Srebro, po brzegi wypełnione piwem i winem, lśniło kusząco światłem dziesiątek świec. Mroźny gwizd przeszywał salę, gdy wicher wciskał się do środka przez wybite witraże i spływał po kolumnadzie między stoły biesiadne. Księżycowy blask odbijał się w miriadzie śniegowych wstęg, wirujących z wiatrem w tanecznych podrygach. Barwne szczątki szkła zadzwoniły o ołów, gdy nagły poryw wpadł do sali. Zmiótł szron z posadzki i pociągnął przez komnatę w grubych bałwanach, wyciągając na wierzch wciąż świeże, zmaltretowane ciała. Ludzkie ciała.
Kolor nadal nie spełzł z ich skóry, a kończyny pozostawały wiotkie. Zwłoki walały się po stołach, ławach i po gołej ziemi, pozginane w straszliwe, bluźniercze pozy, których nawet najbardziej wynaturzona wyobraźnia nie byłaby zdolna przywołać. Kilka trupów legło pod drzwiami. Ich ręce wyciągnięte ku wyjściu, pozbawione oczu twarze zamarłe w wyrazie paniki, skrytej pod nienazwanym bólem. Już po kres czasów odgrywać będą scenę swej ostatniej próżnej ucieczki przed nieznaną człowiekowi grozą.
Zgęstła, lecz wciąż wilgła krew mieszała się w kałużach rozlanego wina. Zbrukała biel ścian i snuła się po ziemi w długich smugach. Jedna ciągnęła się wyjątkowo daleko, od najwyższego stołu po kolumnę przy bocznej nawie. Zwieńczona krwawą plamą, rozlaną tuż pod rozszarpanym kikutem lewej nogi. Kończynę wyrwano bestialską mocą w połowie uda razem z kością, po której pozostała jedynie ziejąca w krwistym mięsie próżnia. Ręka opadła wzdłuż tułowia, jakby jeszcze niedawno wyciągnięta w błagalnym geście przed siebie, a naiwna, niepokryta choćby cieniem zarostu chłopięca twarz zamarła w posągu niewysłowionej trwogi. Głowa chłopca spoczęła obrócona w kierunku tronu, a w oczodołach, teraz ziejących upiorną pustką, chwilę temu musiało kryć się nigdy niezadane pytanie.
Pod tronem, śród stert zakrwawionych ścięgien, kości i oderwanych od ciała kończyn, klęczała nieruchoma sylwetka trupa. Spod barwnych i szlachetnych szat jaśniała biała, zbrukana posoką broda. Człowiek nie był stary, lecz zmarszczki zdążyły już poorać jego twarz bardziej niż korę sędziwego drzewa. Blada, zwiotczała skóra zwisała z ciała, drgając nieznacznie pod ruchem powietrza, a śmiertelna choroba poznaczyła ją ciemnymi plamami. Tuż przed kolanami mężczyzny leżała srebrna, zdobiona na czole niebieskim kamieniem korona. Łzy spłynęły po policzkach mężczyzny, grzęznąc w głębokich bruzdach skóry.
Wicher ucichł momentalnie, a salę wypełniła cisza jeszcze bardziej przenikliwa niż trzaskający wkoło mróz. Mężczyzna spojrzał w smolisty mrok za tronem.
– Twoje życzenie – usłyszał król – zostało spełnione.
Dźwięk zdawał się złożony z trzech głosów – kobiety, mężczyzny i dziecka, a każdy z nich drgał nieznacznie, jakby u kozy. Rozbijał się echem od zamkowych murów, a z każdą chwilą miast gasnąć, nabierał na mocy. Szczątki witraży rozedrgały się w swych ramach, a stary mężczyzna skulił się w sobie strwożony, gdy donośność demonicznego skowytu sięgnęła zenitu. I wszystko ucichło. Człowiek obrócił głowę i spojrzał na zmasakrowane zwłoki chłopca w bocznej nawie. Westchnął ciężko i otarł łzy.
– Wy ludzie nigdy nie przestajecie mnie ciekawić. – Głos stworzenia, choć nadal potrojony, utracił na donośności. – Nie ma drugiej istoty tak przewrotnej, tak plastycznej w swojej moralności, jak wy. Powiedz mi, jakie to uczucie? Jak to jest zdobyć i stracić wszystko w jednej chwili?
– Nie miałem wyboru, diable! – syknął człowiek. – Co innego mi pozostało?
Jego głos, nieskończenie potężniejszy niż wskazywałaby ciało, zadudnił szkłem w oknach. Zaszyte w basowej, szorstkiej barwie jego dźwięku, tkwiły paląca nienawiść i żal.
– Miałeś. Ty, jako jeden z niewielu ludzi na świecie, miałeś wybór. I wybrałeś słusznie.
– Doprawdy?
Mężczyzna zadrżał, dźgnięty przeżyciem, które niespodzianie wdarło się w głąb jego duszy. Demon miał rację. Łzy zalały szkliste, blade oczy, a ciało naprężyło się w niemym okrzyku udręki.
– To nazywasz słusznym, demonie?!
– Czy pozostało ci cokolwiek innego, niż w to uwierzyć? Słuszne czy niesłuszne, ostatecznie wybór nadal należy do ciebie.
~✵~✵~✵~✵~✵~
– Masz ze sobą cokolwiek oprócz miecza? Gdzie twój pancerz?
– Nie noszę zbroi – odparł przybysz.
Wąsaty mężczyzna nachylił się nad blatem stołu i zmarszczył brwi.
– Takiś na złoto łasy? Nie, bratku, nie wezmę cię. Nie potrzeba mi kolejnego bohatera, co się zaraz właduje pod strzałę albo zwieje przy pierwszej okazji. Nie masz ani doświadczenia, ani wyposażenia, na nic mi się zdasz.
– Nie potrzebuję złota. Wystarczy wyżywienie.
– Jasne, jasne. Z ręki to mi ni monety nie weźmiesz, ale nieboszczyków to ze skóry obedrzesz, żeby jakieś łupy zgarnąć.
– Nie interesuje mnie złoto ani łupy. – Mężczyzna przymknął oczy i westchnął ciężko. – Już to mówiłem.
– Gadałeś czy nie, jedna rzecz. I tak cię nie biorę, siwy. Zmiataj stąd lepiej, marnujesz mój czas.
Wąsacz odgonił go ręką jak natrętnego owada, i zawołał następnego. Przybysz pokręcił głową i wyszedł spod płóciennej wiaty, mijając kolumnę kilkudziesięciu innych śmiałków. Przyjrzał im się uważnie. Wielu było zwykłymi obdartusami, takimi samymi, za jakiego musiał wziąć go kapitan. Stali w strugach deszczu i patrzyli pustymi oczami, jak kolejny z nich zostaje odprawiony, jak gaśnie w nich ostatnia nadzieja, by odmienić własny los. Kilku z ochotników nosiło jakikolwiek pancerz, a twarz każdego z nich nosiła ten sam spokojny i opanowany wyraz. W oczach tych mężczyzn tlił się żar. Zimny, przerażający żar, zupełnie różny od iskry podniecenia i brawury, jakie rozjaśniały spojrzenia młodzików. Jego natura była zbyt ulotna, by zdołał pochwycić ją ktokolwiek, kogo oczy nigdy nie płonęły tym samym ogniem. Lodowaty strumień spłynął po plecach przybysza, a włosy na karku stanęły dęba. Na moment zatracił się we własnych myślach i kroczył naprzód nieprzytomnie, ze wzrokiem utkwionym gdzieś w dali. Powrócił duszą do ciała dopiero, gdy wyjątkowo stary najemnik złapał go za ramię.
– Hej, przyjacielu – powiedział starzec. – Słuchaj no, słyszałem, jak gadałeś z Varlokiem.
Przybysz przystanął i spojrzał na nieznajomego. Dopiero teraz spostrzegł, jak ciężkie piętno odcisnął na jego ciele wiek. Skóra, ciemna i skurczona jak rzemień, marszczyła się cienkimi fałdami na wątłych mięśniach i zwisała, jakby jedynie wspomnienie dawnych czasów powstrzymywało ją przed spłynięciem na ziemię. Starzec przyjrzał mu się przyjaźnie wyblakłymi oczyma i zastukał kilka razy językiem o podniebienie.
– Słucham – odparł przybysz.
– Widać, że ci bardzo zależy, przyjacielu. Każdy z tych żebraków, co stali z tobą w kolejce, cofnąłby się z podkulonym ogonem, jakby tylko zoczył minę Varloka. No, poza tymi wiarusami. Ale nie ty, nie. Wyglądasz jak łachmaniarz, ale oczy… oczy masz jak weteran. I te włosy… białe jak u starca, lecz twarz wciąż krzepka. Kim ty jesteś, przyjacielu?
Przybysz westchnął ciężko.
– Wybacz mi, ale jeśli jedynym, co masz do powiedzenia, są pytania, to nie uzyskasz na nie odpowiedzi.
Mężczyzna zarzucił na głowę kaptur i ruszył przed siebie, lecz najemnik przytrzymał go za ramię. Wrył kościste palce głęboko w ciało.
– Stój! Zaczekaj! Tak, oczywiście – wymamrotał, błądząc wzrokiem po twarzy mężczyzny. – Zapomnij to staremu żołnierzowi. Oczywiście, że nie po to cię tu zatrzymuję w tej ulewie. Wiem coś, co może ci pomóc, przyjacielu. Co chciałem powiedzieć, to że nie lada z ciebie śmiałek, ale nikt cię tu nigdy nie przyjmie, nie.
Starzec pokręcił głową i znów zaklekotał językiem.
– Co masz na myśli?
