Grünberg, czerwiec 1824
Drogi Józefie!
Przyjmij, proszę, moje serdeczne gratulacje! Niezwykle ucieszyła mnie wieść, że udało Ci się zdobyć katedrę na krakowskim uniwersytecie i powierzono Ci w zarząd klinikę. Pamiętam dobrze, jak wielce ceniłeś sobie stanowisko w Wiedniu i z pewnością doprowadzisz nową placówkę do podobnej świetności. Jestem dumny, mogąc nazywać się przyjacielem takiego człowieka.
Wybacz, że piszę do Ciebie tak późno – wiem, że od nominacji minął już niemal cały rok – lecz i w moim życiu wiele się zmieniło. W tejże sprawie piszę do Ciebie. Dokonałem ostatnio wyjątkowego odkrycia, można by rzec, że przełomowego, które z pewnością Cię zainteresuje. Dotyczy poniekąd spraw, które tak interesowały nas jeszcze w Wiedniu. Wybacz, że nie opiszę go dokładnie, lecz nigdy nie wiadomo, w czyje ręce może wpaść ten list. Jeżeli jednak znajdziesz czas, by odwiedzić mnie w Grünbergu, z przyjemnością wszystko Ci wyjawię. Jakiś czas temu zakupiłem tu aptekę „Pod Orłem”, w której możesz mnie znaleźć.
Twój Przyjaciel,
Carl Gottfried Weimann
Brodowicz jeszcze raz przeczytał list nakreślony drobnym, równym pismem, po czym złożył go w pół i schował do kieszeni płaszcza. Wiadomość zaskoczyła go, ale i uradowała. Nie miał wieści od Weimanna od niemal dwóch lat i nie wiedział nawet, że przyjaciel zdecydował się osiąść w Grünbergu. Z chęcią przyjął propozycję odwiedzin, licząc na chwilę odpoczynku.
Sytuacja w Krakowie go przytłaczała – klinika, która niegdyś wydawała mu się szczytem marzeń, okazała się być kilkoma ciasnymi i ciemnymi klitkami w szpitalnych piwnicach. Do samych fundamentów przenikały ją skostniałe duchy konserwatyzmu oraz przestarzałych idei, w czym dobitnie pomagała jawna wrogość prowadzących przybytek zakonnic wobec akademickiego personelu. I chociaż od pierwszych dni urzędu podjął z nimi nierówną walkę, w której zdążył odnieść już pewne sukcesy, to jednak cała sytuacja pozbawiała go sił. Perspektywa spotkania z przyjacielem ze szczęśliwych lat pobytu w Wiedniu była pokusą nie do odparcia. Gdy tylko ostatni studenci zdali egzaminy kończące semestr, spakował się i wyruszył w drogę.
Dyliżans zatrzymał się na rynku w centrum miasta. Brodowicz wysiadł i wziął walizki, a woźnica, wskazawszy rząd eleganckich kamienic, wytłumaczył, w której z nich mieści się apteka „Pod Orłem”. Lekarz podziękował uprzejmie, poprawił elegancki cylinder i ruszył przed siebie.
Melodyjny głos dzwonka zawieszonego nad drzwiami ogłosił przybycie gościa. Pochylony nad ladą mężczyzna uniósł wzrok, a jego marsowe oblicze rozjaśnił szeroki uśmiech.
Carl Gottfried Weimann był człowiekiem, który na każdym wywierał piorunujące wrażenie. W niczym nie przypominał obrazu aptekarza, jaki większość ludzi nosi w głowie. Ogromny mężczyzna o szerokich barach, dłoniach wielkości talerzy i dzikiej brodzie przypominał drwala wyrwanego z niezbadanych, puszczańskich ostępów, Brodowicz jednak doskonale pamiętał, że pod powierzchownością niezdarnego olbrzyma krył się umysł geniusza.
– Józef! W końcu! – ryknął donośnym basem aptekarz.
– Witaj, Carl – odpowiedział wesoło Brodowicz. – Widzę, że jesteś cały i zdrowy.
Weimann wyszedł zza lady, dopadł gościa i zmiażdżył go w niedźwiedzim uścisku. Józef przestraszył się, że zaraz usłyszy, jak z armatnim hukiem pękają mu żebra. Carl ze śmiechem puścił przyjaciela i cofnął się o krok.
– No, dobrze cię widzieć. Nie karmią cię w tym Krakowie, co? Dalej z ciebie chudzina, jak zabiedzony student w obcym mieście. Chodź, pójdziemy na górę, Charlotte zaraz coś nam przygotuje.
Weimann zgarnął potężnym łapskiem Brodowicza i poprowadził go w głąb apteki, w stronę schodów. Jednocześnie odwrócił się w stronę zaplecza.
– Max! Idę na górę, zmień mnie za ladą, zamówienie skończysz później!
