, wymieszane ze skrajnym niedowierzaniem.
– Żartuję, wojowniku – odparła Firari, próbując stłumić śmiech. Po chwili nie wytrzymała i zaniosła się rechotem.
Murshili chciał się zdenerwować, ale jedynym, co wypłynęło na jego oblicze był delikatny uśmiech.
Zaczęli szukać zejścia do skalnego miasta. Większość widocznych na pierwszy rzut oka schodów wyglądała krucho, toteż próba postawienia na nich stopy mogłaby skończyć się tragicznym upadkiem. Nareszcie udało im się znaleźć stosunkowo stabilne zejście i ostrożnie stawiając każdy krok dotarli do miasta.
Dziewczyna wysunęła się naprzód i wzniosła ręce ponad głowę. Obróciła się na pięcie i spojrzała mu w oczy.
– Witaj w Antsyalu, wojowniku! – powiedziała z szerokim uśmiechem i radosną tęsknotą w oczach.
– Dlaczego tu tak pusto?
– Bo to martwe miasto. Opuszczone przez tych, którzy zajmowali te tereny przed nami. Odeszli stąd niekoniecznie z własnej woli. Nieliczni wiedzą o jego istnieniu, a ci, którzy tę wiedzę posiadają, starają się chować Antsyal przed innymi.
Murshili rozglądał się po zapierającym dech w piersi krajobrazie. Kamienne posągi, których spiżowe pancerze zaśniedziały gdzieniegdzie, spoglądały na niego, jakby zadowolone, że ktoś po tylu latach przybył podziwiać ich piękno. Niektóre domostwa stały samodzielnie, a część z nich wyrastała bezpośrednio ze skał, wykuta przez nieprawdopodobnie wytrwałych rzemieślników i górników obcej mu kultury. Sprawiały wrażenie zatrzymanych w czasie, jak gdyby wiatr, deszcz i słońce nie mogły nawet tknąć prastarych murów.
– Jak to się stało?
Firari spojrzała na niego pięknymi, lecz pełnymi smutku orzechowymi oczami.
– Twoi bogowie, wojowniku.
– Nasi…
– Wyparłam się Diobakkusa, odrzuciłam też jego słonecznego brata. Już dawno nie są moimi opiekunami. Żaden z tych braci bogów, żadne inne bóstwo. – Podeszła do jednego z pomników i położyła drobną dłoń na kamiennej nodze. – Ich bratobójczy konflikt przybył aż tutaj, niszcząc wszystko na swojej drodze. Ci ludzie na to nie zasłużyli.
Murshili chciał coś powiedzieć, ale poczuł rozrywający ból. Miał wrażenie, jakby coś wpełzło mu do rany i zaczęło rozrywać ją od środka. Chwycił się za bark, ale to nie pomogło; wręcz przeciwnie – ból spotężniał. Murshili upadł na kolana. Do jego oczu cisnęły się łzy. Z trudem powstrzymywał krzyk.
– Wojowniku? – Firari oderwała się od ckliwych opowieści i wojownik nie zdążył mrugnąć, a już przykucnęła obok niego. – Wojowniku?! Murshili!
– Nie mogę już…
– Możesz, dasz radę. Nie zasypiaj!
Przycisnęła dłonie do rany Murshiliego. Czerwona plama na jego tunice rosła w oczach, ciepła krew spływała teraz z rąk dziewczyny.
Dlaczego Diobakkus tak go potraktował? Dlaczego wystawia wybrańca na coraz to cięższe próby? Przecież Księżyc na pewno wiedział, że Murshili jest mu oddany całym sercem, czemu więc go karał? Gdzie ta opieka, którą powinien otaczać swe ludzkie naczynie?
Czyżby jej wcale nie było?
Na pewno nie było szeptu, który odpowiedziałby na te pytania.
***
A gdy Firari uciekła w wigilię Diobakkeid, wiedziano, że Hakannerczycy muszą wybrać boskiego czempiona. Porwana z ziem Bardżrutu dziewczyna spoczęła na pokrytym spiżem ołtarzu, związana i otumaniona ziołowymi mieszankami.