– Ci tutaj – wskazał na kapitana i jego towarzyszy – to kiepy. Niczego w nich z prawdziwego wojaka. Bandy i szubrawcy, tyle ci powiem, przyjacielu. Tacy to żołnierze!
Zmarszczył nos i pokręcił wąsem, po czym splunął na ziemię.
– Nie ma tam miejsca dla ciebie. To ślepcy! Nie zobaczą, jakiś chwat, choćbyś im miecz pod gardło podetknął.
– Ale są tu inni.
Oczy starca zalśniły, a głowa zakołysała się na suchej szyi.
– Tak, tak! Znam takich, o tak.
– Możesz mi o nich powiedzieć? Gdzie ich szukać?
– Wielu widziałem, do których byś się nadał, przyjacielu, oj wielu. Ale tylko jeden się tu stawił. Nie jest stary, ani on, ani jego drużyna, ale to nie byle chłystki. Walczyłem w Wielkiej Wojnie, jeszcze zanim ją tak nazwano, biłem dzikusów na północnych stepach, na piaskach Sokatry, gromiłem wrogów na lądzie i na wodzie. Wiele rzeczy zobaczyłem, wiele strasznych rzeczy, lecz niewiele naprawdę mnie przeraziło. Ale oni tak.
Przybysz wyprostował się i poprawił połę płaszcza.
– Ich kapitan. Gdzie go znajdę?
– Och – starzec zaśmiał się rozbawiony – z łatwością go poznasz. Zapewniam cię. Nie siedzą tutaj w sercu obozu. Zawsze wolą rozbijać się z dala od zgiełku.
– Czy znasz jego imię?
– Tacy ludzie jak on mają wiele imion. Nigdy nie słyszałem jego prawdziwego miana, ale nazywają go Czarnym Kolosem.
Przybysz pokiwał głową i utkwił nieobecne spojrzenie gdzieś ponad ramieniem najemnika. Po chwili spojrzał z powrotem na starca.
– Dziękuję ci. Jak się zwiesz?
– Och! Naprawdę ciekawi cię moje imię? Cóż ciekawego w takim starym pierniku?
Przybysz uśmiechnął się łagodnie.
– Nie żartuj, przyjacielu. Twoje oczy cię nie mylą, nie jestem taki jak oni. – Wskazał głową na kolumnę ochotników. – Ale nie tylko ciebie bogowie obdarzyli bystrym spojrzeniem. Nie zmylisz mnie swoją wymową. Jak się zwiesz?
Starzec zaśmiał się chrapliwie.
– Zaprawdę nie jesteś zwykłym wojownikiem – odparł, a jego zniszczona, obwisła twarz stężała.
Ciało najemnika spięło się i wyprostowało. Nie był już tym samym wysuszonym wrakiem, jaki jeszcze przed chwilą skrywały przemoczone łachmany. Przed przybyszem stanął szczupły i sędziwy, ale krzepki wojownik, a w jego oczach krył się znajomy żar.
– Nie myliłem się co do ciebie, przyjacielu. Nazywam się Raghnall. Czy teraz mogę poznać twoje imię?
Mężczyzna wyciągnął przed siebie rękę. Przybysz uścisnął ją i uśmiechnął się przyjacielsko.
– Artair.
~✵~✵~✵~✵~✵~
Wiatr chłostał twarz wędrowca zmrożonym deszczem, orząc skórę piekącymi pręgami. Namioty i ogniska już dawno zostały w tyle, zastąpione płaskim, porosłym trawą pustkowiem Pogranicza. Gęste od wilgoci powietrze dusiło mężczyznę, z oporem tłocząc się do jego płuc, lecz nadal parł naprzód, wyprostowany, z odsłoniętą głową. W uszach Artaira spośród nieustannego szumu i lepkich, błotnistych tąpnięć butów wychynął trzask. Odległy jak dawne wspomnienie zapach dymu i pieczeni wyciągnął do niego swą rękę z samotnej brzeziny. Mężczyzna podążył za nim, a z czasem jego zmysły zaczęły wychwytywać kolejne, wytęsknione bodźce. Zaciągnął się rześkim powietrzem i poprawił poły płaszcza.
– Kto idzie?! Gadaj zaraz, bo ustrzelę!
– Przyjaciel.
– Przyjaciel? – Mężczyzna prychnął. – Poza tym obozem nie mamy tu żadnych przyjaciół.
– W takim razie sojusznik.
– Czego chcesz?
– Spotkać się z waszym dowódcą.
– Ta? Podejdź no bliżej.
Zza gęstych zarośli wyszło dwóch żołnierzy. Ich dłonie zaciskały się ciasno na drzewcach włóczni, gdy mierzyli wzrokiem Artaira. Wędrowiec podszedł kilka kroków w ich stronę.
– Tyle wystarczy! – krzyknął jeden z najemników. – Więc chcesz się spotkać z szefem, ta? A czego ty możesz od niego chcieć?
– Chcę się zaciągnąć.
Mężczyzna prychnął i zaśmiał się gromko, a zaraz dołączył do niego jego towarzysz.
– Taki obwieś jak ty? Ech, dobra. Właź!
Zeszli z drogi. Artair przyjrzał im się podejrzliwie.
– Tak po prostu?
– Co tak po prostu?
– Tak po prostu mnie przepuścicie?
– Tak – rzucił krótko. – Co się tak dziwisz?
– Słuchaj – zaczął drugi z najemników. – Nasz szef to nie byle trep. Czego cię mamy nie wpuszczać? Jeśli zaczniesz rozrabiać, to szybko się z tobą uwinie. My tu jesteśmy tylko, żeby się nam tu nikt podejrzany nie kręcił.
– To jak będzie? Włazisz czy nie?
Artair przytaknął i minął strażników. Wkroczył w rudą gęstwę i po chwili spostrzegł, jak blade kolumny brzóz zaczynają nachylać się ku sobie, spięte pajęczą siecią lin i troków. Jasne plamy rozciągnięte na tym rusztowaniu, z początku rozmyte wśród kory i poszycia, wyostrzyły swe kontury, i jak wyrosłe z mgły mury rodzinnego domu witają tułacza po długiej wędrówce, tak płótna namiotów zaprosiły go do siebie. Przybysz ukrył uśmiech pod kołnierzem. Artair rozglądał się po obozie, krocząc w stronę największego z namiotów, i choć nie dał tego po sobie poznać, nie potrafił wyjść ze zdziwienia. Najemnicy krzątali się przy swoich sprawach, naprawiali i czyścili rynsztunek, jedli razem i śmiali się przy długich stołach. Niewielka grupa zabawiała raz po raz rzucając kości i pieniądze na pokrywę beczki. Nigdzie nie spostrzegł choćby cienia opilstwa czy chichotów ladacznic. Ochotnicy, zwykle tłumnie walący do werbunkowych, nawet nie próbowali się tu dostać, czy to dlatego, że ich uszu nie dobiegło słowo o tej drużynie, czy może usłyszeli o niej zbyt wiele. Wszelkie plugastwo, smród, jaki ciągnął się za wojskowymi obozami, zdawały się omijać to miejsce z najwyższą trwogą. Kojące ciepło rozpłynęło się w piersi mężczyzny. Westchnął z ulgą. Starzec mówił prawdę.
Włos zjeżył się na karku Artaira, a barki mężczyzny przycisnął ciężar wzroku dziesiątek wojowników. Artair ściągnął z głowy kaptur. Odpowiedział spojrzeniem obserwującym go żołnierzom, lecz żaden z nich nie odwrócił wzroku. Wędrowiec kroczył śmielej niż dotychczas. Zatrzymał się dopiero, gdy dwóch strażników zagrodziło mu drogę przed samym namiotem dowództwa.
– Hola! Wiesz, dokąd leziesz?
– Do waszego dowódcy.
– Tak, bratku? – warknął drugi z żołdaków. – Nie wiem, kto cię tu wpuścił, lecz tutaj kończy się twoja droga.
– Nie zamierzam narzucać się waszemu przywódcy, jeśli to was dręczy. Zaczekam, jeśli trzeba, lecz proszę, byście przekazali mu wiadomość, że pragnę się z nim widzieć.
– A po co to taka łachudra chciałaby się widzieć z kapitanem, hę?
– Chcę się do was zaciągnąć.
Najemnik zmierzył go wzrokiem i prychnął.
– Ty? Szukasz darmowego żarcia, przybłędo? Jużżeś rozwścieczył wszystkie wioski dookoła swoim skomleniem? Zaciągnąć się, phi!
– To nie przytułek, bracie. Chcesz do nas dołączyć, musisz się nam na coś przydać. A nie wyglądasz na takiego, coś umiał.
– Nie wam to oceniać – odparł chłodno. – Poinformujcie kapitana o moim przybyciu.
Żołnierz nachylił się do twarzy Artaira tak blisko, że niemal stykali się czubkami nosów.
– Nie – szepnął.
Ciężki odór cebuli wionął w nozdrza przybysza. Lepki dreszcz obrzydzenia przebiegł po ciele mężczyzny, gdy z ledwością opanował się, by nie zmarszczyć nosa.
– Wynoś się stąd, łachmyto! – warknął strażnik, wracając na swój posterunek. – Nie ma tu miejsca dla takich jak ty. Nie szukamy nowych.
Artair przyjrzał się obu żołnierzom i kątem oka dostrzegł, jak najemnicy w pobliżu zaprzestali swej pracy i przyglądali się im z zainteresowaniem. Westchnął ciężko i spuścił wzrok, ale nie cofnął się.
– Co jest, dziadzie? Nie słyszałeś, com powiedział? Zjeżdżaj!
– Czym ci zawiniłem, że tak mnie obrażasz?
Artair wyprostował się i wbił spojrzenie w oczy najemnika. Jego wzrok, błyskający zielenią tak jaskrawą, jakby promieniowała własnym światłem, zdawał się przewiercać ciało żołnierza głęboko, sięgając aż po trzewia. Strażnik zesztywniał, a jego powieki uniosły się w zdumieniu.
