Pierwszym warunkiem nieśmiertelności jest śmierć.
Stanisław Jerzy Lec
Zbliżała się szesnasta. Do drzwi Antoniny Kozickiej – staruszki mieszkającej na czwartym piętrze w bloku z epoki Gierka, na jednym z olsztyńskich blokowisk – ktoś zaczął się dobijać.
Kobieta odprawiała właśnie codzienny rytuał związany z emisją kolejnego odcinka jej ulubionego serialu; podsunęła fotel vis a vis telewizora, a tuż przed nim ustawiła miękki podnóżek. Zaparzywszy w kuchni herbatę ziołową, przesypała solidną porcję herbatników na niewielki, porcelanowy talerzyk. Następnie, usadowiła się głęboko w fotelu, rozprostowała owinięte kocem nogi i ułożyła je na podnóżku. Nie lubiła, gdy ktoś jej przeszkadzał między szesnastą a osiemnastą. Od niemal dziesięciu lat nie przegapiła żadnego odcinka telenoweli Zerwane Więzy i pragnęła, żeby tak zostało.
Walenie do drzwi ponowiło się, wywołując na twarzy staruszki irytację. Podniósłszy się z krzesła, odstawiła kubek z herbatą na stolik. Przechodząc w stronę przedpokoju pokruszyła kawałek herbatnika nad stojącym obok akwarium, wywołując ogromne poruszenie wśród pływających w nim gupików, które rzuciły się na okruchy, jakby były głodzone od tygodni. Następnie poczłapała w stronę drzwi wąskim, słabo oświetlonym przedpokojem. Miała na sobie grubą suknię, wełniane kapcie z napisem „Zakopane” oraz bordowy fartuch na suwak wykonany z poliestru. Przystanęła przed lustrem i wygładziła zebrane na odzieży fałdy.
– Idę! – krzyknęła pozbawionym entuzjazmu głosem. Zdjęła klucze, wiszące na haczyku obok drzwi i włożyła jeden z nich do zamka. – Kto tam?
Staruszka wpatrywała się w judasz, przez który widziała wyłącznie drzwi sąsiadów z naprzeciwka.
– Tobiasz. Przyniosłem pani zakupy z warzywniaka.
– Tak szybko? Spodziewałam się ciebie wieczorem… – odpowiedziała podniecona, po czym szybko przekręciła klucz i otworzyła drzwi. – Proszę, wejdź!
Na klatce zobaczyła opartego o barierkę sąsiada, pięćdziesięcioletniego Tobiasza Stareckiego, mieszkającego w tej samej klatce, na drugim piętrze. W rękach trzymał dwie wypchane po brzegi torby z zakupami, które oparł o balustradę. Wniesienie zakupów na czwarte piętro wyraźnie go zmęczyło.
– Ano, tak szybko jak tylko się dało – odpowiedział, ocierając z czoła krople potu. – Wieczorem zabieram Marię do kina, więc musiałem teraz. Zaraz mi serce wyskoczy, pani Kozicka. Już wyżej nie mogła pani mieszkać?
Starecki wytarł podeszwy butów o leżącą przed drzwiami wycieraczkę z napisem „welcome” i wszedł za Kozicką do środka.
– Proszę, zanieś to do kuchni. Napijesz się czegoś? Zaparzyłam właśnie herbaty miętowej. Mam też naleweczkę wiśniową od siostry. Może strzelimy po jednym, dla zdrowotności? – Trąciła sąsiada łokciem. – Przyda mi się na rozluźnienie przed Więzami.
Siedemdziesięciolatka, nie czekając na odpowiedź, wyjęła dwa wyjątkowo pojemne kryształowe kieliszki z wiszącej nad kuchennym stołem szafki i przetarła je w środku suchą ścierką. Z lodówki wyjęła opróżnioną do połowy litrową butelkę czerwonego płynu. Nalała po równo w obie pięćdziesiątki. Podała jedną sąsiadowi, po czym szybko przechyliła swoją. Zrobiła kwaśną minę, przełykając wysokoprocentowy trunek. Nalała ponownie.
– Nadal ogląda pani tego tasiemca? – zapytał Tobiasz.
– Nadal. Lepsze to niż te bzdury, które teraz puszczają na okrągło na wszystkich kanałach. Kojarzysz chyba te seriale paradokumentalne? Zatrzęsienie jakieś! Ci aktorzy to jakby z psychiatryka pouciekali, gubiąc po drodze resztę klepek! – odpowiedziała kręcąc głową. – I wiecznie te same historie! Ten zdradził tamtą, ona tego z kimś innym, a ten tą ze swoim szefem, bo olśniło go nagle i woli chłopców… Mówię ci, teraz w telewizji to takie bzdury puszczają, że gdyby nie Zerwane Więzy to nie miałabym na czym oka zawiesić!