W drzwiach pojawiła się ruda czupryna piegowatego wyrostka. Chłopak chciał coś powiedzieć, ale aptekarz uciszył go machnięciem dłoni i poprowadził dalej swojego gościa. Po chwili przekroczyli próg mieszkania.
– Charlotte! – zawołał Carl. – Józef w końcu przyjechał!
W salonie spotkali żonę Weimanna. Była drobną kobietą o pociągłej twarzy, lekko zadartym nosie i ciepłym uśmiechu. Spod eleganckiego czepka wymykało się kilka loków. Ich barwa przywodziła Józefowi na myśl plastry świeżego miodu wydobytego prosto z barci, które widywał w dzieciństwie na Podolu. Zielone oczy rozbłysły na widok gościa.
– Nie mogliśmy się doczekać pańskiego przyjazdu – powiedziała.
– Cieszę się, że mogę w końcu panią poznać. – Brodowicz skłonił się. – Gdyby pani mąż zdradził, jakie skarby czekają w Grünbergu, przybyłbym znacznie wcześniej.
Charlotte zarumieniła się i odwzajemniła ukłon.
– Ha! Mówiłem ci, że z Józefa dworak pierwszej klasy. Wszystkie panny we Wiedniu wzdychały, słysząc jego słodkie słówka. – Serdeczny kuksaniec Carla niemal pozbawił gościa równowagi.
– Bez przesady, najwyżej co druga. – Brodowicz uśmiechnął się szeroko, masując ramię. – Zresztą, na połowę z tych słów nigdy bym się nie odważył, gdyby obok nie stał olbrzym gotowy bronić mnie przed ich braćmi.
Roześmiali się. Charlotte podeszła do męża i ujęła pod ramię. Przy ogromnym mężczyźnie wyglądała jak dziecko.
– Kochanie, nie powinieneś przedstawić przyjacielowi kogoś jeszcze? – spytała z uprzejmą naganą.
Carl pokiwał skwapliwie głową.
Brodowicz dopiero teraz zauważył stojącą pod ścianą rzeźbioną kołyskę. Aptekarz nachylił się nad posłaniem i sięgnął do środka. Delikatnie wyciągnął śpiące niemowlę, niemal tonące w dłoniach ojca.
– Józefie – powiedział mężczyzna, a jego głos zmiękł – poznaj mojego pierworodnego. Oto Jan Carl Weimann.
Chłopiec miał jasne włosy, pulchne paluszki i okrągłą twarz, dla wszystkich poza rodzicami identyczną z twarzą każdego innego niemowlęcia.
– Moje gratulacje, z pewnością będziecie mieć z niego pociechę – powiedział Józef, choć na małych dzieciach nie znał się ani odrobinę. – Mam tylko nadzieję, że urodę odziedziczył po matce.
– Modlimy się o to każdego dnia. – Carl wyszczerzył żeby i ostrożnie odłożył syna do kołyski. – No, skoro formalności mamy już za sobą, to możemy w końcu usiąść w spokoju i porozmawiać. Charlotte, mogłabyś przyrządzić nam kawę?
– Naturalnie – odpowiedziała kobieta, kierując się do kuchni. – Tylko nie zamęcz naszego gościa, dopiero przyjechał.
– Bez obaw, Carl tylko wygląda na takiego strasznego – powiedział Brodowicz. – Gdyby miał mnie zamęczyć byle rozmową, nie opuściłbym żywy Wiednia.
Mężczyźni usiedli w fotelach przy kominku.
– Więc Kraków. Co cię tam zagnało? – zagaił Weimann.
– Przypadek. – Józef wzruszył ramionami. – Proponowano mi stanowisko w Wenecji, ale niezbyt pociągała mnie wizja wyjazdu do Włoch. Postanowiłem wrócić do kraju. Byłem przejazdem w Krakowie, gdy doszły mnie słuchy, że akurat zwolniła się katedra w klinice uniwersytetu. Postanowiłem spróbować i cóż, udało się.
– Kraków tylko na tym zyskał.
– To się jeszcze okaże, gdy zdążą mnie lepiej poznać. – Brodowicz uśmiechnął się jak niesforny chłopiec. – Tak się zastanawiam… Co byś powiedział na przyjazd do Krakowa? Na uniwersytecie przydałby się zdolny chemik, jestem pewny, że udałoby się to zorganizować.
– Doceniam propozycję, Józefie, naprawdę. Ale nie ma takiej potrzeby. – Weimann spojrzał na drzwi, za którymi zniknęła Charlotte, a potem przeniósł wzrok na kołyskę. – Mam tutaj wszystko, czego potrzeba mi do szczęścia.
– Rozumiem.
– Czyżby? – Aptekarz uniósł brew.
– No, może nie do końca – zgodził się ze śmiechem Brodowicz. – Ale nie wszyscy ludzie muszą mieć podobne potrzeby.