– Czy podarte szaty to dość, byś mógł łajać mnie do woli? Nie wstyd ci, kpić ze mnie tuż pod nosem dowódcy? Milcz, swołocz – syknął. – Donieś o mnie twemu panu!
Twarz najemnika sflaczała, a miękkie podgardle zadrżało jak galareta. Wzrok mężczyzny, choć trząsł się panicznie, szukając ucieczki, nie był zdolny uniknąć spojrzenia Artaira. Żołnierz opanował się i zmarszczył brwi.
– Nie – powiedział, ale w jego głosie tkwiła wyraźna nuta słabości.
Z wnętrza namiotu dobiegły ich stłumione szepty i tupot, a po chwili ze środka wyszedł nadzwyczaj postawny mężczyzna.
Olbrzym, błyszczący i czarny jak świeżo naoliwiony heban, stanął kilka kroków przed Artairem. Jego tors, zupełnie nagi, rozpychały zdające się rozrywać skórę od środka zwały muskułów. Mięśnie zagrały na barkach olbrzyma, gdy wsparł ręce na biodrach, a jego spojrzenie spotkało się ze wzrokiem Artaira. Zimny dreszcz zbiegł po plecach przybysza. Ciemnoskóry mężczyzna zmarszczył brwi.
– Czarny Kolos – wyszeptał Artair.
– Jak się zwiesz, przybyszu?
Głos Kolosa zagrzmiał ogłuszająco, jakby to nie on, a bogowie wypowiadali te słowa, przyglądając się im z niebios. Artair uśmiechnął się uprzejmie.
– Artair. – Skłonił głowę.
– Gorn – rzucił oschle, a gęsty wąs zatrząsł się nad jego ustami. – Chcesz do nas dołączyć… Jak możesz się nam przydać?
– Potrafię walczyć.
– Och! – zaśmiał się. – Zaiste. Ale tutaj każdy to potrafi. Pytałem, do czego możesz nam się przydać.
Artair zmrużył oczy i zamyślił się. Westchnął ciężko, jakby usiłował przekonać się do zrobienia bardzo trudnego kroku.
– Ruszacie na wojnę z Khyrgitami – powiedział w końcu. – Znam ten lud. Bardzo dobrze go znam.
– Jak dobrze?
– Przez kilka lat żyłem wśród tych ludzi. Jadłem z nimi, spałem obok nich, uprawiałem ich ziemię i pielęgnowałem ich trzody. Można powiedzieć, że byłem jednym z nich.
Gorn zlustrował go spojrzeniem, a w jego oczach odbijała się nieufność.
– Trudno mi uwierzyć, by ci barbarzyńcy byli skłonni przyjąć jakiegokolwiek obcego w swoje sicze. Prędzej w jasyr. Potrafisz potwierdzić swoje słowa?
Twarz przybysza przebiegł ledwie dostrzegalny skurcz, jakby mięśnie drgnęły bezwiednie, poruszone którymś ze słów olbrzyma. Artair opanował się błyskawicznie i skarcił w duszy. Nie mógł pozwolić sobie na okazanie słabości.
– Mogę je potwierdzić wiedzą, jaką posiadam o tym ludzie. Nie wiem, czy mam cokolwiek, co świadczyłoby o ich prawdziwości. Może…
Sięgnął pod połę płaszcza i odpiął coś od pasa. Spod okrycia wychynął długi sztylet. Mężczyzna złapał za pożółkłą kość rękojeści i wyszarpnął broń z pochwy. Ostrze, niezwykle cienkie jak na sztylet tej długości – dość cienkie, by wślizgnąć się między oczy kolczugi – lśniło blaskiem innym niż jakakolwiek stal, jaką można było spotkać na południe od Pogranicza. Mleczną klingę obiegały nieregularne zawijasy, przypominające bardziej żywą materię niż dzieło kowalskiego rzemiosła. Wykonano ją z kości. Gorn nachylił się nieco w przód, by lepiej przyjrzeć się broni.
– To tesz?
– Tak.
– Rozumiem. – Gorn pokiwał głową i namyślał się przez dłuższą chwilę, po czym jego spojrzenie padło na oczy Artaira. – Mimo to nie chcę cię przyjąć.
Artair zmarszczył brwi..
– Nie rozumiem. Dlaczego?
– Spójrz na siebie – powiedział i obszedł Artaira dokoła. – Nie masz nawet dość pieniędzy, by załatać te łachmany, a co dopiero, by kupić pancerz. Masz w ogóle hełm albo chociaż tarczę?
– Mam miecz.
– I co ci po nim, jak ci ktoś rozpłata łeb? – Westchnął. – Nie! Nie zamierzam kopać grobu dla kolejnego desperata. Nie wiem, co pchnęło cię, by wybrać tę drogę, ale dobrze ci radzę – odpuść. Albo przynajmniej najpierw się wyposaż.
– Nie potrzebuję zbroi. Walczę bez niej.
Gorn uśmiechnął się kpiąco.
– Jeśli jej nie potrzebujesz, to szukaj szczęścia w królewskiej armii. Tam chętnie cię wezmą za mięso armatnie.
Olbrzym westchnął i obrócił się, odchodząc do namiotu. Twarz Artaira pozostała bez wyrazu. Przymknął oczy, znużony, i wyszarpnął miecz spod podartych szat. Ostrze świsnęło zbyt szybko, by ktokolwiek z obecnych zdołał je dostrzec. Deszcz zrosił długą i wąską klingę, która zamarła wygięta w finezyjnym łuku, ze sztychem wycelowanym między łopatki dowódcy. Gorn obrócił się powoli. Wszelkie emocje spełzły z jego twarzy, która teraz bardziej przypominała bazaltowe popiersie starożytnego bohatera niż żywe ciało.
– Wyzywam cię, Gornie – powiedział Artair.
– Tak cię uraziłem? – Uśmiechnął się ponuro. – Nie, nie przyjmuję wyzwania.
– Uraziłeś? Nie, słyszałem dużo gorsze wyzwiska. Chciałbym tylko poznać prawdę o zdolnościach Czarnego Kolosa. Wiele o nich słyszałem.
– Doprawdy? W takim razie będziesz musiał zadowolić się plotkami. Żegnaj.
Gorn wierzchem dłoni odsunął miecz przybysza, lecz w jednej chwili uśmiech zniknął z jego twarzy, a oczy olbrzyma rozwarły się szeroko i błysnęły na tle hebanowej skóry jak dwa księżyce. Obrócił klingę płazem do góry i odsłonił drobny grawerunek tuż pod jelcem.
– Czteroskrzydły orzeł… Nie jesteś zwykłym żebrakiem.
Gorn westchnął i uśmiechnął się.
– Dobrze. Przyjmuję twoje wyzwanie. – Rozejrzał się. – Tutaj? Na tym placu?
Artair przytaknął.
– Zatem pozostaje tylko określić, co postawimy na szali.
– Jeśli wygram – powiedział Artair – przyjmiesz mnie do swojego oddziału.
– Tak, to żadna niespodzianka. A jeśli przegrasz?
– Ty zdecyduj – odparł, odchodząc na drugi koniec błotnistego placu.
– Hmm… – Mężczyzna zaczął bezwiednie kręcić wąsa. – Tak… Twój miecz. Co powiesz?
Artair przyjrzał się swojej broni i zamyślił się. Jego twarz stężała. Przytaknął.
– Zgoda.
Oczy Gorna zalśniły.
– Hoho! No, tego się nie spodziewałem. Nie bój się, będzie mu dobrze u mojego pasa.
– Nie sądzę – odparł chłodno – by kiedykolwiek na nim zawisł.
Mężczyźni stali naprzeciw siebie na brzegach okrągłego placyku. Dzieliło ich może dziesięć łokci – dość mało, by z łatwością mogli dostrzec rosnące napięcie w oczach przeciwnika. Wokół zebrał się kordon najemników, którzy mimo ulewy wyszli spod dachów, by być świadkami pojedynku swego kapitana. Artair pogrzebał butem w błocie. Ślisko. Bardzo ślisko. Poprawił miecz w dłoni i przyjrzał się czarnoskóremu mężczyźnie. Gorn, który na dłuższą chwilę zniknął w swoim namiocie, zdążył założyć już pancerz z ciemnej, nieoszlifowanej stali. Gruby metal rozchodził się na mostku na czworo i oplatał tors na kształt wielkiego owada. Niższe płyty kryły pod sobą żebra i zgrabnie przechodziły w segmentowe pasy na brzuchu. Tylko jedno, prawe ramię wojownika chroniły matowe blachy, spięte razem ruchomym nitem, a najwyższą z nich zadarto w górę przy obojczyku, gdzie stawała się tarczą dla odsłoniętej szyi. U grubego skórzanego pasa olbrzym zwiesił trzy miecze. Zgrabnym ruchem wysunął jeden z nich z pochwy i wskazał sztychem na oręż Artaira.
– Jak widzisz, doskonale dopełni moją kolekcję. Cztery to boska liczba, nie mylę się?
Artair nie odpowiedział. Przyjrzał się broni rywala ze skrytym w duszy zachwytem. Srebrzysta klinga mieniła się głęboką zielenią, jakby pod cienką warstwą przeźroczystej stali błyszczało drugie ostrze. Miecz, gdyby nie jego nadzwyczajna szerokość, zdawałby się śmiesznie mały w rękach takiego giganta.