Tobiasz uśmiechnął się delikatnie.
– Jak zawsze ma pani rację, pani Kozicka. Czy Carlos oświadczył się już Esmeraldzie?
– Nie, ale z tego co wyczytałam, w Przeglądzie Seriali, ma to zrobić dziś! Boże! Od roku łazi za jej ojcem prosząc o jej rękę!
Tobiasz głośno się roześmiał. Uniósł swój kieliszek i stuknął delikatnie krawędzią w szkło stojące przed staruszką.
– Pani zdrowie! – Przechylił i wypił zawartość jednym łykiem. Z trudem stłumił grymas goryczy. – Na mnie pora. W sobotę wpadnie do nas Tymon z tą swoją nową dziewczyną. Zapraszam na obiad, pośmiejemy się, pogramy w karty, coś wypijemy, dla zdrowotności, rzecz jasna!
– Tymon przyjedzie? Wieki go nie widziałam! Przyjdę na pewno! Trzeba sprawdzić tę jego panienkę! – odpowiedziała z uśmiechem. – Obiecałam przecież twojej matce, że będę strzec Tymona jak oka w głowie i mam zamiar dotrzymać słowa, choćby nie wiem co! – Uśmiechnęła się i postawiła jedną z przyniesionych przez sąsiada toreb obok lodówki.
Tobiaszowi przypomniały się ostatnie chwile z życia jego matki. Zaatakowana przez chorobę, której lekarze nie potrafili wyleczyć, ani nawet zdiagnozować tygodniami umierała w strasznej agonii. Kilka minut przed śmiercią wręczyła Antoninie zaklejoną kopertę, której zawartości staruszka nikomu nigdy nie wyjawiła.
– Cieszę się. Tymon ma jutro urodziny, więc będzie też tort. Proszę w sobotę nie przeholować z cukrem przed obiadem – powiedział i skierował się w stronę drzwi. – Proszę pamiętać o zamknięciu drzwi na klucz, pani Kozicka. Do widzenia!
Sąsiad wyszedł. Przez chwilę, zza drzwi, słyszała jego kroki. Spojrzała na przytwierdzony do lodówki kalendarz. Dwudziesty ósmy czerwca. Czwartek.
– No przecież. Urodziny Tymona… – wymamrotała pod nosem.
Zegar na mikrofalówce wskazywał szesnastą dwadzieścia pięć. Staruszka wrzuciła kieliszki do zlewu, gdzie stał zabrudzony tłuszczem talerz. Energicznymi ruchami zaczęła rozpakowywać torby z warzywami. Część poukładała w szufladach lodówki, część wrzuciła do plastikowego wiaderka stojącego w szafce pod zlewem. Z telewizora dobiegł dźwięk reklam poprzedzających serial, więc resztę zakupów pozostawiła w torbie, którą wsunęła pod stół i pognała do salonu. Zatrzymała się w połowie drogi. Wróciła biegiem do kuchni, chwyciła butelkę z resztą nalewki i ponownie udała się do pokoju gościnnego. Owinąwszy się kocem rozprostowała nogi na podnóżku, a na kolanach postawiła półmisek z herbatnikami. Na ekranie trzydziestocalowego Samsunga pojawiła się para młodych, przytulonych, patrzących sobie głęboko w oczy ludzi. Towarzyszyła im cicha, miłosna piosenka w języku hiszpańskim, przy akompaniamencie gitary klasycznej.
Po godzinie serial dobiegł końca. Podniósłszy się z fotela, staruszka otarła mokre od łez policzki i chwiejnym krokiem ruszyła w stronę kuchni. W ręce trzymała butelkę, drugą zaś podtrzymywała się mebli. Nalewka zaczęła działać z pełną mocą. Doszedłszy do przedpokoju, znieruchomiała na widok szeroko otwartych drzwi wejściowych. Tętno przyspieszyło, poczuła napływ adrenaliny, który mimowolnie ją otrzeźwił, a wirujący przed oczami obraz nieco się ustabilizował.
– Ha… Halo? Jest tam kto? – wyszeptała w kierunku pustej przestrzeni przed sobą. – Tobiasz, czy to ty?
Nie usłyszała odpowiedzi. Niepewnym krokiem przeszła przedpokojem do drzwi wejściowych. Poruszała się powoli i bezszelestnie. Leżący na podłodze staromodny dywan w romby tłumił jej kroki. Po drodze, ukradkiem, zajrzała do kuchni, w której nikogo nie zastała.