– Połączcie się! – zażądał Najwyższy Kapłan, obserwując uważnie twarz wciąż zaskoczonego Murshiliego. – Pokaż, żeś godzien łaski naszego pana! Stań się jednością z jego dobrocią!
Tak też się stało.
***
– Umieram, prawda? – wymamrotał. Siedział pod ścianą jednego z domów. Uśmiechnął się blado, wspominając wcześniejsze słowa dziewczyny.
– Rana zaczyna się jątrzyć, ja… – Urwała na moment, po czym kontynuowała. – Bez narzędzi i ziół niewiele mogę zrobić.
Była biała jak marmur. Drżącymi rękami próbowała zmienić opatrunek.
– Jeszcze trochę pożyję, tylko potrzebuję odpoczynku. Daj mi chwilę i możemy iść dalej. – Wymusił na sobie słaby uśmiech.
Firari odgarnęła z jego twarzy kosmyki czarnych włosów i przetarła rozpalone czoło kawałkiem materiału.
– Do-dobrze. Dasz radę iść?
– Podaj mi wody, proszę.
Opłukała znalezione w jednym z domostw kamienne naczynie, które jeszcze zachowało szczelność i napełniła je wodą. Wróciła do Murshiliego, który z każdym oddechem coraz bardziej przypominał cień samego siebie.
Podstawiła mu kubek pod usta, a on z błogością w oczach wypił całość prawie od razu.
– Jest jakieś miejsce, które w szczególności chcesz mi pokazać? – zapytał.
– Tak – odpowiedziała i spuściła głowę. – Zobaczysz, będzie warto. Cierpisz, wiem, ale tyle mogę dla ciebie zrobić.
Przytaknął. Z trudem podniósł się na nogi, oparł o ścianę. Złapał kilka oddechów, uspokoił się i kiwnął głową, że jest gotowy. Firari ruszyła w górę kanionu, ku wodospadowi. Murshili podążył za nią.
– Ci ludzie wierzyli w innego boga – zaczęła na nowo opowiadać. – Enuna. Ojca innych bogów.
– Przecież Diobakkus i Aphoibos zrodzili się z matki, prawda?
– Mieli też ojca.
– Bluźnisz.
Zatrzymała się i na moment odwróciła w jego kierunku.
– Spędziłam lata na poszukiwaniach, Murshili. Podsłuchiwałam, czytałam zapomniane tablice i skrywane zwoje. Nikt na półwyspie nie chce powrotu kultu Enuna, dlatego o nim nie mówią. To właśnie nasi ludzie i ich sojusznicy przepędzili stąd mieszkańców miasta.
Szli chwilę bez słowa, a ich krokom towarzyszyły jedynie sporadyczne bolesne jęknięcia Murshiliego i szum wodospadu. W końcu Firari zdecydowała się kontynuować:
– Księżycowy Diobakkus, słoneczny Aphoibos i wszyscy inni… Oni mają znacznie większy wpływ na nasze życia, niż myślimy, nieprawdaż?
– Ale to dobrze, czyż nie? W końcu dzięki nim wychodzimy z klęsk, niszczymy wrogów! – Zgiął się wpół i zakasłał. Nie chciał się przed sobą przyznać, ale tracił wiarę we własne słowa.
Firari spojrzała na niego wzrokiem pełnym zmartwienia, ale nie podeszła. Poczekała tylko aż atak się skończy.
– Modlitwy dla zdrowia, ofiary dla wygranych wojen i inne tego typu rytuały. To wszystko wpływa na bogów, oni nam odpowiadają. My służymy im, a oni nam. Jesteśmy jednością, ludzie i bogowie. Jesteśmy ich odbiciem.
– Po to przecież są, prawda? A my jesteśmy dla nich.
– Nie łatwiej byłoby żyć jedynie dla siebie i bliskich?
Dotarli pod masywne wrota z brązu, schowane w skalnej wnęce tuż za wodospadem. Były rozchylone, wystarczyło popchnąć je całym ciałem, by przecisnąć się do wnętrza. Przez szparę przenikał snop światła, chociaż i tak znaczna część wielkiej hali zanurzona była w mroku. Nikt tutaj nie zaglądał od wielu lat. W powietrzu unosił się zapach kurzu i starości.