Gorn zaatakował pierwszy. Wystrzelił w stronę przybysza z gibkością, jakiej próżno byłoby szukać u najzręczniejszych wojowników, nawet tych znacznie drobniejszej postury. Skakał jak kot, stale zmieniając kierunek natarcia, aż wreszcie potężnym zamachem ciął z góry. Artair zręcznie uskoczył w tył i uniósł klingę, by się zasłonić. Serce podskoczyło mu do gardła, gdy nie poczuł uderzenia. Jego przeciwnik w ostatniej chwili zwinął się w piruecie i siekł z boku, celując w odsłonięte udo. Ostrze pruło powietrze jak gnany sztormem galeon. Artair utknął w niestabilnym wykroku, niezdolny wykonać na czas kolejnego uniku. Pozostało mu tylko czekać, aż dosięgnie go cios przeciwnika. Nigdy nie spodziewałby się takiej prędkości po kimś tak słusznych rozmiarów. Choć strach przeszył go na moment swą lodowatą igłą, rutyna i zawarta w ciele pamięć przywróciły spokój myśli. Przybysz runął na ziemię i przeturlał się pod świszczącym ostrzem, jak worek łachmanów. Artair poderwał się z ziemi i strząsnął chłodne błoto z czoła. Nie powtórzy drugi raz tego samego błędu.
– Niewiele finezji w tym uniku. – Gorn uśmiechnął się kpiąco. – Dalej jesteś taki pewny swego?
Oczy Artaira rozwarły się szeroko, gdy wpił wzrok w przeciwnika. Nie odpowiedział, a jego twarz pozostała obojętna. Wiedział, że Gorn próbuje go zdenerwować.
– Cóż, tym lepiej. Twój miecz naprawdę przypadł mi do…
Biała czupryna śmignęła w powietrzu ponad rozsmużoną szatą, a potok zawziętych jak ukłucia owada cięć posypał się na Gorna. Kapitan cofał się krok za krokiem, niezdolny znaleźć okazji na kontratak. Zaskoczenie, które z początku wyjrzało na jego twarzy, teraz spływało z wolna, zastąpione znacznie groźniejszym, palącym jak ogień uczuciem. Nagle Artair spostrzegł lukę w defensywie przeciwnika. Maleńkie okno, przez które mógł wślizgnąć się kolejny cios. Zawahał się na krótką chwilę. Chwilę temu niemal nie przypłacił życiem podobnej lekkomyślności. Nie. Tym razem było inaczej. Wiedział, że zdoła dosięgnąć celu. Zresztą, czy miał lepszy wybór? Pchnął w szyję, tuż poniżej szczęki. Patrzył z uwagą, jak ostrze pnie się w górę, jak mija odległą wrażą klingę, jak niemal muska skórę przeciwnika. Lecz sztych nigdy nie dotarł celu. Gorn wykręcił ramię i pozwolił, by broń minęła krtań o mniej niż cal i rozbiła się na pancernym ramieniu. Artair runął naprzód. Jego oczy rozwarły się szeroko, po czym zacisnęły z bólu, gdy Gorn rąbnął go barem z niedźwiedzią siłą i posłał daleko w tył. Przybysz poturlał się po gęstym szlamie. Ból eksplodował w lewym ramieniu, gdy tylko spróbował nim poruszyć. Musiał je wybić. Podniósł się z trudem, wsparty o miecz, ślizgając się po grząskiej ziemi. Spojrzał na Gorna ze zdumieniem. Artair nigdy nie walczył z kimś, kto uciekałby się do brudnych sztuczek. Ryzykować przebitym gardłem tylko po to, by zaskoczyć przeciwnika?
– Jesteś szalony! – warknął, plując błotem. – Mogłeś zginąć, głupcze!
– Mogłem? – spytał z uśmiechem.
Gorn zaszarżował, tym razem tnąc od dołu. Artair zawahał się. Czy to kolejny zwód? Nie, jego przeciwnik nie zaryzykowałby dwa razy tej samej sztuczki. A jednak… Co jeśli przewidział, że tak właśnie pomyśli? Artair zacisnął zęby, gotując się na sparowanie ciosu. Miał rację, to nie była finta. Olbrzym ciął prosto w bok, lecz jego przeciwnik wyskoczył naprzód i obrócił się w błyskawicznym piruecie. To był ten moment! Mokry od deszczu i potu kark wojownika błyszczał jasno, jakby wskazywał punkt, w który Artair powinien zadać cios. Przybysz wycelował i sieknął w potylicę. Ostrze rozcięło skórę i zazgrzytało o kość. Nagle jakaś siła szarpnęła Artairem w dół, jak szmacianą lalką. Wybałuszył oczy, nie rozumiejąc, co się stało, lecz po chwili, ku swemu wielkiemu zawodowi, umysł wykrystalizował odpowiedź. Prawa noga, którą zaparł się o ziemię, zapadła się w błocie i ześlizgnęła z impetem. Ścięgna w pachwinach zapiekły boleśnie, gdy mężczyzna utknął w niezgrabnym szpagacie. Artair mógł tylko patrzeć, jak kark przeciwnika oddala się z każdą chwilą, jak Gorn obraca się i bierze zamach, celując w czoło. Wędrowiec zamknął oczy. Tępy, dudniący pod czaszką ból wybił swoje pierwsze uderzenie na sklepieniu czaszki, a potem, jak zegar powtarza swą wiadomość, tak dręczące uczucie rozlało się po reszcie ciała. Artair zesztywniał i runął w kałużę mułu. Dopiero po chwili, gdy jego umysł przestał wreszcie pulsować, łapczywie połknął pierwszy haust powietrza. Spojrzał na tytaniczną, cienistą sylwetkę, która zawisła nad nim jak śmiertelny omen.
– To koniec – rzekł Gorn.
Artair nie odpowiedział. Zamknął oczy.
– Ostatni cios byłby śmiertelny, gdybym uderzył ostrzem – powiedział Gorn, podając mu rękę. – Wstaniesz?
Wędrowiec pokręcił głową. Z trudem, podpierając się rękami i ślizgając się w błocie zdrętwiałymi nogami, wstał. Gorn cofnął rękę i zlustrował go wzrokiem.
– Jesteś całkiem niezły, muszę przyznać – stwierdził, ocierając krew z karku. – Może… może warto dać ci szansę.
Ręka Gorna znów wyciągnęła się do przybysza, lecz Artair znów jej nie uścisnął.
– Nie, nie. – Gorn pokręcił głową. – Twój miecz.
Artair zacisnął dłoń na rękojeści, aż rzemień zaskrzypiał pod jej naciskiem. Mężczyzna westchnął ciężko i po krótkim wahaniu wręczył broń zwycięzcy.
– Zgodnie z umową – powiedział.
– Zgodnie z umową – zgodził się Gorn. – A poza nią, umyj się i wypierz te łachmany. Moi żołnierze nie mogą wyglądać jak łachudry. Od dziś służysz pod Fey. Znajdź ją. Nie musisz się martwić, czy da ci wiarę. Patrząc na to, ilu ludzi zebrało się na widowisko, z pewnością już o wszystkim wie.
Artair przytaknął nieznacznie i strzepnął błoto z szat. Odszedł. Gorn odprowadził go wzrokiem, po czym wrócił do swojego namiotu. Otarł z brudu miecz Artaira i przywiesił do pasa obok pozostałych. Usiadł za niewielkim biurkiem i wpatrzył się w migający za szkłem lampy płomień. Nie potrafił pozbyć się wrażenia, że wszystko, co przed chwilą się wydarzyło, od samego początku zostało zaplanowane przez Artaira. Nawet jego przegrana. Szczególnie ona. W końcu osiągnął to, czego chciał.
– To niebezpieczny człowiek – wyszeptał Gorn.
~✵~✵~✵~✵~✵~
Fey przebywała razem ze swymi ludźmi w kantynie. Siedzieli przy długich stołach i jedli coś z parujących garnczków. Artair od razu ją rozpoznał. Była jedyną kobietą w całej bandzie.
– To ty przegrałeś dzisiaj z Gornem, prawda? – spytała, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć.
– Tak.
– I jak? Zadowolony z wymiany? – Nie patrzyła na przybysza. Skupiała się tylko na posiłku. – Twój miecz za możliwość rozpłatanego brzucha albo zarobienia noża pod żebro. Nie brzmi, jakby się to opłacało.
– Inaczej bym na nią nie przystał.
Fey uśmiechnęła się i wstała od stolika. Jej towarzysze odprowadzili ją wzrokiem, lecz zaraz spojrzeli na przybysza.
– Mam ci to wytłumaczyć szybko czy dokładnie?
– Szybko.
Prychnęła.
– No tak, nie wydajesz się zbyt rozgadany. Słuchaj, w moim oddziale są tylko trzy zasady. Pierwsza: nie daj się zabić, a już na pewno nie daj z siebie ściągnąć zbroi. Sporo kosztują, lepiej żeby zostały w rodzinie. Druga: słuchasz się we wszystkim mnie. Żadnych samodzielnych akcji, żadnego zgrywania bohatera. Jesteś pode mną, kapujesz?
– Oczywiście.
– A trzecia: nawet nie próbuj być chłopem.
– Być chłopem?
– Śmierdzieć chłopem, chlać jak chłop, żartować jak chłop. Zobaczę coś takiego, to spiorę cię tak, że łomot od Gorna wspomnisz ciepło jak noc u kochanicy.
– Spokojnie – odparł Artair z uprzejmym uśmiechem – ja tylko tak wyglądam.
– Zrozumiano?
– Rozumiem.
– Więc już wiesz, jak brzmi twój pierwszy rozkaz. – Spojrzała wymownie na jego ubłocony strój. – I znajdź sobie jakąś broń. Andre powinien mieć coś dla ciebie. Margdhal!
Od stołu odskoczył młody chłopak i popędził do Fey. Miał najwyżej szesnaście lat.
– Pokażesz mu drogę? Chyba też miałeś do niego iść, prawda?
