Kiedy byłem barbarzyńcą w mroźnych krainach północy, nie znałem szerokiego świata. Znałem za to tętent koni niosący się po bezkresnych stepach i kwaśną woń końskiego potu, pomieszaną z zapachem słomy i uryny. Znałem lśnienie pierwszego śniegu na szczytach Jen-Tosz, gdy w dolinach żółknące liście brzóz dopiero zapowiadały zimę. Znałem swąd płonących chat krytych rzecznym sitowiem i wrzaski wieśniaków, których jedynym ocaleniem była szybka śmierć zadana czekanem z brązu.
Pochodziłem z klanu Orła, moją matką była Jarzębina. Jako że nie urodziłem się w znacznym rodzie, nie dano mi poznać imienia ojca. Z dzieciństwa w pamięci pozostało mi niewiele. Pamiętam zapachy: świeżo wyprawionych skór, dymu paleniska, gotującego się mięsa i jeszcze – woń mleka i ziół, słodko-kojącą woń, która dziś jeszcze wraca do mnie w tym osobliwym stanie zawieszenia między jawą a snem.
Obyczaj mojego ludu nakazywał, aby chłopcy wraz z nastaniem szóstej wiosny życia, opuścili jurtę dzieciństwa i przystali do gromady koczowniczej. Myślę, że w ów dzień rozstania stałem w przymrozku wiosennego poranka bosy, odziany w grubą, zgrzebną koszulę i w futrzanej czapce na głowie. Myślę, że płakałem. Tyle razy byłem potem świadkiem podobnych rozstań, że nie potrafię już oddzielić własnych wspomnień od późniejszych obrazów.
Wraz z rówieśnikami dołączyłem do gromady liczącej kilka setek wojowników, chłopców i nielicznych starców. Do obowiązków najmłodszych należało noszenie wody, pilnowanie koni na popasie i usługiwanie starszym. Życie w wędrownej hordzie nie było łaskawe dla młodzików i niewielu z nas doczekało kolejnej wiosny. Chodziliśmy brudni i głodni − resztek jedzenia, którymi pożywialiśmy się w pośpiechu, zawsze było za mało. Nie żałowano nam za to kuksańców i kopniaków. Chorych i rannych, tych, którym zbyt mocne uderzenie rozbiło głowę, albo przetrąciło kręgosłup, pozostawiano na stepie. Chłopców dość silnych by przetrwać, ale nie dość twardych by stali się wojownikami, sprzedawano w niewolę na wielkich targach, które późnym latem odbywały się na południowych skrzyżowaniach kupieckich szlaków. Długie karawany drewnianych wozów, zaprzężonych we włochate jaki, zabierały potem małych niewolników gdzieś na zachód, skąd żaden już nie wrócił.
To był trudny czas. Aby uniknąć bicia przemykałem po obozowisku zgięty, a czasem na czworakach, tak jak dzikie zwierzę, któremu łatwiej jednak niż człowiekowi przetrwać na stepie. Lata mijały i pewnej wiosny spostrzegłem, że mogę się wyprostować, a gdy stanąłem na dwóch nogach i podniosłem głowę, wzrostem dorównywałem wojownikom. W gromadzie nie było już ani jednego z towarzyszy mojego dzieciństwa. Lecz ja nie patrzyłem wstecz, a w przód – ku lepszej przyszłości, w której to ja będę rozporządzać ciałami pachołków, tak jak wcześniej rozporządzano moim.
Ceremonia
W owym czasie naszym przywódcą był Wydra − niski i przysadzisty mężczyzna, z twarzą zdeformowaną przez liczne, źle zagojone rany. Pewnego razu, gdy trudziłem się przy koniach, zaszczycił mnie spojrzeniem głęboko osadzonych, bystrych oczu i rzucił − „Zasięgnąłem rady starszych, za kilka dni przybędziemy do Trzech Źródeł, mają tam szamana, więc będziemy mogli odbyć rytuał twojego przejścia. Zostaw konie i rozpocznij przygotowania”. Mówiąc to przeczesywał od niechcenia palcami końską grzywę. Milczałem, bo nie uchodziło, abym odzywał się niepytany.