– Ludzie woleli takich bogów. Czynnych. Enun wraz z Antsyalem byli zwolennikami, jakby to powiedzieć – zawahała się na moment, pogłaskała dłonią podbródek – boskiej bierności.
– O czym ty mówisz?
– Enun zakazał żonie i dzieciom ingerowania w ludzkie życia.
Wyciągnęła schowany w szatach krzemień, zbliżyła się do jednej ze ścian. Pokryte kurzem misy z węglem stały wystarczająco daleko od wodospadu, żeby nie zawilgotnieć. Resztki popiołu i drzewa zajęły się ogniem, gdy Firari kilka razy uderzyła krzemieniem o kamienną wazę.
Nastała światłość.
Dziewczyna przeszła na drugą stronę pomieszczenia i powtórzyła czynności.
Oczom Murshiliego ukazała się kolosalna rzeźba, górująca nad czymś, co zdawało się świątynią. Stojący na dwóch łapach lew spoglądał na niego twarzą brodatego mężczyzny. Rozpostarte skrzydła wyrastające z kociego tułowia zajmowały całą szerokość hali, zapalone pochodnie oświetlały pomnik gorącym światłem, na ścianie tańczył cień giganta. Dłonie posągu wyglądały, jak gdyby kiedyś coś w nich było, ale szabrownicy już dawno pozbawili boga jego własności.
– Jego dzieci, w tym Diobakkus i Aphoibos, wraz z matką zdradzili go i zrzucili na ziemię. Mieli inną wizję świata, a on był jedyną przeszkodą.
Murshili podziwiał nieziemski widok. Nie mógł się ruszyć, ciało odmówiło mu posłuszeństwa. Jednocześnie wszystko buzowało. Podświadomie szukał szeptu, który by podpowiedział jak zareagować, co zrobić, jak odpowiedzieć na poniżanie Diobakkusa!
Nic. Cichy umysł.
– I trafił tutaj…? – zapytał.
– I trafił tutaj.
Na posadzce z głośnym brzęknięciem wylądował rzucony na ziemię miecz. Firari wspięła się na stojący pod posągiem ołtarz i usiadła na krawędzi. Przy kamiennej bryle stało naczynie, pusta głęboka misa.
– Wierzę w to, że bogowie nie powinni manipulować naszymi życiami – rzekła, a w jej głosie dało się wyczuć determinację. – Enun miał rację, od zawsze się z nim zgadzałam. Powiedz mi, Murshili, czy ty też się z nim zgadzasz?
Nie wiedział. Cały jego światopogląd legł w gruzach, gdy na jaw wyszła tajemnica o strąconym na ziemię bogu. Czuł obecność Enuna. Nie słyszał szeptu, jednak w tle pojawił się jakiś szum. Szum, przechodzący w coraz wyraźniejszy dźwięk.
Krzyk. Krzyk Diobakkusa, cierpiącego, opuszczonego przez własnego sługę. Zdradzonego. Bóg Nocy z trudem stawiał stopy na ziemi Antsyalu i wrzeszczał. Wrzeszczał na Murshiliego, wrzeszczał na Enuna i kapłańską córkę.
Wojownik słyszał to, widział to. Był świadkiem.
– Jeśli krew tego, kto naprawdę rozumie rodzinne waśni Enuna, spłynie rzeką Antsyalu, a ołtarz jego spożyje serce ofiary, to Wszechojciec obudzi się na nowo, odrzuci założone mu kajdany i wprowadzi porządek na świecie – cytowała Firari. – Jestem córką Najwyższego Kapłana Diobakkusa. Spędziłam całe dotychczasowe życie badając konflikt w tym przeklętym panteonie. Czy to odpowiedź? Prawdopodobnie.
– To po to ci byli Taberzy?!
– Taberzy wiedzą, że Enun jest jedynym słusznym panem. – Jej oczy zapłonęły. – Musisz mnie zabić, wojowniku. Wyciąć moje serce, a krew moją wylać do rzeki.
– Co…? Nie!