– Tak, oczywiście! – Chłopak zawołał z entuzjazmem, po czym od razu zwrócił się do Artaira i podał mu rękę. – Cześć! Miło poznać. Jestem Margdhal.
Dzieciak uśmiechał się perliście, a jego oczy jaśniały niewinnym blaskiem. Zimny cień spowił duszę Artaira. To nie były oczy kogoś, kto widział wojnę. Mężczyzna uśmiechnął się ponuro i uścisnął rękę chłopaka.
– Artair. Miło usłyszeć przyjazne powitanie. – Spojrzał na Fey i skłonił głowę. – Wykonam. Dziękuję.
Fey odwróciła się i z powrotem zasiadła do posiłku.
– Nie przejmuj się – rzucił Margdhal, machnąwszy ręką, i ruszył przed siebie. – Traktują cię tak, bo jesteś świeżak. Mnie też tak traktowali, ale szybko się zakumplowaliśmy.
– Ty też jesteś świeżak, prawda?
– Ja? Nie! – Pokręcił zamaszyście głową. – Skąd! Już z miesiąc tu z nimi jestem.
– Miesiąc, tak? Walczyłeś już?
Mina Margdhala zrzedła. Pokręcił ustami, jakby wygrzebywał coś z dziąsła.
– Nie – odparł po chwili. – Ale sporo trenowałem. Fey jest świetna w walce na miecze. Dużo mnie nauczyła.
– Nie wątpię. Wygląda na odważną kobietę.
– Na odważnego żołnierza – poprawił go Margdhal.
~✵~✵~✵~✵~✵~
– Sukinsyny! Czemu te śmierdzące psy muszą tak krą…
Khyrgicka strzała nie pozwoliła mu dokończyć myśli. Przebiła się z brzdękiem przez blachę hełmu i ugrzęzła w czaszce. Artair cofnął się o krok, by ciało towarzysza nie runęło wprost na niego. Padł na kolana i wyrwał tarczę z trupich rąk. Przylgnął plecami do innego żołnierza. Strzały posypały się na puklerz jak grad i z trzaskiem wbiły w deski. Mężczyzna syknął boleśnie i zacisnął palce na uchwycie.
– Wystrzelają nas tu jak bażanty! – zawołał najemnik za jego plecami. – Gdzie jest dowódca?!
– Trafili go! – krzyknął ktoś po ich prawej stronie.
Żołnierz wypuścił strzałę, zmiatając khyrgickiego strzelca z konia. Inny pocisk świsnął tuż przed jego twarzą i pozostawił głęboką szramę na policzku. Mężczyzna naciągnął cięciwę, jakby zupełnie nie zauważył rany.
– Walnęli go chwilę temu.
– Ranny?
– Martwy.
– Cholera! Kto dowodzi?
– Skąd mam wiedzieć? Ledwo was widzę w tym kurzu.
Artair westchnął ciężko. Khyrgicka jazda zamknęła ich w pierścieniu i w zaledwie kilka minut zdziesiątkowała ich siły. Byli odcięci. Jedynie dyscyplina i wola przeżycia trzymały resztę ich oddziału w szyku, inaczej już dawno zginęliby stratowani pod kopytami khyrgickich koni. Zostali sami i sami musieli się uratować. Artair uśmiechnął się w duchu. Szansa, na którą czekał tak długo, właśnie nadeszła.
– Jak się nazywasz? – rzucił do żołnierza za swoimi plecami.
– Co? Mark.
– Słuchaj, Mark. Biegnij na prawą flankę i każ wszystkim zacieśnić szyk. Musimy zebrać się w formację.
– Co? – żachnął się. – Coś ty w ogóle za jeden? Zwariowałeś? Nigdzie się stąd nie ruszam. Tylko wystawię…
– Słuchaj mnie! – rozkazał Artair.
Mężczyzna zamilkł zmieszany stanowczością nieznajomego. Skrzywił się.
– Mam plan – kontynuował Artair. – Chcesz przeżyć, to słuchaj. Wyprowadzę nas stąd.
– Co ty bredzisz? Nie widzisz, że…
– Idź! – rozkazał i złapał mężczyznę za ramię.
Mark obrócił się i spojrzał w lśniące, jasne oczy Artaira.
– Zaufaj mi – powiedział Artair.
Mężczyzna przez chwilę wpatrywał się w niego z uwagą, po czym przytaknął.
– Pójdę – powiedział, lecz zaraz jego ton stał się ostrzejszy. – Zaufałem ci. Lepiej mnie nie zawiedź!
Odbiegł, kryjąc się za wzniesioną tarczą. Artair bez zwłoki wyskoczył w przeciwną stronę. Stanął w miejscu, gdzie pojedynczy promień słońca przebił się przez chmury, i wbił miecz w stalowe niebo.
– Drużyna do mnie! – krzyknął donośnie, a gardło zapiekło boleśnie w proteście. – Zacisnąć szyk! Formować koło!
Żołnierze obrócili się w jego stronę. Ich oczy, z początku nieufne, zapłonęły, gdy tylko spostrzegły skąpaną w słońcu sylwetkę Artaira. Miecz w jego dłoni lśnił nieziemskim blaskiem, a twarz promieniała jak oblicze bóstwa. Strach zniknął z twarzy żołnierzy. Pędzili do Artaira pewnym krokiem, kryjąc się przed ciągłym ostrzałem za murami tarcz. Artair przyjrzał się żołnierzom. W ich oczach dostrzegł obraz, jakim malowali go w swoim głowach. Obraz wybawcy.
Niedobitki oddziału zlały się w burą plamę; przybyli nawet ci, którzy utknęli w niewielkim cyplu, skąd wyprowadził ich Mark. Artair zstąpił między nich.
– Żołnierze na obrzeżu, zasłaniajcie nas tarczami od boków, reszta chroni góry! – zawołał, wślizgując się w ciasny szyk i wznosząc tarczę ponad głowę.
Oddział wykonał rozkaz bez chwili zwłoki. Tarcze i zbroje zachrzęściły, gdy szyki poruszyły się na kształt trybów wielkiej machiny. Jej ciało pokrył gruby pancerz, malowany w wielobarwne wzory i herby. Strzały tłukły o deski, a ich nieustanny huk odbijał się bez końca w cuchnących potem i krwią trzewiach pancernego kręgu.
– Naprzód! – ryknął Artair.
Ruszyli. Z początku ospale, rozciągając się w płaską elipsę, by po chwili przybrać formę grzbietu gigantycznego żuka i ruszyć jak taran w krążący wokół pierścień jeźdźców. Pociski, choć nadal świstały morderczo w powietrzu, rozbijały się o tarcze. Żołnierze parli naprzód, aż wreszcie przeraźliwe psie wycie strzelców i rżenie koni stało się nieznośnie głośne. Jazgot wierzchowców rozniósł się w powietrzu, gdy zwierzęta stawały dęba tuż przed formacją. Jeszcze kilka kroków, kilka kropli krwi. Udało im się. Głosy Khyrgitów cichły. Artair rozejrzał się i między tarczami dostrzegł smugę przyjacielskiego sztandaru. Uśmiechnął się z dumą. To było tak proste. Poczuł czyjąś dłoń na ramieniu i obrócił się. Mark uśmiechał się do niego. Włosy zlepiły się na jego czole w czarnym skrzepie krwi.
– Udało ci się – zaśmiał się radośnie. – Ty szczęśliwy sukinsynu, udało ci się!
Artair odpowiedział mu uśmiechem.
– Nam się udało.
– Ranny!
Uśmiech spłynął z twarzy Artaira jak rozpuszczony wosk. Mężczyzna obrócił się i przecisnął do tylnych szeregów.
– Kogo trafili?
– Jakiegoś dzieciaka.
– Dzieciaka? Gdzie on jest?
– Trafili go w nogę i upadł. Zanim zdążyliśmy zareagować, już został z tyłu.
Artair przeszedł do ostatniego szeregu i wyjrzał przez szparę. Kilkanaście kroków za nimi, między zwałami trupów, wił się z bólu młody chłopak. Znał tego chłopaka. Umysł Artaira zapłonął. Już stał się bohaterem, już osiągnął swój cel. Ale… o ile większym bohaterem by się stał, gdyby uratował kogoś z pozoru nie wartego ratowania? Tylko… czy warto?
– Przepuście mnie! – zawołał.
Rozepchnął mur tarcz i runął na ziemię, przemykając zręcznie pod salwą strzał. Puścił się pędem w stronę rannego chłopca i wpadł wślizgiem obok niego. Złapał chłopaka za ramiona. Rozejrzał się. Oddział khyrgickiej jazdy odbił w ich stronę.
– Margdhal! Słyszysz mnie?
– Artair? – syknął przez zaciśnięte zęby.
– Nie martw się, wyciągnę cię z tego.
– Nie! Oszalałeś? Uciekaj! Zostaw!
– Już tu jestem. I nie wrócę bez ciebie.
Podniósł Margdhala z ziemi. Chłopak był tak lekki, tak kruchy… Artair skrzywił się, widząc, jak dzieciak zgiął się z bólu pod jego dotykiem, ale nie zatrzymał się. Mocniej przycisnął go do piersi i pobiegł w stronę swojego oddziału.
– Będzie dobrze – wysapał. – Już prawie.
Dzieliło ich już nie więcej niż kilkanaście kroków od schronienia, gdy głuchy, tępy ból eksplodował w ramieniu Artaira. Mężczyzna zwalił się na ziemię, upuszczając Margdhala obok siebie. Artair spojrzał na swoją rękę. Krwawy grot sterczał nad łokciem. Mężczyzna syknął boleśnie i podniósł się z ziemi. Choć ramię rwało i piekło jak przypalane ogniem, nie upadł z powrotem. Nie mógł upaść. Nie teraz.