– W istocie. Ale mówię w pełni poważnie. Nie tęsknię za uniwersyteckim życiem, tą całą bufonadą, formalizmem, wiecznymi walkami o godną śmiechu namiastkę władzy, na której malutcy ludzie budują swoje poczucie wartości. Nie, to nie dla mnie, przyjacielu, tu mi dobrze. Mam rodzinę, mam aptekę, która daje niezły zysk. I mam swoje laboratorium, w którym mogę pracować, nad czym tylko mam ochotę.
– Laboratorium. – Józef spojrzał na Weimanna. Widział, jak przyjaciel niemal gotuje się z niecierpliwości, jak chęć podzielenia się odkryciem prawie rozrywa go na kawałki. – Zastanawiałem się, ile tych uprzejmości wytrzymasz, zanim przejdziesz do sedna.
Aptekarz zachichotał. Zza drzwi wydobywał się orzeźwiający aromat kawy.
– I tak udało mi się powstrzymywać całkiem długo, nieprawdaż? – Weimann pogładził się po brodzie. – No, ale skoro nalegasz, możemy porozmawiać o pracy.
– W liście byłeś dość enigmatyczny. Nie wspomniałeś nawet jakiej dziedziny ma dotyczyć to twoje odkrycie – powiedział z wyrzutem Józef.
– Wybacz – burknął aptekarz. – Wiesz, jak to jest, zwłaszcza w tym waszym Krakowie. Gdyby list wpadł w ręce Rosjan czy Austriaków, miałbym problemy. A jak się wkrótce przekonasz, moje odkrycie może nie tylko zrewolucjonizować nasze pojmowanie świata, ale i przynieść znaczny majątek. No, ale zacznijmy od początku. Znasz może Jana Ewangelistę Purkyniego?
Brodowicz zmarszczył brwi i myślał przez chwilę.
– Coś obiło mi się o uszy. To praski lekarz – powiedział w końcu. – Zajmował się bodajże kwestiami percepcji barw, jeżeli dobrze pamiętam.
Weimann pokiwał głową.
– Mniej więcej. Ale nie tylko. W ubiegłym roku Purkyně objął katedrę na uniwersytecie w Breslau. Wkrótce po tym opublikował fascynującą pracę dotyczącą opuszków palców.
– Opuszków? – Tym razem Józef uniósł brwi w uprzejmym zdumieniu.
– Tak. Dokładniej chodzi o układ występujących na nich linii. Purkyně nie tylko wprowadził klasyfikację pozwalającą na ich dokładny opis. Wykazał też, że ten układ różni się u każdego człowieka. Dosłownie każdego.
– Fascynujące. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale faktycznie wydaje się to dość prawdopodobne.
– To nie koniec. – Weimann uśmiechnął się. – Purkyně w ostatnim rozdziale sugeruje, że każdy z nas zostawia ślady, swojego rodzaju odcisk tych linii, na wszystkim, czego dotyka. Musimy tylko znaleźć sposób, aby te odciski ujawnić.
– A ty ten sposób znalazłeś. – Domyślił się Józef. – Winszuję. To faktycznie brzmi jak przełom.
– Eeee, gdzie tam. – Aptekarz machnął ręką. – Niech Purkyně sam kontynuuje swoje badania. Opowiedziałem ci o nich, bo chciałem, żebyś zrozumiał, jak doszedłem do swojego odkrycia. Praca Purkyniego posłużyła mi za inspirację. Ale mam coś znacznie lepszego niż on.
Drzwi prowadzące do kuchni otworzyły się i do salonu weszła Charlotte, niosąc tacę z kawą. Postawiła ją na stoliku obok foteli i zmierzyła męża żartobliwie groźnym spojrzeniem.
– Mówiłam ci, żebyś nie zamęczał naszego gościa – powiedziała.
– No przecież nie ciągnę go do laboratorium, tylko rozmawiamy! – Oburzył się Weimann, lecz jego oczy śmiały się, gdy patrzył na żonę.
– Tak to się zawsze zaczyna – parsknęła kobieta i usiadła przy kołysce.
Poczęstowali się kawą. Gospodarze pili czarną, lecz Józef preferował przygotowaną po polsku, z obfitą porcją tłustej śmietany. Kraków szybko przerobił go na swoją modłę.
– No więc, Carl, czego właściwie dotyczy twoje odkrycie? Co masz lepszego od linii Purkyniego?
– Pamiętasz zapewne nasze studenckie spory o naturę świata? Ty zawsze twierdziłeś, że duch bezwzględnie panuje nad materią, nadając jej kształt, ja zaś odpowiadałem, że to bez znaczenia, skoro nie da się tego dowieść.
– Oczywiście – zgodził się Józef.
– Cóż, wygląda na to, że należą ci się przeprosiny, przyjacielu. Znalazłem dowód.