– Moja krew musi zabarwić źródło Antsyalu, napoić Enuna! Obudzić tego, który śpi pod tą świątynią!
– Nie możesz! Nie mogę! Nic nie możemy! – krzyczał panicznie i nie wiedział już, kto mówi przez jego usta. – Zróbmy to! Zrobię to! Nie, ach!
Oczy Murshiliego zaszły czerwienią, złapał się za głowę. Rzucał się na boki, konwulsje wykręcały jego ciało.
– Nie możesz, wojowniku – szeptał mu do ucha dziwny głos.
– Nie mogę! – krzyknął.
– Zrób to, proszę – mówiła Firari stłumionym i pełnym cierpienia głosem, a słowa te docierały prosto do umysłu Murshiliego. – Daj się uwolnić!
Kamienna hala zaczęła się zmieniać. Wysokie ściany kurczyły się i wyginały, posadzka falowała niczym wzburzone morze.
– Spójrz, Murshili! – Basowy głos rozszedł się po groteskowo zmienionej przestrzeni, prawie zbił mężczyznę z nóg. – Spójrz i dostrzeż, jakie zło panowało nad tą doliną!
To, co jeszcze przed momentem było świątynią, nagle stało się górskim wąwozem, mieszczącym Antsyal. Murshili spoglądał na to wszystko z góry, jakby z lotu ptaka. Unosił się, lecz nogi przytwierdzone miał do zimnej posadzki.
Obraz się zmienił – teraz wojownik przeniósł się nad dolinę. Nad dolinę za lasami, gdzie poprzedniej nocy roztoczyła się bitwa, przed którą zmuszony był uciec.
Na ulicach, pod pomnikami, nawet w rzece klęczały dziesiątki osób z twarzami…
Nie miały twarzy.
Tam, gdzie powinny być oczy, znajdowała się jedynie skóra, pusta i zimna jak kamień.
I tylko jeden posąg ukazywał człowieka w pełni jego fizycznych wad i cnót.
Murshili ujrzał własną twarz, spowitą blaskiem księżyca. Wizerunek żniwiarza, wybrańca, zbierającego ziarno na mąkę dla bogów. Dla boga. Ekstaza igrała w jego oczach.
– Obudź się, Murshili! – krzyczała Firari, której głos dobiegał do niego jak zza ściany: wygłuszony, cichy, obcy.
Hakannerczyk ze strachem wpatrywał się w przerażające postaci. Wszystko stanęło w miejscu, woda nie płynęła, sokół w locie zamarł tuż przed pochwyceniem ofiary w szpony. Ognisty blask słońca został zastąpiony przez chłodne spojrzenie srebrzystej tarczy.
W tym samym momencie skórzane maski zaczęły się przekształcać. Do akompaniamentu odgłosów rzucanego mięsa, łamanych kości i zrywanej skóry, twarze zyskiwały coraz to więcej szczegółów.
– Nie patrz na to! – krzyczała dziewczyna.
Oczy jednego z klęczących zwróciły się ku Murshiliemu. Wojownik jak zahipnotyzowany obserwował tę przedziwną transformację. Pojawiły się usta, nos, ustawiły się kości policzkowe.
– Pomóż mi, bracie – wyszeptał Harkan, który jeszcze chwilę temu był bezosobowym posągiem. W jego głosie tlił się strach.
Murshili w mgnieniu oka ożywił się, rana w barku zapiekła jak jeszcze nigdy wcześniej.
– Harkaaaan! – wrzasnął przez ściśnięte żalem gardło. – Co ty tu robisz?!
Chwycił Harkana za ramiona, spróbował podnieść go na nogi. Na próżno – ciało kompana przypominało bardziej pomnik aniżeli prawdziwego człowieka.
– Nie wiem, gdzie jestem – wymamrotał Harkan. – Nie wiem, czy wygraliśmy. Co się dzieje?
– To są kłamstwa Diobakkusa, Murshili, proszę!
Zatrzęsła się ziemia, rozstąpiła woda w rzece, a z jej środka wyrastać zaczęła wielka postać mężczyzny dzierżącego w prawej dłoni zakrzywiony księżyc.