Mur tarcz rozwarł się na moment i wessał żołnierzy w swoje trzewia. Artair niemal nie upadł, gdy zorientował się, że jest już bezpieczny. Dwóch towarzyszy wsparło go na ramionach.
– Naprawdę jesteś szalony – rzucił Mark, śmiejąc się. – Szalony i kurewsko szczęśliwy.
Artair uśmiechnął się ponuro i przeniósł wzrok na Margdhala. Chłopak patrzył na niego, jakby chciał coś powiedzieć. Artair uśmiechnął się i skinął uprzejmie głową.
Odległy huk wstrząsnął ziemią i ich pancerną formacją. Artair rozejrzał się. Jego ludzie kręcili głowami we wszystkie strony i miotali oczami po sąsiadach. Huk rozproszył się w powietrzu, a po chwili z jego echa wybił się ostrym szpikulcem pisk. Z początku cichy, dźwięk narastał z każdą chwilą, aż przeszył uszy żołnierzy ogłuszającym jazgotem. Artair spostrzegł, jak gwizd skuł kruche fasady z twarzy najemników i jak rysy każdego z nich wyginają się w tym samym wyrazie przerażenia. Wiedzieli, co oznacza ten dźwięk.
Morderczy grzmot wcisnął Artaira głęboko w wodną toń. Świat zamilkł. Niema eksplozja rozwinęła się pośród szeregów jak ognisty kwiat i błyskawicznie pożarła najbliższych żołnierzy. Wybuch rozniósł się dalej, rozrzucając ludzi, tarcze i oręż w tantrycznej pantonimie, wciskając zapach siarki i palonych paznokci w nozdrza. Brwi i włosy Artaira zjeżyły się i stwardniały w palącym podmuchu, a jego oczy zaszły drgającą plamą ognia. Powietrze huknęło w pierś jak kowalski młot, wyciskając resztki oddechu z płuc. Ciało Artaira odleciało w tył jak drewniana kukła. Runął na ziemię. Echo uderzenia rozniosło się po kościach i sparaliżowało członki. Dopiero po dłuższej chwili udało mu się ruszyć głową i spojrzeć w kierunku eksplozji.
Sfera dymu stopniała i opadła na ziemię, gdzie kłębiła się między sczerniałymi szczątkami. Porozrywane sylwetki czołgały się i wiły po pobojowisku jak robactwo, wypełzłe spod ziemi po ulewie. Ich twarze wykrzywiały się w agonii i cierpieniu w kształty tak groteskowe, że nawet pozbawiony słuchu Artair słyszał jęki konających. Nie mógł wstać. Wpatrzył się w matowe niebo, a jego umysł wypełnił spokój. Cichy, odległy gwizd to jedyne, co słyszał, a drętwe i obolałe ciało rozluźniło się, mrowiąc, jakby złożył się do łóżka po ciężkim dniu pracy. Uśmiechnął się gorzko. Tak umiera jego marzenie. W błocie i krwi pod zimowym niebem.
Samotna strzała, czarna igła na stalowym niebie, przemknęła ponad nim i zanurkowała w khyrgickie szeregi. Tuż za nią podążyły kolejne, setki kolejnych. Artair obrócił głowę i dostrzegł, jak w ich stronę szarżuje khyrgicka konnica. Byli bardzo blisko, ziemia drżała opętańczo pod kopytami ich wierzchowców, lecz nadal nie podnosili włóczni. Obrócił głowę w drugą stronę i dojrzał szeregi middenlandzkiej piechoty, gotowej na odparcie ataku. Z powrotem przyjrzał się pędzącej kawalerii i zaśmiał się żałośnie. Tak niewiele brakowało. Kilkaset stóp. Tylko tyle dzieliło ich od sojuszników. A teraz zginą tutaj, rozerwani na kawałki przez artylerię lub zmiażdżeni pod końskimi kopytami. Śmiał się, gdy grad strzał spadł na wrogą jazdę, jak wierzchowce potykały się o truchła i łamały kończyny. Śmiał się nawet wtedy, gdy jeden z koni runął wprost na niego. Ucichł dopiero, gdy uderzenie wycisnęło mu powietrze z płuc. Zewłok zwierzęcia był ciężki. Artair oddychał z trudem. A jednak nadal żył. Konnica, choć ucierpiała w poprzedniej salwie, nadal pędziła w jego stronę. Nie potrafił wyczołgać się spod truchła. Koń przygniótł mu ręce. Zatem los wcale nie okazał się dla niego łaskawy. Trzymał go przy życiu, lecz tylko po to, by przed śmiercią mógł zobaczyć, jak umiera jego marzenie. Uśmiechnął się cierpko. Chłodny, suchy wiatr owiał jego twarz, a słońce odbiło się złotem po bezkresie traw. Chłonął wzrokiem miękką jak mech feerię kwiatów i zbóż, czuł ich ostry, gryzący w nozdrza zapach. Zapragnął tak jak dawniej położyć się wśród nich i utonąć w zielonej toni północnego stepu. Lecz już nigdy nie zobaczy tego miejsca. Domu.
Sen rozpłynął się sprzed jego oczu, gdy ktoś złapał go za ramiona. Artair spojrzał przed siebie. Zawisła nad nim ciemna, kolosalna sylwetka. Dostrzegł błysk zębów, gdy postać próbowała coś do niego powiedzieć. Z trudem udało mu się wyłuskać słowa spod nieustannego pisku, jaki wypełniał mu uszy.
– Trzymaj się, nowy. Nie zasypiaj.
Artair rozejrzał się wokół, sennie kołysząc głową. Nie dostrzegł w pobliżu nikogo poza Gornem; linie sojuszników stały niewzruszenie i czekały na szarżę Khyrgitów. Artair zastanawiał się, co robił tu Gorn. Po co tu przyszedł? Po niego?
– Pamiętaj, nie zasypiaj! – Poklepał go po ramieniu swoją wielką dłonią i wstał. – Wytrzymasz.
Artair wykręcił głowę i z kłębowiskiem pytań w głowie obserwował, jak jego kapitan pewnym ruchem wyciąga miecz z pochwy i przygotowuje się do ataku. Oczy Gorna wwiercały się w pędzącą ku nim jazdę i płonęły na tle jego skóry jak kule rozgrzanej do białości stali. Śniady Khyrgita spiął konia i zniżył włócznię. Grot zbliżył się niebezpiecznie blisko skóry, by w mgnieniu oka wystrzelić wysoko ponad ziemię i spaść obok głowy Artaira, który zastygł w niemym zdumieniu. Gorn umknął przed włócznią w fantazyjnym piruecie, po czym ciął z góry w głowę przeciwnika. Ostrze odrąbało czaszkę od tułowia, po czym przeszło na wylot przez koński łeb, rozcinając masywną szczękę w pół. Odcięty ozór zwierzęcia zwijał się frenetycznie w powietrzu jak rzucona w ogień żmija, a po chwili upadł na piasek.
Oczy napastników na krótki moment zaszły trwogą, lecz zaraz jej miejsce zajęło ogniste wzburzenie. W chóralnym ryku wściekłości rzucili się na samotnego wojownika jak sfora dzikich psów. Gorn wyprowadził kolejne cięcie, którym zmiótł z koni dwóch żołnierzy. Ich wierzchowce zatarasowały drogę kolejnym przeciwnikom. Trzech okrążyło Gorna i pchnęło jednocześnie między łopatki. Mężczyzna obrócił się w mgnieniu oka, złapał za drzewiec żołnierza po swojej prawej stronie i szarpnął, zrzucając Khyrgitę z konia. Gorn bez wahania pchnął go sztychem w krtań. Jeździec zatrząsł się w konwulsjach i zastygł dopiero, gdy jego spanikowany wierzchowiec nadepnął mu na głowę, wyciskając mózg przez szczeliny hełmu. Zwierzę wierzgnęło kopytami. Gorn rąbnął je pięścią w pierś, a dłoń zagłębiła się w ciele po nadgarstek. Koń zawył żałośnie i zwalił się bez życia na sąsiedniego wierzchowca. Pozostali dwaj Khyrgici obrócili konie i ponownie pchnęli włócznie w Gorna, lecz trafili zwierzęce truchło. Artair z podziwem oglądał, jak jego dowódca doskakuje do nich i jednym cięciem odrąbuje obie głowy od reszty ciał. Nigdy dotąd nie widział, by zwykły człowiek był w stanie dokonać czegoś takiego.
Miecz świszczał w powietrzu, gdy Gorn w potępieńczym ryku zmiatał z koni kolejnych żołnierzy. Wojownik jęknął, a jego ciało naprężyło się w spazmie, gdy strzała przeszyła ramię na wylot. Podniósł z ziemi włócznię i cisnął nią w strzelca. Dzida przeszła na wylot, i zmiotła żołnierza na ziemię. Gorn zagryzł zęby i ryknął drapieżnie. Białka oczu świeciły w cieniu jak u wściekłego ogiera. Dyszał ciężko, jego usta wykrzywiał złośliwy grymas.
– Tak się boicie jednego człowieka, że musicie szyć do mnie z łuku? Żałosne – zawołał i splunął na ziemię. – Spodziewałem się więcej po Khyrgitach.
Dwóch jeźdźców popędziło w jego stronę. Wyskoczył naprzód ponad górą trupów i wyminąwszy błyszczące dzidy, huknął barkiem w koński bok. Trzask łamanych kości przeszył powietrze. Zwierzę zesztywniało, po czym padło martwe na nogi jeźdźca. Drugi z przeciwników cisnął włócznią i przeszył lewe ramię Gorna. Kapitan zadrżał i spojrzał wściekle na napastnika. Spiął biceps i złamał w pół tkwiący w nim kij. Złapał za jeden z ułomków i posłał w szparę w przyłbicy żołnierza. Pocisk wbił się w oczodół i wyszedł drugą stroną. Trzęsący się zewłok spłynął z konia jak deszcz po natłuszczonej skórze.