***
Weimann urządził laboratorium na poddaszu kamienicy, w której mieściła się apteka „Pod Orłem”. W ciasnym wnętrzu, które z powodu spadów sufitowych zdawało się jeszcze mniejsze, zdołał zgromadzić imponującą kolekcję aparatury. Pełno było tu kolb o rozmaitych kształtach, retort, pełnych odczynników słojów z ciemnego szkła, wag, moździerzy, palników i innych urządzeń, których funkcji Józef nie był pewien.
Podczas gdy w samej aptece panował pedantyczny wręcz porządek, co zapewne było głównie zasługą Charlotte lub zapędzanego do sprzątania Maxa, tutaj władał twórczy chaos Carla. Olbrzym momentami musiał się schylać, by zmieścić się pod niskimi stropami, lecz manewrował z gracją świadczącą, że doskonale się odnajduje w tym pozornym bałaganie. Poprowadził gościa do drugiego pomieszczenia.
Panował tu półmrok; grube kotary szczelnie zasłaniały wszystkie okna. Pokój był niemal pusty, widocznie większość sprzętów wyniesiono, by zrobić miejsce dla maszyny Weimanna. Dziwne kłębowisko szklanych rurek, metalowych cylindrów, pokręteł i innych przekładni zajmowało większą część pomieszczenia.
– A oto i moje cudo – powiedział aptekarz z dumą .
– I to ma udowodnić wyższość ducha nad materią? – zdziwił się Brodowicz.
– W rzeczy samej. Zaraz sam się przekonasz.
– I jaki to ma mieć związek z liniami Purkyniego?
– Ha! – zawołał Weimann. – Bardzo dobre pytanie. Widzisz, w całej jego pracy zainteresowało mnie nie potencjalne zastosowanie odkrycia, lecz jego idea. Pomyśl tylko. Jeżeli człowiek, jego palec, jest w stanie zostawić ślad na wszystkim, czego dotknie, to czyż na podobnej zasadzie duch nie powinien zostawiać śladu na materii, którą zamieszkuje?
– Ciekawa teoria. – Józef silił się na obojętny ton, chociaż w podbrzuszu ściskało go z podekscytowania. – Jednak zapewne trudniejsza do udowodnienia, niż ślady zostawiane przez linie Purkyniego.
– W rzeczy samej. Dlatego zajęło mi to niemal rok, a efekt mojej pracy masz przed oczami. – Carl uśmiechnął się, lecz ten dobrotliwy grymas w panującym półmroku nabrał diabolicznego kształtu. – Wyszedłem z prostych założeń. Najbliższym duchowi stanem skupienia jest gaz, w związku z czym trzeba spalić próbkę i zebrać powstające przy tym opary.
– Próbkę? Co stosujesz?
– Och, tak naprawdę nie ma to wielkiego znaczenia. – Olbrzym machnął ręką. – Nada się każda niemal próbka pobrana od człowieka. Fragment tkanki, włosy, świetnie sprawdza się też skrawek tkaniny nasączony krwią. Jako lekarz doskonale wiesz, że krew jest esencją życia, więc, że tak powiem, stężenie, czy też może nasycenie ducha musi być w niej wysokie.
– Spalasz więc próbki i zbierasz opary. A co potem?
– Cóż, potem trzeba oczyścić próbkę. To żmudny proces, ma wiele etapów, a dopracowanie go było katorgą. Na początku zebrane opary trzeba schłodzić, wtedy część zanieczyszczeń się skrapla. W tym celu przepuszczam je przez te rurki zanurzone w pojemniku z zimną wodą. – Weimann, w miarę jak tłumaczył zasady działania swojego wynalazku, pokazywał przyjacielowi kolejne elementy maszyny. – Potem pozostały gaz zbieram w tym zbiorniku. Widzisz, tu na górze jest zawór, z którego odchodzi kolejna rurka. Pierwiastek duchowy będzie lżejszy od innych substancji, czekam więc, aż gazy w zbiorniku ułożą się na podstawie ciężaru, a potem otwieram ten zawór i wypuszczam dalej najlżejszą frakcję. A potem…
– A potem oczyszczasz to dalej – przerwał mu Brodowicz, na poły przerażony perspektywą dalszych tłumaczeń, widział bowiem, ile maszynerii pozostało jeszcze do omówienia, na poły zaś nie mogąc się doczekać sedna. – A gdy już oczyścisz?
– Cóż, kiedy już usunę wszelkie zanieczyszczenia, w tej szklanej bańce zbiera się ostateczna próbka. Czysty eter nasączony, jeśli mogę tak powiedzieć, pierwiastkiem duchowym badanej osoby. Wtedy zapalam tę lampkę, o tutaj – aptekarz wskazał palnik spirytusowy otoczony z trzech stron lustrami – i przepuszczam strumień światła przez ten eter. Światło przechodzi potem przez pryzmat, a wynik wyświetla się na tym ekranie.
– Wynikiem jest więc zwykłe widmo światła? – spytał Józef, nieco rozczarowany.