Zmrożona jesiennym przymrozkiem darń chrzęściła pod stopami, gdy prowadzono mnie do zadymionej jurty. Starszyzna osady oraz naszej hordy, Wydra i wyróżniający się odwagą młodsi wojownicy, siedzieli w kilku kręgach wokół kopcącego ogniska. Zgodnie z tradycją mężczyźni oszałamiali się wyziewami z palonej kory drzewa ju oraz napojem ze sfermentowanych grzybów. Niewidomy szaman rytmicznie uderzał w bęben. Od czasu do czasu któryś z wojowników zrywał się, aby okrążyć ognisko w tanecznym transie. Głos szamana i dźwięki bębna wznosiły się oraz opadały. Stopniowo zacząłem dostrzegać cienie tańczące na ścianach i dachu jurty, z początku bezkształtne, lecz z czasem przeistaczające się w sylwetki zwierząt, duchów i demonów. Nagle szaman umilkł, dudnienie bębna ustało. Wśród ciszy, która zapadła, Wydra powstał chwiejnie, podszedł do środka kręgu i pochylił się nad migocącym ogniem. Cienie zawirowały i na oka mgnienie Wydra przestał być człowiekiem, stał się stworzeniem ze stepu – bestią o żarzących się ślepiach z okrwawionymi pazurami. Przycisnął płonącą łapę do mojego ramienia, wypalając na nim plemienny znak – szybującego orła. Nie okazałem bólu ani wtedy ani chwilę później, gdy szaman wcierał w ranę sadzę i obwieszczał zebranym moje imię męskie – Szron. Wydra zaś wrócił na swoje miejsce, zwyczajny, krępy i zgarbiony. Tak oto stałem się członkiem plemienia, co ważniejsze – człowiekiem. Nie byłem jednak wojownikiem, na to miano musiałem sobie dopiero zasłużyć.
Po tym, jak otrzymałem imię, mogłem wyruszać z wojownikami w step. Od niepamiętnych czasów, latem, hordy różnych plemion wędrowały wśród wysokich traw, napadając na siebie wzajemnie, łupiąc osady leżące w górskich dolinach i nad brzegami rzek. Na pierwszą wyprawę ruszyłem pieszo i nieuzbrojony. Obyczaj nakazywał, aby młody wojownik sam zdobył broń i pierwszego wierzchowca. Tak się też stało. Dopisywało mi szczęście. Nie byłem najsilniejszy, ale czego zbywało mi w sile, nadrabiałem zwinnością, sprytem i wytrzymałością. Walczyłem z ludźmi i z potworami. U podnóża gór północy, z samym tylko oszczepem, polowałem na śnieżne tygrysy, których wystające, zakrzywione kły są tak długie, jak przedramię człowieka. Zapuszczaliśmy się w leśne ostępy wschodu, gdzie pod wielkimi drzewami, nawet w południe słonecznego dnia było ciemniej, niż na stepie w środku nocy. Tam, na krwawą przynętę łowiliśmy nietoperze-wampiry tak wielkie, że ich błoniastymi skrzydłami można by przykryć konia. Na zachodzie poznałem sztuczki i podstępy czarnoksiężników, posługujących się magią ognia, magią ziemi i magią krwi. Nieliczni władali wszystkimi jej odmianami naraz – tych zabijałem strzałą wypuszczoną z ukrycia.
Minęło kilka wiosen i step nie miał już przede mną tajemnic. Poznałem też ziemie przyległe, a nienasycona ciekawość gnała mnie dalej i dalej. Wydra wolał trzymać się utartych szlaków. Podczas gdy roiłem plany dalekich wypraw do krain, w których nie stanęła jeszcze stopa barbarzyńcy, moi współplemieńcy woleli trzymać się znanych ścieżek.
Wróbel i Wydra
Pewnego lata dołączył do nas Wróbel – człowiek z południa. Jako jedyny ocalał po tym, jak horda z plemienia Wilka napadła na jego karawanę. Długo błąkał się bliski śmierci po stepie. Daliśmy mu pić i jeść, a że okazał się biegły w wyrobie broni, starszyzna zgodziła się, by przystał do nas. Był śniady i drobny; lśniące, ciemne włosy gładko przylegały do jego czaszki.