– Tchórzliwe psy – warknął Gorn. – Kundle bez honoru. Jak wam nie wstyd wracać do domów z myślą, że pobił was jeden człowiek.
Artair dostrzegł, że jego postawa jest nieco bardziej chwiejna niż przed chwilą. Był zmęczony i ranny. Jak długo jeszcze zdoła walczyć z taką chmarą nieprzyjaciół? Artair przebiegł wzrokiem po stertach trupów, blednących bezgłośnie w krwawym błocie, po czym utkwił wzrok w swoim kapitanie. To naprawdę człowiek?
Salwa strzał przemknęła nad ich głowami i spadła na szeregi Khyrgitów. Artair obrócił się i łagodna lekkość wypełniła jego piersi. Nadciągała pomoc. Gorn spojrzał przez ramię na zbliżającą się middenladzką konnicę, po czym zwrócił się do Khyrgitów.
– Skończymy to, zanim nam przerwą, czy spieprzycie pod mamine kiecki?
Żołnierze rzucali oczami po towarzyszach. Stracili wielu ludzi. Stanowczo zbyt wielu jak na walkę z samotnym wojownikiem. Spięli konie i umknęli, pędząc co sił za swoje linie. Gorn westchnął ciężko i padł na kolana. Wsparł się na mieczu, a spod jego czarnych wąsów wychynął uśmiech. Spojrzał na Artaira.
– Kolejny dzień w raju – prychnął.
– Dlaczego? – spytał Artair. – Dlaczego po nas wróciłeś?
Gorn zmarszczył brwi, zaskoczony. Patrzył intensywnie w przestrzeń.
– Nie wiem – powiedział cicho. – Czy potrzebuję powodu, by ratować swoich ludzi? – Uśmiechnął się i zmrużył oko, gdy spłynęła po nim strużka krwi. – Zrobiłem to, co zrobić należało.
Artair spróbował powiedzieć coś jeszcze, lecz tętent kopyt stał się zbyt głośny, by dało się usłyszeć cokolwiek poza nim. Zmrużył oczy i jeszcze raz odpłynął na trawiaste morza stepu, lecz tym razem towarzyszyła mu inna myśl. Czy to prawda? Czy można ryzykować tak wiele, nie licząc na nic w zamian?
~✵~✵~✵~✵~✵~
Zielone tuniki falowały pod kłującym mrozem wiatrem nad morzem wyblakłej trzciny. Bandy najemników wyrastały spośród jednobarwnych szeregów regularnej armii jak łaty w galowej szacie. Gorn wystąpił kilka kroków naprzód razem z Fey i dwoma innymi kapitanami. Wpatrywali się przed siebie. Zastępy Khyrgitów ciągnęły się przez całą długość równiny i zawisły nad middenlandzką armią jak burzowe chmury.
– Bogowie – wyszeptał jakiś żołnierz po prawej stronie Artaira – gdybyśmy mieli się z nimi teraz bić… wolałbym się nigdy nie urodzić.
– Nie rozumiem – powiedział inny. – Czemu się poddają? Przecież spójrzcie tylko, ilu ich jest!
Żołnierz wzdrygnął się, gdy młody, ciemnowłosy mężczyzna oparł dłoń na jego ramieniu. Spod czarnej, krótko ściętej brody widać było szczery uśmiech.
– Liczby nie wygrywają bitew, przyjacielu – powiedział mężczyzna. – Tylko my.
– Sir! – rzucił nerwowo żołnierz. – Wybacz, ja nie zauważyłem…
– W porządku, Verk – zaśmiał się i poklepał podwładnego po plecach. – Spójrzcie, jak kolejny raz cywilizacji udało się wstrzymać falę barbarzyństwa. Spójrzcie i cieszcie się, bo to wasze zwycięstwo.
Artair westchnął ciężko i spojrzał gniewnie na nieznajomego, lecz zaraz odzyskał spokój.
– Ach, Rupert – powiedział Gorn. – Wreszcie jesteś.
– Przepraszam, zamarudziłem w lazarecie. Dużo straciłem?
– Nie. Właśnie jadą.
Orszak płynął ku nim po ośnieżonym stepie. Lamelkowy pancerz zwieszał się z ciała potężnego rumaka, na którego grzbiecie jechał odziany w złoconą zbroję mężczyzna. Ogorzała twarz ledwo wystawała spod przypominającej krzew jałowca brody, a skośne oczy wpatrywały się z gniewem w middenlandzkie szeregi. Niewielki oddział ciężkiej jazdy wyszedł im naprzeciw. Krok przed nim jechał brodaty mężczyzna o siwych, spływających spod srebrnej korony włosach. Głębokie koryta zmarszczek nadawały twarzy stetryczały wygląd, jednak poruszał się żwawo jak młodzian. Khyrgita w złotej zbroi podjechał kilka kroków w jego stronę i zatrzymał się. Skłonił się uprzejmie w siodle.
– Najwspanialszy królu – zaczął – panie Pogranicza, piaski Sokatry i wody Zatoki – wszystko służy tobie, o władco narodów. Ja, Zufar Południowego Szczepu, kłaniam się przed tobą.
Głos Khyrgity, choć bez wątpienia uprzejmy, ociekał uszczypliwością.
– Przybywamy do ciebie, kornie i uniżenie, prosząc o pokój.
Zufar zamilkł i wciąż w ukłonie śledził wzrokiem zniszczoną twarz króla.
– Zakończmy rozlew krwi, panie. Wróćmy do domów.
Król przyglądał mu się bacznie.
– Mówisz, by zakończyć rozlew krwi – zaczął po dłuższej chwili – lecz to wy najechaliście Pogranicze. Spaliliście wioski, w których żyli moi poddani, przelaliście krew niewinnych. Nie! Nie zgodzę się na pokój.
Rupert skrzywił się zaskoczony.
– Co? – wyszeptał. – Oszalał? Chce to dalej ciągnąć?
– Spokojnie – odparł Gorn. – Nie wygląda, jakby już skończył. Słuchajmy.
– Nie pozwolę wam odejść– kontynuował król. – Nie tak po prostu.
Twarz Khyrgity zaszła cieniem, jakby dostrzegł w twarzy władcy coś strasznego.
– Czego sobie życzysz w zamian za pokój, panie? – spytał, a jego głos zadrżał nieznacznie.
– Żądam od was zapłaty. Nie w złocie, nie zamierzam patrzeć, jak próbujecie ograbić moich sąsiadów, by spłacić swój dług.
Głos króla zaczął się zmieniać, przechodząc to w męski bas, to w miękkie kobiece brzmienia, a z każdym jego słowem zacięcie znikało z twarzy Zufara. Mężczyzna cofnął się o krok. Khyrgickie konie zarżały trwożnie.
– Pragnę czegoś znacznie więcej. – Ruszył ku Zufarowi. – Zapłacicie w tej samej walucie, jaką mi zagrabiliście. Odpłacicie za każdego człowieka, którego wasza ręka zasiekła na mojej ziemi, za każde ubite zwierzę, za każdy dom, jaki obróciliście w perzynę. Zapłacicie za wszystko, co musiałem poświęcić, by nad wami zwyciężyć. – Jego rozedrgany głos na moment przycichł, by zaraz wybuchnąć w troistej dysharmonii: – Wydrę z was dusze!
– Draghdhal! Ilham, Azat, naran! – zawołał Zufar, ciągnąc za lejce.
Koń zarżał panicznie i stanął dęba. Jeźdźcy zerwali się z miejsca i pomknęli w stronę khyrgickiego obozu. Oczy Artaira rozwarły się szeroko, a całe jego ciało napięło w gotowości.
– Co się stało! – krzyczał Rupert.
– Uciekają psy! – wypluł middenlandzki oficer. – Dmijcie na drugą i trzecią chorągiew. Niech ich gonią do samej Sokatry!
Stojący przy nim żołnierze zagrali rogami sygnał do ataku. Skrzydło middenlandzkiej armii upuściło dwa pióra, każde po stu jeźdźców, które popędziły w ślad za gnającymi na złamanie karku Khyrgitami. Gorn poprawił pasek hełmu. Artair spojrzał na niego z przejęciem.
– Nie! – zawołał, chwytając kapitana za ramię.
Gorn obrócił się w miejscu. Przez zasłonę hełmu wyglądały jego zaskoczone oczy.
– Nie możesz posłać tam ludzi – powiedział Artair, odzyskawszy spokój. – Nie masz pojęcia, co to jest.
– O czym ty mówisz?
– Spójrz!
Ściana jeźdźców zbliżała się do stojącego śród pola króla. Konie zarżały i stanęły dęba, zatrzymując się niemal w miejscu, gdy powietrze przeciął długi, rozdzierający duszę krzyk. Rozpacz i bolesna agonia ściekały z jego piskliwych nut jak jad z wężowych kłów. Artair poczuł, jak ramię Gorna spina się pod jego palcami.
– Nie! – zawył król, po czym zwalił się z konia.
Kilku jeźdźców popędziło w jego stronę, by go wesprzeć, lecz wstrzymał ich ręką.
– Stać, głupcy! – ryknął potrójnym głosem. – Uciekajcie!
Spazm bólu wykrzywił jego twarz i wygiął ciało w łuk. Żołnierze cofnęli się o krok, równie zszokowani co przerażeni. Atak minął po chwili, a król zwalił się na ziemię. Jedynie jego pierś się poruszała. Ciężko dyszał. Znikąd zerwała się wichura i zaczęła chłostać twarze pyłem i mrozem.