– Widmo światła, na którym widoczny jest ślad ducha – Weimann uśmiechnął się triumfalnie. – Zresztą, zaraz ci pokażę.
– Chcesz to teraz uruchomić? Proces oczyszczania brzmi na długotrwały, a już wieczór.
– Tak, tak, masz rację. Jutro pokażę ci całą analizę, gdybyśmy teraz się tym zajęli, to i tak nie skończylibyśmy nim Charlotte pogoniłaby nas do łóżek. – Aptekarz zachichotał. – Może sam nawet skusisz się na badanie? Teraz jednak pokażę ci tylko kilka utrwalonych wyników.
Brodowicz zmarszczył brwi.
– Utrwalonych w jaki sposób?
– Cóż, jak sam zauważyłeś, analiza trwa kilka godzin, nie mogę jej przeprowadzać za każdym razem, gdy chcę komuś udowodnić swoją teorię. Opracowałem więc metodę pozwalającą na utrwalenie obrazu uzyskanego widma. Stosuję azotan srebra – odpowiednio przygotowany zaciemnia się pod wpływem światła. Potem trzeba tylko utrwalić efekt. To jeszcze dość niedoskonała technika, ale czuję, że ma potencjał, a póki co sprawdza się wcale nieźle.
Weimann w końcu znalazł to, czego szukał, i podał przyjacielowi trzy metalowe płytki. Rzeczywiście, ich powierzchnię pokrywała jakaś substancja, na której uwieczniony był obraz. A w każdym razie coś na jego podobieństwo – większa część powierzchni była czarna, poprzecinana rzędami pionowych linii jasnego koloru. Brodowicz przyjrzał się uważnie każdej z płytek.
– Różnią się – powiedział po chwili. – Na każdej z nich jasne linie tworzą inny wzór.
– Dokładnie! – zawołał podekscytowany Carl. – Chociaż w rzeczywistości linie są oczywiście ciemne, a nie jasne. Masz tutaj obrazy mój, Charlotte oraz Maxa. Każdy zupełnie inny.
– Niesamowite – powiedział Józef drżącym głosem. – Absolutnie niesamowite.
***
Józef nie mógł doczekać się testów. Następnego dnia, zaraz po śniadaniu, razem z Weimannem zamknęli się na poddaszu, żegnani pełnym dezaprobaty spojrzeniem Charlotte. Brodowicz, zgodnie z zaleceniami przyjaciela, upuścił sobie nieco krwi i nasączył nią fragment szmatki. Gdy tylko wyschła, mężczyźni uruchomili aparaturę.
Rzeczywiście, tak jak ostrzegał aptekarz, proces przygotowania próbki był żmudny. Józef jednak zdawał się tego nie zauważać, ogarnięty żądzą wiedzy jak jakimś pierwotnym szałem. Wytrwale asystował Carlowi przez kolejne godziny, nie zauważając upływu czasu. Żaden z nich nawet nie pomyślał o przerwie na obiad, zjedli tylko na szybko kilka kanapek przyniesionych im przez Charlotte.
W końcu wszystko było gotowe. Weimann odpalił ostatnią lampkę i strumień światła popłynął przez próbkę oraz znajdujący się za nią pryzmat, rozszczepiając się na barwną tęczę.
– Robi wrażenie, co? – zapytał aptekarz.
Józef nie był w stanie nic powiedzieć. Z zachwytem wpatrywał się w kolorowy wzór poprzecinany pionowymi, czarnymi liniami, nie grubszymi niż ludzki włos. Widmo.
Przez kilka chwil nie mógł uwierzyć, że ten niepozorny widok to tak naprawdę nic innego jak zapis jego istoty. Jego duszy. Serce ścisnęło mu boleśnie słodkie uczucie uduchowionego podniecenia. Nagle poczuł gorącą potrzebę modlitwy.
– No, chyba wystarczy – powiedział po kilku kolejnych chwilach Weimann.
Zgasił lampkę. W izbie zapanowała niemal całkowita ciemność, ale nie stanowiło to żadnego problemu dla aptekarza, który znał tu każdą deskę. Zręcznie wymontował z uchwytu metalową płytkę, którą jeszcze niedawno oświetlała tęcza, i przeniósł ją do szklanego naczynia pełnego jakiegoś odczynnika. Potem do kolejnego, przetrzymał tam chwilę. Kiedy skończył, odsłonił okna i wręczył Józefowi utrwalony obraz.
– Oto jesteś – powiedział oficjalnie, z szelmowskim uśmiechem na brodatej twarzy.
– Oto jestem – wyszeptał zapatrzony w płytkę Brodowicz.
***
Cały dzień pełen emocji i pracy oraz brak solidnego obiadu w końcu dały o sobie znać, mężczyźni wyszli bowiem z laboratorium wściekle głodni. Szczęśliwie dla nich, Charlotte najwyraźniej dobrze znała zwyczaje męża. W jadalni czekał na nich stół uginający się od jedzenia. Rzucili się na niego niczym kawalerzyści szturmujący wrogie pozycje.