Zdarzyło się, że Wydra przywołał przybysza do ogniska starszyzny. Czy chciał go wyróżnić, czy też zabawić się jego kosztem? Ogryzając kość antylopy, rzucił od niechcenia:
– Jak ci u nas Wróblu? Wolisz podróżować po stepie ze swoimi karawanami, czy też z nami, wolnym ludem?
– Dziękuję ci wodzu za gościnę – głos Wydry był cichy – okazaliście mi wielką łaskę, zadając kłam historiom, które opowiadają o was, barbarzyńcach.
Wydra uśmiechnął się krzywo i gestem nakazał, aby tamten mówił dalej.
– W twojej obecności powiem prawdę. Wyznam, że chciałbym niebawem powrócić do domu, do krainy na południu, z której pochodzę.
Rozległy się pomruki niezadowolenia, ale i podziwu dla tak odważnych słów przybysza. Wydra uciszył wojowników.
– Czemu, źle ci u nas?
– Nie wodzu, ale tęsknię do moich stron ojczystych. Stepy północy są tak bardzo od nich odmienne. Dość, jeśli powiem, że na nocnym niebie mojego kraju świecą inne gwiazdy.
Wydra cisnął niedogryzioną kość w ogień.
– Mówisz, że z twoich ust płynie prawda. Masz nas za głupców, pastuchów włóczących się tu i tam z wychudzonym bydłem po stepie?
Wróbel chciał coś powiedzieć, ale wódz nie dopuścił go do głosu:
– Opowiadasz bajki o zmiennych i nieznanych gwiazdach? Chyba na tyle długo doświadczałeś naszej gościnności, by poznać co robimy z kłamcami? Skoro tak ci tęskno do domu, to droga wolna, możesz iść precz!
Obcy zakrył twarz dłońmi i zamilkł. Nie do pomyślenia było, aby wdał się w spór z wodzem. Współczułem mu. Nie kłamał, ale był tylko przybłędą i nie-wojownikiem, więc nie mógł obronić honoru. Nieoczekiwanie za przybyszem wstawił się stary i powszechnie szanowany wojownik imieniem Oryks. Cichym głosem zaczął:
– Gdy byłem niewiele starszy niż Szron, wędrowałem z karawaną daleko na południe. Dotarliśmy do miejsca, gdzie Wielkie Rzeki rozlewają się po stepie, zamieniając go w nieprzebyte bagna. Przewodnicy znali jednak drogę i poprowadzili nas, aż na skraj pustyni. Leżą tam ludne osady, z których wyruszają karawany. Potem wędrowaliśmy dalej na południe, przez pustynię. Tam ujrzałem na nocnym niebie inne gwiazdy. Te, które teraz widzimy – wskazał palcem na nieboskłon – błyszczały w innym miejscu, albo wcale nie były widoczne. Za to w ich miejsce pojawiły się takie, jakich tu nie znamy. Powiedzieli mi, że mają na nie własne nazwy: Lew, Trzciny, Ten który patrzy – takie nadali im imiona.
Oryks zamyślił się. Wydra prychnął zniecierpliwiony, ale ośmieszyłby się, wdając w spór ze starym. Od tamtego zdarzenia nasz wódz czekał na okazję, by pozbyć się przybysza.
Ja zaś nie mogłem przestać myśleć o tym, co tamtego wieczoru powiedział Wróbel. Szukałem więc jego towarzystwa, aby dowiedzieć się więcej o krainach leżących za pustynią. Pewnego dnia zwiadowcy wrócili z nowiną – w jarze niecałe pół dnia drogi od obozu natrafili na wielkie zwalisko trupów jeleni. Zdarzało się, że po letnich ulewach powódź zmywała w zakole wadi truchła potopionych zwierząt. To co po nich pozostaje – świeży, niewyschnięty róg używane jest do wyrobu łuków. Zgłosiłem się więc na ochotnika, by pojechać z Wróblem, który jak nikt inny potrafił rozpoznać najlepszy materiał.
