Wszyscy czuliśmy, że nas oszukano. Wcześniej czy później każdy w swoim życiu dał się nabrać, że miał tu coś do gadania, że mimo iż wielka historia świata toczyła się majestatycznym kołem, my, małe trybiki, wpływaliśmy jakimś cudem na jej kosmiczny rytm.
***
– Cześć, babciu. Przyniosłam ci powidła – mówię, kładąc szklany pojemnik na przykrytym koronkową serwetą stoliku. Nałożyłam na nakrętkę kawałek niebieskiej ściereczki i zawiązałam ją szarym sznurkiem. Wszystko tak, jak pamiętam, że sama robiła.
– Sama robiłaś?
– Tak. Nie znajdziesz teraz dobrego dżemu.
– Ach tak, mówiłaś. Wiele nie wychodzę.
– A mogłabyś.
– A po co? Wystarczy mi, co opowiadasz. Świat stanął na głowie! – mówi nerwowo, podniesionym tonem. Nie lubiła zbliżać się do granicy swojej małej bańki komfortu. Szybko się uspokaja. Wraca do stałego trybu.
– Skocz kochana po łyżeczki. Spróbujemy twojej marmoladki. To truskawka?
– Poziomka – odpowiadam.
– Poziomka? Skąd wzięłaś?
– Posadziłam, nie ma już świeżych owoców…
– Tak, tak, mówiłaś.
Siedzimy chwilę w ciszy. Patrzę przez okno, jak jakiś narwaniec wjeżdża w barierę naprzeciwległego piętra. Oblizuję stalową łyżeczkę z resztek dżemu i podziwiam drony pożarowe w akcji. Wrzucają delikwenta w bańkę uspokajającą. Miota się w niej chwilę, najwyraźniej mocno odurzony, po czym zasypia na przeźroczystej, bąbelkowej otulinie. Babcia nie widzi tego co ja. Podziwia majestatyczne góry Szwajcarii. Lekarz uznał, że szok mógłby jej zaszkodzić. Kładę łyżeczkę z powidłami na czytniku, żeby mogła ich spróbować.
– Bardzo smaczna, za dużo cukru, ale dalej dobra.
– Następnym razem dam mniej.
– Oj tam, nie sugeruj się moim gustem. Jak kto lubi, kochana, jak kto lubi.
Patrzę na korek i staram się nie myśleć, że zaraz będę w nim stać. Za oknem babci na tle przesuwających się nad górami chmur przelatuje klucz dzikich gęsi.
– Babciu, jesteś szczęśliwa? – pytam, bo nigdy nie wiem.
– Tak, jestem zadowolona ze swojego życia.
– Niczego ci nie trzeba?
– A czego mi może być potrzeba, kochana? Mam nową książkę. Tu zobacz, robótka dla Laury, prawie skończona.
Starannie wypleciona dziecięca huśtawka wisi biernie na realizatorze. Idealny podwójny splot alpejski. Perfekcyjne bawełniane frędzelki dyndają u każdego rogu. Włóczka kosztowała majątek. Większość prezentów zmuszona jestem rozplatać do kolejnego użytku. Babcia zaczyna się niepokoić, gdy brakuje materiałów. Zawsze musi być czymś zajęta.
– Jest śliczna – potwierdzam. – Ale nie bywasz samotna? Nie chciałabyś wyjść na zewnątrz?
– A gdzie miałabym iść? Moich już dawno nie ma. Wszędzie tylko młodzi ludzie i dziwne miejsca.
– Poznałabyś kogoś nowego, kogoś w swoim wieku.
– W moim wieku? W moim wieku wystarcza mi towarzystwo, jakie mam. Twoje odwiedziny, czasem zadzwoni Krysia, przeglądam zdjęcia od Jacka. Nie jestem samotna. Bardzo dobre te truskawki.
– Poziomki. Sama sadziłam.
– Ach tak, mówiłaś.
***
Od maleńkiego wpajano mi, że byłam światu bardzo potrzebna i pytano, kim chciałabym zostać, gdy dorosnę.