Początkowo jedli w milczeniu, kiedy jednak pokonali w nierównej walce pierwszą falę głodu, ciszę przerwała pani domu.
– Mam nadzieję, że mój mąż zbytnio pana nie zamęczył, panie Józefie – powiedziała. – Czasem przez te swoje badania zupełnie zapomina o otaczającym go świecie.
– Zmęczył? W żadnym wypadku! – odpowiedział natychmiast Brodowicz. – Któż mógłby myśleć o zmęczeniu wobec tak przełomowych odkryć?
– Cieszę się, że udało mi się cię przekonać, Józefie – powiedział Weimann.
– Przekonałeś mnie już wczoraj. Ale dzisiaj, kiedy zobaczyłem cały proces na własne oczy… Kiedy zobaczyłem obraz swojej istoty… – lekarz spojrzał na metalową płytkę, którą przyniósł z laboratorium. – To porusza w człowieku struny, których istnienia nawet nie podejrzewałem.
– Tak, ma pan rację – przyznała Charlotte. – Wydaje mi się, że też to czułam. Ten wynalazek Carla, to, no cóż… coś naprawdę nietuzinkowego.
– Nietuzinkowego? Droga pani Weimann, pani mąż jest geniuszem – powiedział Józef. – To odkrycie przyniesie mu nieśmiertelną sławę i równe miejsce pośród nazwisk takich jak Newton czy Arystoteles. Doprawdy, trudno mi nawet wyobrazić sobie, jak bardzo zmieni się nasz świat. Rewolucja. Naukowo-duchowa rewolucja, której nikt nie mógł się spodziewać i…
Wywód Brodowicza przerwał płacz dziecka dobiegający zza ściany. Charlotte przeprosiła mężczyzn i udała się do syna.
– Ha! Tych słów Charlotte nigdy nie da mi zapomnieć. Teraz już zawsze będzie mnie porównywać do Newtona. Wielkie dzięki, Józefie. – Carl się roześmiał.
– Mówiłem poważnie – odpowiedział Brodowicz. – To naprawdę będzie przełom, nie tylko dla świata nauki, ale i teologii. Co zamierzasz z tym zrobić?
– Wiesz, że teologia nigdy mnie nie pociągała. – Weimann wzruszył ramionami. – Te sprawy pozostawiam innym. Ale przełom w świecie nauki? To już brzmi ciekawiej.
– Tak, zdecydowanie. Zastanawia mnie tylko jeszcze jedna kwestia. – Józef zmarszczył brwi. – Zanim opublikujesz te wyniki… Czy sprawdzałeś tę technikę na zwierzętach? Sam rozumiesz, jeśli będziesz twierdzić, że uzyskany obraz jest śladem pozostawionym przez duszę i będziesz go obserwować w przypadku zwierząt, to…
– Za kogo ty mnie masz? – przerwał mu aptekarz ze zniecierpliwieniem. – Oczywiście, że prowadziłem takie testy. Od nich zacząłem. Przebadałem próbki pobrane od kota, psa i myszy, wszystkie bez jakiegokolwiek śladu na widmie.
– A więc to pewne. – Brodowicz przymknął oczy. – Zapis ducha. Różny dla każdego człowieka. Pomyśl tylko, ile wiąże się z tym możliwości!
– Wiem! – Carl wyszczerzył zęby w uśmiechu. – I to także kwestia praktycznych zastosowań. Wyobraź sobie, że ktoś padł ofiarą morderstwa. Na jego ciele znaleziono włos. Dzięki mojej metodzie będzie można z tego włosa uzyskać obraz, a potem, porównując go z podejrzanymi, znaleźć sprawcę!
– Wszyscy mordercy cię znienawidzą! Lepiej zacznij unikać ciemnych zaułków. – Józef roześmiał się. – Przyszło mi do głowy jeszcze jedno możliwe zastosowanie, chociaż wymagałoby dalszych badań. Każdy obraz ducha jest inny, prawda?
– Owszem – potwierdził Weimann. – Wprawdzie, póki co mamy zaledwie cztery próbki, ale widać, że w żadnym przypadku sekwencja się nie powtarza.
– Przyjmijmy więc, że każdy obraz jest inny. – Kontynuował Brodowicz. – Pytanie jednak, na ile mogą być do siebie podobne? Czy obrazy bliźniąt będą do siebie tak podobne jak ich twarze? Albo czy obraz dziecka będzie mieszaniną obrazów jego rodziców?
– Intrygujące. – Aptekarz pogładził się po brodzie. – Jeśli to prawda, można by na przykład określić, czy pojawiająca się nagle dawna kochanka z niemowlakiem w rękach naprawdę urodziła twoje dziecko. Wielu możnych dobrze by za to zapłaciło. Trzeba tylko sprawdzić tę teorię.