Trudziliśmy się w południowym skwarze ćwiartując, zbierając i sortując splątane kłody, gałęzie, padlinę i kości. Zebraliśmy tyle rogu, ile zdołały uciągnąć nasze konie i gdy słońce stało jeszcze dość wysoko na niebie, wyruszyliśmy stępa w drogę powrotną. Rozmawialiśmy, a Wróbel z wielką chęcią opowiadał mi o cudach odległych miejsc. Na koniec zapytałem go o krainy, które są tak dalekie od jego ojczyzny, jak ona jest oddalona od naszych stepów. Uśmiechnął się wtedy chytrze i sięgnął do mieszka zawieszonego na szyi. Nie wiem, czy powodowała nim zwykła chęć przechwałki, czy też sympatia do mnie. Gdy otworzył dłoń, sypnął się z niej snop zielonych iskier. Widziałem już nieraz drogie kamienie, lecz nigdy tak pięknych i tak niezwykłego koloru. Wróbel powiedział: „Mogą wydać ci się rzadkie i cenne, ale wiedz, że tam skąd pochodzą, nie dostałbyś za nie miski zupy. Głupcy mówią, że rodzą się w morzu, że są jak lód, bo powstają, gdy zamarza południowy ocean. To bajki. Na odległym południu nie znają śniegu, zimna, ani lodu. Woda w morzu jest tam tak gorąca, jak w kotle wiszącym nad paleniskiem. Co zaś się tyczy owych kamieni, to nie pochodzą z morza, ani ze skał, ani z ziemi, lecz są wytworem rąk ludzkich. Powiadają, że za pustynią leży wielki las, pełen dzikich zwierząt, a jeszcze dalej rozpościera się pas żyznej ziemi graniczącej z oceanem. Tam, nad zatoką koloru szmaragdu, wznosi się najpiękniejsze i najbogatsze miasto świata. Jego mieszkańcy to sztukmistrze i czarnoksiężnicy, a kamienie, które ci pokazałem, są dziełem ich rąk. Słyszałem też, że w środku owego miasta zbudowano pałac, przykryty przejrzystym dachem z takiego samego zielonego kryształu i że w owym pałacu może przebywać nawet tysiąc mieszkańców miasta naraz. Sam nie wiem, co o tym sądzić. Tak wielki budynek zawaliłby się niechybnie pod własnym ciężarem, chyba, że podtrzymywany jest za pomocą magii”. Od tamtej pory nie myślałem o niczym innym, jak tylko o owej południowej krainie, obfitującej w cudowne zielone klejnoty.
Z nastaniem jesieni Wydra, zgodnie z tradycją nakazał, aby horda udała się na zachód, gdzie zimy były łagodniejsze i gdzie łatwiej było o paszę dla zwierząt. Z namaszczeniem ogłosił zamiar wyruszenia, a wojownicy starszyzny z powagą chwalili jego decyzję. Wściekłość podniosła mi się do gardła. Ci durnie tak jak ich przodkowie od lat setek przemierzali te same szlaki, toczyli te same boje z wrogimi klanami, równie krwawe jak bezsensowne.
– Wyruszmy na południe, tam czekają na nas skarby i chwała! – Usłyszałem sam siebie. Stałem przy ogniu, arogancko wpatrując się w oczy Wydry. Zobaczyłem w nich gniew, zaskoczenie i … iskrę strachu, opanował się jednak i odezwał pogardliwie.
– Każdy może zabrać głos na hurale, co nie znaczy, że powinien. Szron! Nie należysz nawet do starzyzny, upiłeś się kumysem? Zła Ur’hai odebrała ci rozum? A może zakochałeś się w jakimś chłopcu uwiezionym na południe?
Zgromadzeni zgodnie prychnęli śmiechem, a on odwrócił ode mnie wzrok i splunął w ognisko. Nie było już odwrotu, patrząc mu prosto w oczy, w obecności całej starszyzny zawołałem:
– Czego spodziewasz się na Zachodzie, Wydro, nasz przywódco? Paru rozbitych łbów i łupu tuzina skradzionych koni! Głupcy! Tak długo gnuśnieliście w letnich i zimowych obozowiskach, że zapomnieliście, jaka jest droga barbarzyńcy! Wódz obiecuje wam drogę starej baby, ale ja obiecuję wam to! – Jednym ruchem ręki zerwałem rzemień z szyi stojącego obok mnie Wróbla, rozsupłałem mieszek i wzniosłem w górę dłoń z klejnotami. Zielone kamienie błysnęły zaczarowanym ogniem.