– On zniewolił twoich braci – powiedział Diobakkus z niebiańską latarnią w ręku. – Spójrz na ich cierpienie! A ty śmiałbyś mnie oszukać? Dla niego?!
Gdzieś z tyłu rozległy się krzyki i jęki setek gardeł, spomiędzy których najgłośniejszymi były wrzaski Kacirana i Harkana. Zawodzenie kompanów wwiercało się w umysł, zmuszało do opadnięcia na kolana.
– Klęknij przed twym jedynym bogiem, Murshili! – krzyknął Sierpodzierżca, a jego głos poniósł się echem pośród skał. – Pokłoń się, a uwolnię twoich braci. Tyś moim wybrańcem! Wypełnij moją wolę!
Krew trysnęła z barku Murshiliego, a poczerwieniałą od cierpienia twarz wykrzywił grymas niepojętej męki.
Nagle poczuł, że ktoś szarpie go za ramię. Z trudem podniósł wzrok i ujrzał zawziętego sokoła, który darł dziobem jego tunikę.
– Murshili, obudź się! – wrzeszczał sokół.
– Pozostaw kłamcę w jego celi! – zażądało bóstwo. – Widzisz przecież, na jakie cierpienie skazali twych kompanów niewierni Taberzy!
Murshili jeszcze raz spojrzał na oblicze towarzysza. Spomiędzy wykrzywionych cierpieniem warg wyszły słowa:
– Boli…
Murshili wykrzesał resztkę sił, zebrał w sobie i wyprostował nogi.
– Firari, zrobię to! – ogłosił, a świat wokół niego ponownie nabrał normalnych kształtów.
Dziewczyna oglądała to z przerażeniem w oczach. Zbladła, jej oddech stał się płytki, nie mogła ruszyć z miejsca. Cały zapał zniknął w mgnieniu oka, makabryczna scena zmusiła ją do powrotu zwierzęcych instynktów. Zaczęła wycofywać się w kierunku ołtarza.
– Po-połóż się! – wrzasnął z trudem Murshili. Powoli zbliżał się ku ołtarzowi. – Nie rób tego! Połóż się! Nie!
Szedł do niej niczym obłąkaniec. Wymachiwał mieczem na oślep, ciął bezmyślnie powietrze. Spiżowe ostrze migało w świetle pochodni, Firari skuliła się w strachu, dławiła własnym szlochem. Nie tak to widziała. Opowiadała, że chciała zostać bohaterką, chciała uwolnić ludzkość z jarzma boskiej niesprawiedliwości. Pragnęła, aby jedyny słuszny bóg panował nad jej bliskimi. I pragnęła przed śmiercią uratować wybrańczego niewolnika z okowów fanatycznego oddania oprawcy, który mianował się jego opiekunem.
Zasłoniła twarz przedramieniem.
Krzyki ustały.
Coś zabulgotało.
Brzęknięcie metalu o kamień. Głuchy huk.
Powoli, wciąż ogarnięta strachem, zaczęła odsłaniać twarz. Spojrzała na posadzkę przed sobą i zatkała usta dłońmi.
Zaraz przed nią, może dwa kroki od ołtarza, leżało zakrwawione ciało Murshiliego. Tryskający z szyi szkarłat tworzył lepką kałużę. Wojownik zanurzony był we własnej jusze. Pustymi oczami spoglądał na posąg Wszechojca. Pozbawione życia usta wojownika zastygły w błagalnym grymasie.
Nastała cisza.
***
Sokół zatoczył koło nad górskim kanionem. Krystalicznie czysta rzeka odbijała rdzawe promienie zachodzącego słońca, które wraz z nadejściem wieczoru spychało świat w objęcia nocy, tak, jak stworzone to zostało na samym początku.
Bez dnia nie byłoby nocy, bez nocy nie byłoby dnia. Bez drzew nie byłoby zwierząt, bez zwierząt nie byłoby drzew. Pustynia jest siostrą lasów, tak jak podstęp jest bratem uczciwości.
Bogowie wierzą, że to bez nich nie byłoby ludzi. Ale bez ludzi nie byłoby bogów. Bo cóż by zrobił bogacz bez swych niewolników?
Upadłby.