Weimann spojrzał na drzwi, za którymi zniknęła Charlotte.
– Nie myślisz chyba, żeby przetestować to na własnym synu? – Oburzył się Józef. – To zbyt niebezpieczne.
– Niebezpieczne? A co w tym niebezpiecznego? – spytał Carl. – Zbadaliśmy dziś pobraną od ciebie próbkę. Czy poczułeś cokolwiek?
– Nie – zgodził się Brodowicz. – Ale kto wie, jak zareagowałoby tak małe dziecko? Dopiero co udowodniłeś istnienie duszy. Nie mamy pojęcia, jakie zasady nią rządzą.
Weimann przez chwilę wpatrywał się w przyjaciela. Wyraźnie widać było, jak na jego obliczu ścierają się ze sobą sprzeczne emocje. W końcu jednak westchnął głęboko i rozpogodził się.
– Ech, zapewne masz rację – przyznał. – Zresztą, Charlotte urwałaby mi głowę, gdybym tylko coś takiego zasugerował. Ale sama teoria wciąż pozostaje interesująca. Musimy tylko znaleźć odpowiednich ochotników do badań. Dorosłych, oczywiście.
Mężczyźni jeszcze długo dyskutowali o potencjalnych zastosowaniach odkrycia dokonanego przez Weimanna, nim w końcu udali się na spoczynek.
***
– Panie Józefie! Pomocy! Proszę!
Zrozpaczone krzyki kobiety oraz łomot w drzwi momentalnie poderwały Brodowicza z łóżka. Szybko wciągnął spodnie i, jeszcze zapinając koszulę, otworzył drzwi. W progu ujrzał roztrzęsioną Charlotte.
– Panie Józefie! Jan! Ja nie wiem…
Mężczyzna nie dał jej skończyć, ruszył biegiem do salonu. Przypadł do kołyski i nachylił się nad dzieckiem.
Chłopiec leżał zupełnie nieruchomo, niczym porzucona, szmaciana lalka. Otwarte oczy, wpatrzone w sufit, wyglądały jak pozbawione życia szklane paciorki. Brodowicz poruszył przed nimi palcem, ale nie doczekał się żadnej reakcji, źrenice nawet nie drgnęły. Przystąpił do dalszych badań. Dziecko było chłodne, a kończyny miało dziwnie sztywne, jego pierś jednak unosiła się i opadała w regularnym rytmie głębokich oddechów. Józef poczuł, jak wzdłuż kręgosłupa rozlewa mu się lodowaty dreszcz.
– Co się stało? – spytał.
– N-nie… Nie mam pojęcia – wyjęczała Charlotte, pociągając nosem. – Wieczorem wszystko było w porządku, przecież sam pan widział, że było w porządku. Nakarmiłam go i położyłam spać. Nie obudził mnie w nocy, chociaż zazwyczaj to robi, ale tego nie zauważyłam, spałam. Powinnam była zauważyć. Co ze mnie za matka?
– Spokojnie, niech się pani uspokoi – powiedział Józef. – To nie mogła być pani wina. Co było dalej?
– Gdy obudziłam się rano, poszłam sprawdzić, co z Janem, i znalazłam go w takim stanie. Nigdzie nie widziałam Carla, więc natychmiast przybiegłam do pana. Pan jest lekarzem, panie Józefie, co mu jest? Czy Jan wyzdrowieje? Proszę powiedzieć, że wyzdrowieje…
Kobieta zaniosła się płaczem. Józef już otworzył usta, by coś jej odpowiedzieć, lecz w tym momencie otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł Weimann. Przez brodate oblicze mężczyzny przemknęła cała gama emocji. Początkowo malowało się na nim głębokie zadowolenie, które zastąpione zostało przez zaskoczenie, gdy spostrzegł scenę przy kołysce. Szok, potem niepokój, a wreszcie przerażenie, kiedy zaczęła do niego docierać powaga sytuacji. Olbrzym jednym skokiem znalazł się przy łóżeczku.
– Co…
– Carl, zabierz stąd żonę – przerwał mu twardo Brodowicz. – Powinna się położyć, zbyt silne emocje są szkodliwe dla kobiet. Niech się pani nie martwi, zrobię, co w mojej mocy, by pomóc waszemu synowi.
Weimann chciał zaprotestować, lecz zrezygnował, gdy zobaczył nieustępliwe spojrzenie przyjaciela. I chociaż przerastał go o dobre półtorej głowy, a ważył przynajmniej dwa razy więcej niż lekarz, nie miał ochoty spierać się z Brodowiczem. Objął ramieniem żonę i wyprowadził ją z salonu.