– Kto pójdzie ze mną na południe, a kto chce gnić na zimowych pastwiskach?
Twarz Wydry stała się purpurowa, żyły wystąpiły mu na czole, zerwał się z miejsca:
– Zdrajco, obca żmijo! Przyjęliśmy cię, a ty ukryłeś przed nami te klejnoty? – Porwał z ognia płonące bierwiono i z rozmachem spuścił je na głowę oniemiałego Wróbla. Siła uderzenia była tak wielka, że czaszka pękła, a biedak zwalił się martwy na ziemię. Wydra nieco oprzytomniał, zabijając słabego, stracił twarz, okazał słabość i… przegrał.
Na południe
Wyruszyliśmy więc na południe, horda wojowników, którzy nie obawiali się wyprawy poza niewidzialne granice corocznych wędrówek. Teraz ja byłem przywódcą, gdyż Wydra, wraz z częścią starszyzny i nieliczną gromadą młodszych wojowników, odjechał na zachód. Po miesiącu jazdy dotarliśmy do krainy bagien. Oryks potrafił wynajdować drogi wśród moczarów i przeprowadził nas bezpiecznie aż do miejsca, gdzie tysiące kanałów i strug znów zlewały się w wielką rzekę. Dotarliśmy do niewielkiego, lecz zasobnego miasta, jednego z wielu, które swoje bogactwo zawdzięczało szlakom karawan. Podjechaliśmy pod nie nocą, a rankiem setki słupów dymu wznosiło się w niebo – kryte sitowiem dachy łatwo zajmowały się ogniem. Łupy były obfite: setki niewolników, juczne zwierzęta, srebro i drogie tkaniny. Wielu z nas postanowiło powrócić na północ ze zdobytymi skarbami – nie mogłem im tego zakazać. Odpoczęliśmy wśród cuchnących spalenizną ruin i wyruszyliśmy dalej.
Zapewne za sprawą klątwy rzuconej przez kapłanów, których spaliliśmy wraz z ich świątynią, od tego momentu szczęście odwróciło się od nas. Nim dotarliśmy do wielkiego lasu, przez długie miesiące błąkaliśmy się wśród skał i piasków jałowego pustkowia. Wielu zmarło z głodu lub zawróciło. Ciemne leśne ostępy przyjęliśmy początkowo jako wybawienie. Sądziliśmy, że potrafimy poruszać się i przetrwać w leśnej głuszy. Dżungla południa okazała się jednak zgoła odmienna od tak dobrze nam znanych lasów graniczących ze stepem. W dusznej gęstwinie trudno było wypatrzeć zwierzynę. Jadowite węże i skorupiaki wielkie jak psy opadały z listowia, aby pić krew koni i ludzi. Jaskrawe robaki wwiercały się w dłonie i stopy, drążyły ciało, a gdy dotarły do mózgu, człowiek popadał w obłęd i umierał w męczarniach. Prześladował nas wilgotny upał wywołujący choroby. Na każdych dziesięciu mężczyzn, którzy pięć miesięcy wcześniej weszli w zielone piekło, przeżyło trzech, straciliśmy też wszystkie wierzchowce.
Gdy wychynęliśmy w końcu na światło słoneczne, byliśmy już tylko zbieraniną wychudzonych cieni. A jednak! Żądza w naszych sercach była tak silna, że parliśmy dalej na południe. Los znów zdawał się odmienić na lepsze. Droga wiodła przez zielone tarasowate wzgórza, rzadko zaludnione, lecz obfitujące w wodę i żywność. Miejscowi nie próbowali stawiać nam oporu, uciekali, krzycząc i złorzecząc w swoim dziwacznym narzeczu. Mimo to, wszyscy przeczuwaliśmy, że pisane nam przeznaczenie dopełni się niebawem. Po pięciu dniach wędrówki, znaczonej śladem puszczonych z dymem faktorii, drogę naszego pochodu zagrodziła armia południowej krainy. Słońce odbijało się od hełmów i łuskowatych półpancerzy ciemnoskórych wojowników. Byli wielekroć liczniejsi od nas, lepiej uzbrojeni, wypoczęci, stali na własnej ziemi. Zrozumiałem, że przybyli, aby zetrzeć nas na proch. Mimo to dałem znak! Wznieśliśmy miecze i siekiery z brązu – krzycząc ruszyliśmy biegiem w stronę lśniącego muru nieprzyjaciół. Jęknęły cięciwy, nasi wojownicy ginęli przebici długimi strzałami o kolorowych lotkach. Uniknąłem jednak tego losu, jako jeden z pierwszych dobiegłem do falangi wroga. Podniosłem czekan, ale nie zdążyłem zadać ciosu. Okuta metalem pałka spadła na moją głowę i zapadłem w ciemność.
