Na początku wyjaśnijmy sobie jedną rzecz, żeby nie było niejasności – nie, nie jestem dumna z tego, że podglądam sąsiadów. Ale gdybyście mieli takich sąsiadów jak nasi, na bank też byście ich podglądali. Nie ma lipy.
A mam dobry punkt, bo okno, przy którym odrabiam lekcje, wychodzi na ich dom. To są starzy ludzie, tak starzy, że nie mam słów. (Mojżeszowi wiszą pięć zeta). Słuchają Grechuty. Czasem przesadzają z głośnością muzyki, ale nie zwracamy im uwagi, bo starsi ludzie muszą się wyszumieć, a poza tym strasznie nam ich szkoda – parę lat temu stracili syna. Chłop miał sześćdziesiąt lat, ale według starych był jeszcze młody. Potrącił go samochód. Tata powiedział, że lepsze to, niż gdyby miał umierać w szpitalu nie wiadomo ile, a wtedy ci biedacy cierpieliby miesiącami. Mama uważa, że lepiej umierać miesiącami, żeby się miało czas, by się przygotować i pożegnać. Tata odpowiada, że nigdy nie ma się go wystarczająco dużo, żeby się przygotować i pożegnać. Mama wtedy już nic nie mówi.
Ta sąsiadka kontaktu ze światem nie ma już żadnego. Spotykam ją prawie codziennie na przystanku, kiedy jadę do szkoły. Przychodzi tam z mężem, wspierając się na jego ramieniu i robiąc krótki krok za krótkim kroczkiem, siada obok i opowiada, że jej syn wyjechał na studia i że czego on tam nie robi. Wczoraj stwierdziła, że dopiero co wyjechał na Malediwy. Nawet wyciągnęła z torebki taką błyszczącą pocztówkę ze zdjęciem oceanu i okrągłych chatek ze słomianymi strzechami na plaży – plaża na zdjęciu była pokryta złotym brokatem. Podała mi ją z dumą do ręki, żebym sobie dobrze wymacała i trochę tego jej brokatowego szczęścia, co to z pocztówką przyszło, miała na palcach choćby przez jeden dzień (przez cały dzień w szkole, czego bym nie dotknęła, zostawiałam na tym malediwski piasek). Potem zaczęła czytać, co było napisane po drugiej stronie kartki – że jej syn poznał tam przepiękną młodą Malediwkę, że zaprosił ją na drinka, że dziewczyna ma polskie korzenie i uwielbia Grechutę. Przy tych słowach jej oczy rozbłysły szczęściem i miłością i zaczęła opowiadać, że jakie to szczęście ma jej Walduś, że to musi być wspaniała dziewczyna. I że jakie to ładne z jego strony, że nawet poza Polską o Polsce pamięta.
– Zobacz – powiedziała i położyła palec na drobnym napisie na tyle pocztówki, tuż nad kodem kreskowym. – Gdziekolwiek by nie był, wszędzie pamięta, żeby wspierać to, co nasze. Tylko polskie kartki kupuje.
Nie dosłyszałam końca opowieści, bo nadjechał autobus, więc powiedziałam tylko „mega”, po czym wskoczyłam do niego.
Dwa tygodnie wcześniej ta starsza kobieta wspominała, że jest zła na syna, bo w radiu mówili, że jest sezon sesji, a on sobie wyjechał do Australii. Ale tylko przez chwilę była oburzona, bo potem wyjęła z torebki kartkę z rysunkiem kangura, takim, że kiedy porusza się małym wystającym kartonikiem, to z torby wyskakuje mały kangurek, słodszy od tego dużego. Otworzyła kartkę i obróciła ją do góry nogami.
– Mój syn ma poczucie humoru – powiedziała i zaczęła czytać.
Syn pisał, że ma się pysznie, zwiedził operę w Sydney, nurkował i podziwiał rafę koralową – były nawet zdjęcia tej rafy, ale zapomniała z domu wziąć, następnym razem pokaże – poznał fajną Australijkę, pojechali razem poznać tych całych Aborygenów, a oni zaprosili ich na swoją górę: Ayers Rock. Puścił jej „Dni, których nie znamy” i spodobała jej się ta piosenka bardzo.
– Ech, żeby tylko się uczył, a nie za babami latał – westchnęła staruszka, po czym dodała, że słyszała, że tam, w tej Australii są straszne pająki, takie bydlaki wielkie, i że się boi, że jej syna któryś ugryzie.
Pochyliła się do mnie tak, że zobaczyłam te kangurze niebieskie oczy, całą pomarszczoną twarz, kilka pozostałych zębów i skromny, cieniutki biały warkoczyk zapleciony z włosów ocalałych po brutalnie mijających latach.
– To prawda? – zapytała, a ja miałam wrażenie, że przez nieuwagę wpadłam w błękit tych oczu i że fale Oceanu Indyjskiego cisnęły w moje zanurzone w złocistym malediwskim piasku stopy tak mocno, że zamoczyły mi dół sukienki. – Bo ja już, córciu, nic nie pamiętam. To prawda z tymi pająkami?
Kątem oka zauważyłam, jak zza jej ramienia patrzy na mnie jej mąż i kręci błagalnie głową.
– A skąd! – odpowiedziałam i podstawiłam jej pod nos mały palec. – Największe są wielkości takiego paznokcia. – Po czym znów nadjechał autobus, więc pomachałam jej ręką i wsiadłam.
Jeszcze wcześniej jej syn był w Japonii, przysłał jej kilka ususzonych różowych płatków kwitnącej wiśni (dostałam jeden na szczęście, trzymam w portfelu za folijką), poznał Japonkę bardzo z twarzy podobną do świętej pamięci prababci Kazi i która miała na telefonie dzwonek „Nie dokazuj”. Kiedy był z kolei w USA, to zwiedzał z Indianami Hopi Wielki Kanion, poznał Amerykankę i nawet przysłał jej zdjęcie, znaczy nie tyle jej zdjęcie, co wycinek z gazety, bo to modelka jest (O Jezu, pewnie chuda! – jęknęła wtedy, schowała twarz w pomarszczonych dłoniach i pokręciła głową). Trzymała ten maleńki wycinek w portmonetce, obok zdjęcia syna i męża, jak świętość. Rzuciłam okiem na zdjęcie Taylor Swift i bardzo dobrze, że wtedy autobus nadjechał, bo to były te czasy, zanim jeszcze się skapnęłam, że lepiej jest czasami nic nie mówić. Potem pojechał do Afryki i wtedy chyba ze dwadzieścia minut mi jęczała, że przecież jeśli on się zdecyduje z tą piękną Nigeryjką, o której pisze, do niej przyjechać, to przecież ona nie ma pojęcia, co tej dziewczynie ugotować, bo nie wie, co się je w Afryce.
Ale jej mąż jest jeszcze dziwniejszy. Co niedzielę, wieczorem, kiedy odrabiam lekcje na poniedziałek, podchodzi do furtki i wsadza coś do własnej skrzynki. Powiedziałam kiedyś rodzicom, że to trochę dziwne, że tacy starzy ludzie – bo ile oni mają… z osiemdziesiąt lat na pewno – mają syna w studenckim wieku. Popatrzyli tylko na siebie i pokiwali głowami. I nic nie powiedzieli.