– Graj.
Twoje słowo, pani, odbija się echem od wysokich sklepień komnat – niski ton, który przyjmuję z największą pokorą. Nie ma w nim otuchy, pocieszenia, chęci poznania talentu. Nie ma w nim nadziei, że mam dokąd pójść, że mogę uczynić coś, co mnie uratuje.
Sala jest krystalicznie biała: równy rząd kolumn, ściany i posadzki błyszczą marmurem. Pośrodku jest mój instrument i ja, maleńka, wyczekująca, nieco dalej na tronie zaś ty, królowa, górująca, surowa. Wbijasz we mnie spojrzenie; jestem jedynie martwym motylem rozpiętym na szpilkach twoich źrenic, twoim najlepszym okazem.
– Graj – powtarzasz, pani.
Nie powinnam, ale zanim zacznę koncert, spoglądam jeszcze na twoje oblicze. Upudrowana twarz i czerwona linia zamiast ust. Suknia o gołębim kolorze szeleszcząca w zniecierpliwieniu.
– Graj!
Połamane palce bez udziału mojej woli odnajdują klawisze, umysł natrafia na odpowiednią melodię. Więc gram, wedle rozkazu, pani, gram i mam grać jeszcze długie godziny. Ciało swędzi nieznośnie, ale już za późno, muzyka rozbrzmiewa w komnacie, boleśnie uderza w uszy. Nie zawsze tak było, ta komnata nie zawsze tak wyglądała i nie zawsze musiałam patrzeć jak ta, którą kochałam, odwraca się i odchodzi, za nic mając moje łzy.
•
Pamiętam dzieciństwo, ty i ja, gołębia oraz karminowa sukieneczka, pasujące buciki, kokardy we włosach. Biała Królowa, Czerwona Królowa, tak się nazywałyśmy. Przed lekcją fortepianu pozwolili nam urządzić piknik w ogrodach pałacowych, taki prawdziwy, z zastawą na herbatę i ciasteczkami.
– Kocham cię – powiedziałaś mi, czesząc porcelanową lalkę.
– Ja ciebie też, zawsze będę.
Dałam ci całusa, a twój policzek był jeszcze wtedy przyjemnie ciepły.
Biała i Czerwona Królowa, choć ostatecznie tylko jedna z nas miała zostać tą prawdziwą.
•
Powiedziano mi, że nasza matka musiała z tobą pilnie wyjechać. Zniknęłyście w nocy, bez pożegnania. Kazałam zostawić rzeczy w komnatach nienaruszone na wypadek waszego powrotu. Nie wolno mi było zadawać pytań. Nie z własnej woli zostałam wciągnięta w łamanie zasad wobec ciebie, pani, i nie miałam pojęcia, jak przebiega ta wielka gra. Jakże naiwne zdaje mi się teraz to tłumaczenie. Ojciec kochany prosił, żeby grać, muzyka miała wypełnić pusty pałac, więc nieświadoma niczego grałam mu wesołe melodie.
Całe lata uczyłam się – nawet podczas majaków nawiedzających mnie w bezsenne noce – nie rozmyślać o tym, dlaczego tak nagle zniknęłaś z mojego życia. Całe lata przygotowywałam się też do roli, która nigdy nie miała mi przypaść. Przecież to ty byłaś starsza, ja miałam wyjść za mąż i być mu ozdobą, niczym nakręcana pozytywka. Mimo to poczułam ciężar korony.
Komnaty ozdobiono czerwonymi różami, a ja miałam na sobie szkarłatną suknię, taką jak zawsze, jakby nic nie miało się zmienić. Skóra swędziała mnie już wtedy bezustannie. Pod piękną taftą chowałam ramiona, kolana i nadgarstki pokryte krwawymi wykwitami.
•
Zjawiłaś się w dzień koronacji – inna, olbrzymia i groźna. Komnata wypełniła się twoim jestestwem, ryk odbił się od ścian, dłonie w zapowiedzi zemsty kruszyły sklepienie. Wróciłaś, pani, z zapomnianego przez Boga miejsca, żeby być tutaj ze mną w tak ważnej chwili! Jeszcze nie wiedziałam, co to znaczy, myślałam tylko o tym, żeby uściskać dawno niewidzianą siostrę.
Lecz za tym dotykiem miało kryć się piekło, jawna, upokarzająca zniewaga. Skóra, niegdyś jasna jak mleko, teraz po prostu upudrowana, uderzyła chłodem. Szybko zrezygnowałam z zamiaru, co nie uszło twojej uwadze. Wielka jak góra kibić zniżyła się nieco, uśmiech odsłonił groźną czerwień dziąseł, oddech szarpnął zgromadzonymi.
– Moja mała, słodka marionetko.
Po tylu latach jedynie to. A później dodałaś: – Graj.
•
Nic innego nigdy już od ciebie nie usłyszałam, pani. To słowo będzie odbijać się czystym echem jeszcze długo po tym, jak wszystko inne przeminie. Wędrować będzie pustymi korytarzami i komnatami, jak niegdyś my wędrowałyśmy nimi w białych oraz karminowych sukieneczkach.
– Graj.
Wskazałaś fortepian, a ja posłusznie do niego zasiadłam. Po koronacji osobiście chciałam dać koncert: miało być to uwieńczenie wieczoru, początku zbyt pięknego, sądziłam wówczas, żeby dało się go zniszczyć. Wtedy jeszcze trwało we mnie naiwne uczucie, że wciąż jesteś mi siostrą.
– Graj.
Członki się poddały, boleśnie złamały. Muzyka, której nie znałam, popłynęła mimo woli.
– Graj.
Patrzyłam na nuty – mimo że wybrzmiewająca melodia była zupełnie inna – jedynie po to, żeby nie widzieć niczego więcej. Cierpienie, tak wiele cierpienia, żywot ludzki zgaszony, zgnieciony między olbrzymimi palcami niczym knot świecy. Nie wiem, ile to trwało, ciało miałam wyczerpane do cna, a jednak dłonie wciąż się poruszały. Połamane paznokcie wryły się w palce, zostawiając przy dotknięciach klawiszy krwawy ślad. Grałam, żeby zagłuszyć w głowie krzyki tych, którzy śmieli błagać o litość.
Szczęściem na mojej pięknej, karminowej sukni piętno zbrodni zostało niewidoczne, pani, na twojej zaś owszem. Nie przerwałam koncertu, nawet gdy wyszłaś z komnaty, żeby obmyć ręce. Grałam i grałam jeszcze długo po tym, jak już zostałaś królową prochów i szczątków.
•
– Graj.
Nie ma w tym słowie otuchy, pocieszenia, chęci poznania talentu. Jestem… jesteś na skraju wytrzymałości. Drapiesz przeguby, kostki, kolana. Sznurki drażnią skórę jak nigdy, napinają się, nadają kształt woli, a przynajmniej taką masz naiwną nadzieję. Że jeszcze jakakolwiek w tobie żyje.
Kwiaty dawno obróciły się w pył, a karminową suknię trawi robactwo. Pamiętasz, jak kiedyś uwielbiałaś grać? Teraz to dla ciebie jedynie przykry obowiązek.
– Graj.
Nie ma ja, jesteś już tylko wyłącznie ty, pani. Patrzysz na krzyżak zawieszony nad głową i na samą siebie. Upudrowana twarz i czerwona linia zamiast ust. Pociągnięcie sznurka, ruch.
Siadasz do fortepianu, odnajdujesz moimi połamanymi palcami klawisze, umysł natrafia na odpowiednią melodię. Więc gram, grasz, wedle rozkazu, pani, gram.