Lanu Meamata
Kiedy przed dwudziestu laty jako barbarzyńca i jeniec przybyłem do Lanu Meamata, nie wiedziałem nic o Wielkim Porcie, w którym cumują setki statków. Nie znałem oddechu morza i nieustannego szumu, z jakim fale oceanu rozpryskują się na falochronie zbudowanym ze śnieżnobiałych bloków koralowca. Nie miałem pojęcia o alejach tego miasta, nad którymi rozpięto pstrokate markizy osłaniające przechodniów przed południowym skwarem, o girlandach pomarańczowych kwiatów spływających po kamiennych murach, ani o jego mieszkańcach, którzy skarby wiedzy cenili na równi ze srebrem i klejnotami. Myślałem tylko o jednym – o pałacu, który przykryto kopułą z zielonego kryształu. W swojej pysze sądziłem, że gdy zawładnę tym skarbem, zawładnę też całym światem. Miałem nadzieję, że gdy dotrę do tego najdalszego i najwspanialszego kraju, ukoję gorączkę, która pchała mnie wciąż dalej i dalej. Darowano mi życie, a także czas, który mogłem poświęcić na uleczenie się z najstraszliwszej z chorób – głupoty.
Teraz, późną jesienią, gdy zatokę spowija porcelanowa mgiełka, stoję przy pulpicie w Fale Lanu Meamata – Wielkim Zielonym Pałacu Wiedzy. Przy pomocy cienkiej, ostro zakończonej trzcinki, przelewam na papier to, czego przed laty dowiedziałem się w mroźnych, barbarzyńskich krainach. Choć nadal jestem i zawsze będę „haole” − białym cudzoziemcem, barbarzyńcą, tutejsi uczeni szanują mnie za wiedzę, którą ich obdarzyłem.
„Foma’i haole − chyba pora na przerwę? Przyniosłem ci coś na ząb!” − woła wesoło student, podając mi tackę ze słodkim pieczywem. „Cudzoziemski doktor” − tak mnie nazywają, trochę żartobliwie, a trochę na poważnie (taką mam przynajmniej nadzieję). Wyznam, że nie do końca rozumiem znaczenie słowa, którym zwracają się do starszych uczonych, niebędących wszak uzdrowicielami. Dziękuję uprzejmie młodemu człowiekowi, odrywam się od pracy i popadam w zadumę. Czasami podczas przerw w pisaniu wspominam Wróbla, którego zdradziłem, a który, tak przynajmniej sądzę, przez pewien czas był moim przyjacielem. Czasami myślę też o Wydrze, człowieku okrutnym, który, gdy nadszedł czas próby, okazał rozsądek, jakiego mi w owym czasie brakowało. Patrzę też na statki zawijające i wypływające z portu i na te, co stoją na redzie. Teraz, pod kopułą z zielonego szkła, dostrzegam jasno to, co wiedzą wszystkie dzieci, a z czasem odkrywają mędrcy – wiele dróg prowadzi do przebaczenia.
Dopisek uczyniony inną ręką:
Wczoraj, szóstego dnia miesiąca Malaki, Foma’i haole nie pojawił się w Zielonym Pałacu Wiedzy. Zaniepokojony jego przedłużającą się nieobecnością, udałem się do miasta na poszukiwania. Przekupnie z targu rybnego i robotnicy portowi powiedzieli mi, że widzieli go o świcie, jak wchodził na jedną z wielkich galer, która sposobiła się do rejsu na Wyspy Goździków.