Butelkę trzymała za szyjkę, mocno zaciskając na niej palce. Pomarszczona skóra dłoni naprężyła się. Żyły wyszły na wierzch i utworzyły plątaninę przypominającą pajęczą sieć. Doszedłszy do drzwi, przełknęła ślinę, która z trudem przepłynęła przez wyschnięte gardło. Wychyliwszy się delikatnie na klatkę schodową, nikogo nie ujrzała. Słońce przebijało się przez niewielkie, uchylone okno znajdujące się nad grzejnikiem na półpiętrze, oświetlając wnętrze. – Ktoś zostawił je otwarte – pomyślała staruszka – może Tobiasz? – Poczuwszy na twarzy przyjemny powiew świeżego powietrza, wywołany przeciągiem, który osuszył kropelki potu z jej twarzy, zamknęła oczy i wzięła głęboki wdech, rozluźniając mięśnie. Poczuła ulgę i uspokoiła się. Alkohol ponownie opanował jej zmysły. W ostatniej chwili złapała butelkę, która wyślizgnęła się jej z ręki.
Wróciwszy do mieszkania, Antonina Kozicka przekręciła klucz w zamku i odwiesiła pęk kluczy na plastikowy, samoprzylepny haczyk. Weszła do kuchni. Jej ciało przeszyło przerażenie. Ujrzała stojącego na środku kuchni wysokiego, ubranego w całości na czarno starca, wlepiającego w nią czarne jak węgiel oczy. Antoninę sparaliżował strach: mięśnie odmówiły posłuszeństwa, a krzyk ugrzązł w gardle, niczym u duszącej się osoby. Starzec błyskawicznie chwycił jedną ręką głowę kobiety i uniósł do góry. Palce jego ogromnej dłoni oplotły głowę Kozickiej, niczym główkę niemowlęcia. Mieszkająca na czwartym piętrze kobieta zaczęła się szarpać i machać nogami na oślep, jednak nie dosięgnęła ani podłogi, ani znacznie wyższego od siebie napastnika. Starzec uśmiechał się lekceważąco, obserwując bezskuteczne próby oswobodzenia się Antoniny. Wówczas ich oczy spotkały się. Staruszka zauważyła otaczającą napastnika aurę, przypominającą ciemny dym. Powietrze wokół niego falowało, niczym wokół tlącej się pochodni. Twarz starca pokrywały głębokie, przypominające poparzenia blizny. Jego czarne oczy przeszywały Antoninę Kozicką, niczym stalowe wiertła.
Przedzierające się przez strach resztki przytomnego umysłu przypomniały staruszce o ściskanej w dłoni butelce. Antonina, zacisnąwszy z całej siły palce na szkle, wykonała kilka wymachów, jednak żaden cios nie dosięgnął przeciwnika; butelka dotarła zaledwie na wysokość łokcia starca, który na widok nieudanych prób oswobodzenia się staruszki roześmiał się szyderczo, obnażając przy tym pozbawione zębów dziąsła.
– Naprawdę myślałaś, że tym razem uda wam się pokrzyżować nasze plany, ty cholerna starucho? – syknął starzec głosem, kojarzącym się z osobą pozbawioną krtani. – Wszystkie jesteście takie same: naiwne i ślepo posłuszne swojemu Bogu, który ma was głęboko w dupie! Durne, stare ropuchy…
Staruszka wypuściła butelkę z rąk, która z impetem rozbiła się o ceramiczne kafelki. Szkło rozsypało się chaotycznie. Po policzkach Antoniy zaczęły spływać łzy. Wsunęła rękę do kieszeni fartucha i zaczęła czegoś szukać. Nie umknęło to uwadze starca, który, skupiwszy wzrok na kieszeni Antoniny, czekał z rozbawieniem na jej ruch. Po chwili staruszka zaczęła poruszać delikatnie wargami, wyjęła z kieszeni dłoń, z palcami owiniętymi czarnym, perłowym różańcem.
– Co tam gadasz? – zapytał starzec.
Na jego ponurej twarzy ciekawość mieszała się z rozbawieniem. Przysunął Kozicką bliżej siebie, niczym szmacianą lalkę, przystawiając jej usta bliżej swojego ucha. Kobieta poczuła silną woń zgnilizny doprawioną gryzącym zapachem przypalanego plastiku.
– …i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom… – szeptała z zamkniętymi oczami. Wyglądała jak oaza spokoju, jakby pogodziła się z tym co zaraz ją spotka. Starzec wyprostował rękę z zaskoczoną miną. Po chwili wybuchnął głośnym, ponurym śmiechem.