– Dlaczego? – wyszeptał król. – Co zrobiłem nie tak?
Jego oczy zaszły mgłą, a oddech urwał się, jakby niewidzialna siła ugodziła go w przeponę. Znieruchomiał, by po chwili rozbrzmieć demonicznym trójgłosem.
– Nic! – padło z ust króla, a dźwięk rozniósł się po równinie jak świątynny dzwon. – Wszystko zgodnie z naszą umową, królu. Złożyłeś ofiarę, a ja pomogłem ci pokonać twoich wrogów. Teraz jestem wolny.
Ciało króla uniosło się z ziemi bezwładnie, jakby podciągnięto je na sznurkach, i zawisło stopę nad ziemią.
– Panie… – wydusił któryś z żołnierzy i przewrócił się na plecy.
Skóra i mięśnie zafalowały na wiszącym zewłoku, a po chwili kości huknęły, pękając wszystkie jednocześnie. Chorobliwe drgania przebiegały po ciele, nabierając na sile z każdą chwilą. Kończyny wydłużały się, przybierając szczudłowatą postać, a szorstka zwierzęca sierść przebijała się przez skórę jak owadzie larwy. Szaty rozerwały się pod naporem rosnącego cielska i odsłoniły parę niewielkich kobiecych piersi. Koźle racice rozerwały buty i wbiły się pewnie w ziemię. Bura szczecina pokrywała już niemal całe ciało, pozostawiając nagim jedynie szczyt torsu i dłonie. Głowa rozciągnęła się śród trzasków i jęków zgniatanej czaszki i uformowała w kształt koźlego pyska, a z jej wierzchołków wystrzeliły ku niebu szpiczaste, skręcające w tył rogi. Cielsko potwora przestało falować, a on sam stanął pewnie na ziemi i wodził wzrokiem po osłupiałych i przerażonych do szpiku kości żołnierzach. Koźli pysk wygiął się obrzydliwie w sardonicznym uśmiechu. Artair spostrzegł, jak palce Gorna zaciskają się na rękojeści miecza.
– Musimy uciekać – powiedział do Gorna, lecz ten zdawał się go nie słyszeć. Artair potrząsnął nim. – Słuchaj mnie! Musimy uciekać!
Oczy Gorna nie odstępowały koźlej bestii nawet na chwilę, lecz na twarzy mężczyzny próżno było szukać strachu. Artair widział na niej tylko surowe napięcie.
– Wycofajcie się – powiedział Gorn. – Zbierzcie oddziały i uciekajcie do obozu. Czekajcie tam na mnie.
– Sir… – zaczął Rupert, ale Gorn przerwał mu w pół słowa.
– Czekajcie tam, aż wrócę – powiedział z naciskiem. – Albo aż znowu zobaczycie tego przerośniętego capa.
– Gorn, posłuchaj, to nie ma sensu. Spójrz na to… to… to coś. – Fey wskazała na potwora. – Jak niby chcesz…
– To rozkaz! Wycofać się! Fey, weźmiesz mój oddział.
– Tak, sir – odparli z niechęcią..
Obrócili konie i zwołali żołnierzy. Po chwili cała banda staczała się ze zbocza, oglądając się nerwowo za swoim dowódcą.
Nie minęło kilka sekund, jak potwór zaśmiał się szaleńczo i machnął gigantyczną łapą w stojących przed nim rycerzy. Szpony rozcięły blachy ze zgrzytem i życie uleciało z ciał pół tuzina ludzi i ich wierzchowców. Reszta żołnierzy zawyła trwożnie i w panice rzuciła się do ucieczki. Czoło armii wydymało i kurczyło się na całej długości, gdy setki przerażonych wysypywały się z szeregów i pędziły w stronę obozu. Oficerowie dęli w rogi, próbując przywrócić porządek, lecz wystarczyły dwa kolejne uderzenia demona, by i oni struchleli i uciekli. Rozpłatane ciała żołnierzy i zwierząt latały w gęstym od krwistej mgiełki powietrzu w rytm demonicznego rechotu. Artair stanął obok Gorna.
– Co tu robisz? – rzucił Gorn, nie odrywając wzroku od kozła. – Dostałeś rozkaz.
– Nie masz pojęcia, na co się porywasz. Nigdy nie spotkałeś przeciwnika bardziej niebezpiecznego niż on.
– Wiesz, co to jest?
– Tak.
Gorn zamilkł na krótką chwilę.
– Mam nadzieję – zaczął – że tym razem pójdzie ci lepiej niż ze mną. Wiesz, jak to zabić?
– Trzeba uciąć mu głowę.
Obaj mężczyźni pobiegli w stronę potwora i wyszarpnęli miecze z pochew. Bestia właśnie odrywała tępymi zębami końskie mięso od kości. Nie zauważyła ich. Gorn skinął na Artaira, by podkradli się bliżej. Okrążyli potwora. Woń krwi i smród rozciętych trzewi uderzył w nozdrza. Gorn zamachnął się i ostrze rąbnęło w kark potwora ze świstem. W chwili gdy miecz musnął szczecinę, stwór odwinął się i chlasnął ogonem po nogach wojowników. Runęli na ziemię, odrzuceni na kilka łokci w tył. Zerwali się z ziemi i patrzyli, jak potwór przypatruje im się z obleśnym uśmiechem.
– Ludzie – mruknął z zaciekawieniem. – I to odważni. Może będę miał z was więcej rozrywki niż z tych czmychających chucher.
Gorn popędził naprzód. Doskoczył do potwora, nim ten zdążył skończyć słowo, i ciął w kolano. Metal zazgrzytał, gdy zacisnęły się na nim długie szpony. Gorn wybałuszył oczy. Demon złapał go gołą dłonią.
– Ładny nóż – powiedział i rąbnął kapitana w pierś.
Gorn odleciał do tyłu, orząc ziemię własnym ciałem. Potwór spojrzał na Artaira.
– Na co czekasz? – spytał.
Artair nie odpowiedział. Zakręcił mieczem w dłoni i pobiegł na potwora. Wiedział, że nie zrani go we frontalnym ataku, był zbyt wolny. Musiał wymyślić coś innego. Tylko co? Nie miał czasu szukać odpowiedzi. Kozioł machnął łapą i Artair w ostatniej chwili zdołał się pod nią przeturlać i wślizgnąć pod nogi potwora. Chlasnął mieczem po łydkach, lecz potwór uskoczył w tył i kopnął mężczyznę w pierś. Artair zwinął się w piruecie i odbiegł kilka kroków w tył. Atakując w ten sposób, mógł liczyć tylko na łut szczęścia.
Ostrza świstały w powietrzu bez wytchnienia, lecz żadne nie zdołało choćby zadrasnąć demona. Zmęczenie zaczynało dawać się wojownikom we znaki; w ich ruchach brakowało finezji. Kozioł miotał się, odtrącając ich jak namolne muchy. Gorn nie zdołał uniknąć ciosu. Pięść demona ugodziła go z siłą zdolną skruszyć mur. Mężczyzna ryknął boleśnie i padł bez życia na ziemię kilkanaście łokci dalej.
Artair spojrzał na kapitana i nagle przypomniał sobie ich pojedynek. Znów poczuł, jak miecz ześlizguje się po naramienniku Gorna, gdy ten w szaleńczym manewrze wprowadził go w pułapkę. Artair mocniej ścisnął broń. Wiedział, co musi zrobić.
– Gorn! – zawołał i popędził w jego stronę.
Potwór bez wahania pognał za nim i ryknął rozdzierająco. Artair wślizgnął się obok Gorna i przyjrzał twarzy mężczyzny. Był przytomny.
– Wciągnę go w pułapkę – powiedział cicho Artair.
Dostrzegł pytanie we wzroku towarzysza, lecz nie czekał, by je usłyszeć. Wstał, obrócił się w miejscu i mocno zaparł nogami o ziemię. Demon pędził ku nim. Gęsta od krwi ślina odrywała mu się od pyska. Skoczył wprost na Artaira. W umyśle mężczyzny pojawiło się zwątpienie. Czy na pewno zdąży? Nie! Nie mogło być inaczej. Zamachnął się bronią, celując w pysk potwora. Zbyt wolno. Miecz nie był nawet w połowie drogi, gdy płaskie zębiska już zaciskały się na ramieniu wojownika. Artair zmrużył oczy i odetchnął. W ostatniej chwili uchylił się w tył. Zęby huknęły, gdy bestia zacisnęła szczęki na powietrzu, a jej rozpędzone cielsko runęło na Artaira i pociągnęło go razem z sobą. Artair wypuścił miecz i chwycił sterczący z czaszki potwora róg. Sięgnął za pazuchę i po omacku odnalazł rękojeść sztyletu. Spojrzał w oczy demona i spostrzegł, jak jego poziome źrenice rozszerzają się w przestrachu. Artair wbił tesz w koźle ślepie i puścił róg. Bestia zawyła potępieńczo i padła na wznak. Mężczyzna runął na ziemię i przekoziołkował kilkanaście stóp, nim wreszcie się zatrzymał. Z trudem obrócił się na trawie. Musiał połamać żebra. Patrzył, jak Gorn przebiega obok i wskakuje na cielsko rozjuszonego demona. Dostrzegł swój miecz w ręku towarzysza; ostrze zalśniło w powietrzu i spadło na kark potwora. Klinga zgrzytnęła między kręgami, po czym rogaty łeb poszybował w powietrzu, a potrójny ryk dochodzący z jego gardła zamilkł na wieki. Gorn zeskoczył z drgającego w agonii ciała potwora i podszedł w stronę Artaira. Uklęknął i otarł pot z czoła.
– Bogowie – jęknął Gorn – co to było? Demon?
Artair zaśmiał się kpiąco.
– To właśnie twój bóg, przyjacielu.