Gdy aptekarz wrócił, zastał przyjaciela pochylonego nad kołyską i osłuchującego dziecko. Stanął obok, niepewnie zajrzał do środka. Na widok nieruchomego syna, żywego przecież, ale pozbawionego życia, wnętrzności zwinęły mu się w ciasny węzeł. Zatoczył się, wpadł na kanapę. Usiadł, bojąc się, że nogi zaraz ugną się i odmówią posłuszeństwa. Schował twarz w dłoniach.
– Coś ty zrobił? – spytał Józef, nie odwracając się w stronę gospodarza.
Weimann milczał.
– Carl – powiedział ostro Brodowicz. – Coś ty zrobił?
– Ja… Józef, ja… – Głos odmówił mu posłuszeństwa. Pomimo imponujących rozmiarów skulony mężczyzna wyglądał nagle na małego i bezradnego. – Józek, czy to moja wina?
– Nie wiem, Carl. To twoja wina?
– Nie! Nie wiem. Może? – Mężczyzna potarł nerwowo dłonie. – Nie udawajmy dłużej. Zrobiłem to. Wypaliłem duchowe widmo Jana, żeby sprawdzić wczorajszą teorię. Myślisz, że to przez to? Że przez to jest… taki? Niby dlaczego?! Przecież nikt nic… Do tej pory wszystko było dobrze!
Józef pokręcił głową.
– Kto wie? To… Cholera, chciałem powiedzieć, że to słabo poznana dziedzina nauki, ale nawet to nie! Przecież stawiałeś dopiero pierwsze nieporadne kroki w kierunku poznania zasad łączących ducha i ciało! Nie mogłeś przewidzieć, co się może stać!
Weimann znowu milczał przez chwilę.
– Jesteś pewny, że to o to chodzi? – zapytał głucho. – Że to nie jest po prostu jakaś dziecięca choroba?
– Jeśli tak, to nigdy jej nie widziałem. Ani nawet o niej nie słyszałem. – Brodowicz podrapał się po policzku. – To nie przypomina niczego, Carl. Chłopak nie reaguje na bodźce, nie ma żadnych odruchów. Wygląda, jakby po prostu go tam nie było. I stało akurat wtedy, gdy wypalałeś widmo. Nie oszukuj się.
Aptekarz odwrócił głowę w stronę kołyski.
– Janek… co z nim będzie? Przeżyje?
Brodowicz spojrzał poważnie na przyjaciela.
– Nie będę cię okłamywał, Carl – powiedział łagodnie. – Nie widzę wielkich szans. Nie reaguje na otoczenie, po prostu leży jak pusta skorupa. Chociaż wygląda na to, jakby fizycznie nic mu nie dolegało, to obawiam się, że w tym stanie nie będzie się odżywiał i ciało umrze.
– Ale Charlotte – wyszeptał Weimann. – Mówiłeś jej, że ma się nie martwić. Że zrobisz, co w twojej mocy.
– I to właśnie zrobię. – Józef westchnął głęboko. – Tylko że niewiele tu tej mocy, a obecność Charlotte teraz w niczym by nie pomogła. Chyba nie chciałeś, żeby była świadkiem tej rozmowy?
Carl załkał. Józef podszedł do przyjaciela i delikatnie położył dłoń na jego ramieniu.
– Wiem, że słowa wiele nie pomogą – powiedział. – Ale nie sądzę, żeby teraz cierpiał.
Aptekarz uniósł wzrok.
– Wydaje mi się, że jego już tam nie ma – kontynuował Brodowicz. – Być może więź ducha i materii, którą zamieszkuje, nie jest czymś zupełnie stałym? Może dopiero formuje się w trakcie dorastania dziecka i twój eksperyment tę więź zerwał, a duch Jana uleciał?
– Tak myślisz? – Weimann pociągnął nosem.
– Mam taką nadzieję. – Lekarz przełknął ślinę. – Bo jeżeli nie… Jeśli nie, to zostaje druga hipoteza. Nieukształtowany duch spłonął razem z materią.
Weimann zawył, a Brodowicz mógłby przysiąc, że słyszy jak wśród tego wycia pęka ogromne serce aptekarza.
***
Józef wpatrywał się w krajobraz monotonnie przewijający się za oknem dyliżansu. Każdy obrót kół, każdy podskok na nierównej drodze i każdy koński krok zbliżały go do Krakowa, który od niedawna był jego domem. Daleko za nim pozostawał Grünberg z jego marzeniami i dramatami. Józef starał się zbyt wiele nie myśleć. Nie myśleć o zalanej łzami, słodkiej twarzy Chralotte. O nieobecnym wzroku Carla. O maszynie na poddaszu kamienicy i huku, jaki wydawał uderzający w nią młot aptekarza. O ciszy, jaka zapadła później. Przede wszystkim nie chciał myśleć o maleńkim, nieruchomym ciałku z pustymi oczami.
Nie chciał też myśleć o metalowej płytce pokrytej wzorem z jasnych i ciemnych prążków, ukrytej głęboko w jego bagażu, niczym skarb wykradziony z domu pogrążonych w żałobie przyjaciół.