– Kozicka, Ty tak na serio? Kobieto, gdzie jest teraz ten, do którego się modlisz? Dlaczego cię nie ochroni? Ech, głupota ludzka nie zna granic…
Antonina Kozicka zdawała się nic nie słyszeć, jakby kompletnie się wyłączyła. Uśmiech z twarzy starca rodem z piekła zniknął. Skupiwszy na Antoninie swój wzrok, przeszył spojrzeniem jej pomarszczoną twarz. Przechylał głowę raz w lewą, raz w prawą stronę. Nagle, spomiędzy jego palców, zaciśniętych na głowie staruszki, zaczął wydobywać się szary, gęsty dym. Kozicka otworzyła szeroko oczy, które sprawiały wrażenie, jakby miały zaraz eksplodować. Białka zalały się krwią, która gęstym strumieniem zaczęła wypływać z oczodołów. Usta, wykrzywione w grymasie przeżywanych katuszy, nieprzerwanie recytowały słowa modlitwy. Starzec nie przerywał. W jednej chwili włosy Antoniny Kozickiej stanęły w płomieniach oplatając jego dłoń, niczym wełniane rękawiczki. W powietrzu unosił się jadowity smród palonych włosów i topiącej się skóry.
– Ty śmieciu ludzki! – krzyknął starzec i rzucił staruszką o ścianę.
Odbijając się od boazerii, głowa Antoniny Kozickiej pozostawiła na ścianie czerwoną plamę, a ciało bezwładnie opadło na podłogę. Starzec zauważył unoszącą się ciężko klatkę piersiową kobiety, która wkładała ogrom wysiłku w każdy wdech i wydech. Uśmiechnął się delikatnie i odwrócił, rozglądając się po mieszkaniu.
– Wiesz, że tacy ludzie, jak on, rodzą się raz na dwadzieścia lat? Oczywiście, że wiesz. I zapewne zdajesz sobie sprawę również z tego, jak bardzo jest on nam potrzebny? Ty i tobie podobne, od wieków wpychacie nos w nie swoje sprawy. I zobacz do czego Cię to doprowadziło, siostro Kozicka. A przecież to tylko jedna, nic nie znacząca dusza na dwadzieścia lat! O co cały ten szum?
Starzec zdawał się nie zauważyć, że staruszka wstała, podciągając się o krawędź stołu. Mówił do niej, oglądając różne przedmioty, które Antonina Kozicka trzymała w kuchni. Uniósłszy porcelanową solniczkę w kształcie owieczki obrócił ją kilkakrotnie w palcach, po czym odstawił na swoje miejsce. Podniósłszy drewnianą chochlę machnął nią, jakby trzymał w ręku szpadę. Odłożył.
Antonia Kozicka podniosła leżący na stole nóż. Zachowywała się najciszej jak tylko mogła i, tłamsząc w sobie ogromny ból, zrobiła zamach i rzuciła się na starca. W momencie, gdy ostrze powinno zatopić się w jego plecach, rozległ się dźwięk, przypominający syk ulatującego z przebitej opony powietrza, a w miejscu, gdzie starzec stał, pojawił się rój much, rozpływający się na dwie części, niczym ławica śledzi.
Oparłszy się o ścianę Antonia Kozicka uchroniła się przed upadkiem.
– Pudło! – Usłyszała za plecami zniekształcony głos, jakby ktoś starał się mówić przez zaciśnięte zęby.
Staruszka odwróciła się resztkami sił i ciężko sapiąc, osunęła się na podłogę. Nóż wypadł jej z ręki. Poczuwszy pod sobą odłamki szkła, wbijające się w skórę pleców, ujrzała starca, który uniósł nogę i nadepnął na jej klatkę piersiową. Czuła ogromny ból, a nacisk masywnej, czarnej jak smoła stopy powodował, że nie mogła oddychać. Starzec naciskał coraz mocniej, aż rozległ się chrzęst łamanych kości. Spod pleców Kozickiej wypłynęły strużki krwi i rozpłynęły się w szczelinach między kafelkami, tworząc kratownicę z czerwoną otoczką. Docisnąwszy stopę jeszcze mocniej starzec przebił się przez żebra i zgniótł klatkę piersiową staruszki, niczym drewnianą, wypełnioną truskawkami skrzynkę. Oczy Kozickiej spowiła martwa pustka.
Starzec, jak gdyby nigdy nic, przeszedł do salonu Kozickiej i rozsiadł się przed telewizorem. Muchy krążyły wokół niego jak nad gnijącym mięsem.