– Nauczycielem! – odpowiadało nieświadome świata dziecko i dalej spełniało pokładane w nim oczekiwania.
Jakieś dziesięć lat temu zostaliśmy wykluczeni. Zakwalifikowana do objęcia zasiłkiem od automatyzacji zawodowej. List dostarczył kurier, który też kiedyś przecież był człowiekiem. Tak samo windę obsługiwał facet zwany windziarzem, kawę ręcznie mieliła kawiarka, a rozmowy łączyła pani w centrali telefonicznej. Dołączyłam do klubu reliktów historycznych. Teraz aktywni zostali już tylko artyści i programiści, choć oba zawody niebezpiecznie się zlewały. Autentyczna praca była wykonywana jeszcze gdzieś na wschodzie, ale wliczając koszt relokacji i przeszkolenia językowego zarabiało się niewiele więcej niż siedząc na dożywotnim zasiłku w Europie. Jakby się miało gromadkę dzieci do zestawu z wykluczonym zawodowo bądź nieobecnym partnerem, zasiłkom nie byłoby końca.
Nie spełniam żadnego z tych szumnie obtrąbionych wymogów. Nie przysługują mi fundusze socjalne. Kara za oddanie karierze i badaniom, albo po prostu za całokształt i to prawdopodobnie słuszna. Tyle czasu poświęciliśmy nauczając cudze dzieci, a dalej produkowaliśmy kolejne pokolenia kretynów. Czuję się odpowiedzialna za setki przepchniętych na zaniżonych normach egzaminacyjnych nieuków, które przewinęły się przez naszą szkołę.
Ale teraz skończyło się kształcenie narodu, przynajmniej przez jego żywych obywateli. Zastąpił nas zestaw interaktywnych podręczników i zindywidualizowane AI, a najgorsze, że faktycznie robiło lepszą robotę niż banda betonów z pokoju nauczycielskiego. Wiecznie cierpliwy, niezmącony własnymi przemyśleniami pedagog, uczący się indywidualnego stylu myślenia, dostosowujący materiał i wiedzę do możliwości i zainteresowań ucznia. Bezstresowy, nieobowiązkowy program ogólnokształcący, po który dziecko samo sięgało, głodne wiedzy. Nauczyciel doskonały. A państwu już podziękujemy, oto dyplom uznania za dwadzieścia lat pracy i ślicznie prosimy wypierdalać.
***
– A więc jesteś na utrzymaniu męża?
– Jestem na zasiłku, babciu.
– Na bezrobociu.
– Wykluczenie. Nie ma już pracy w moim zawodzie. Tak też było z kierowcami, pamiętasz?
– Pamiętam, jak Michasia z trasy zdjęli. Umarł od tego.
– Tata umarł na raka, babciu. Parę lat później.
– Umarł od tego! Póki miał pracę, miał jakiś cel. Jego ojciec, póki pracował w hucie, póki miał po co wstawać co dzień, miał cel. Był hutnikiem. Poszedł na emeryturę i przez to umarł.
– Też umarł na raka, babciu. Bo wdychał pył i kurz przez pięćdziesiąt lat. Ludzie już dawno nie pracują w takich warunkach.
– W ogóle nie pracują! W dupach się poprzewracało!
– Takie czasy, babciu. Nie ma pracy.
– Paweł jakoś ma.
– Mówiłam ci, ma szczęście.
***
Staram się wstawać, zanim mój mąż się obudzi, żeby mieć chwilę dla siebie. Z wybiciem dziewiątej grafik przejmie kontrolę nad naszym życiem. System przyznał mi pracę zastępczą na zasiłku – asystent programisty, czyli tłumacząc z miękkiego – gosposia. Mój sześciogodzinny dzień pracy ma trzy dwugodzinne moduły, w trakcie których oczekiwano, że zrealizuje powierzone mi zadania o wyszukanych nazwach. Obejmowały one przygotowanie narzędzi i powierzchni kuchennych, wybór i oprawę produktów spożywczych, przygotowanie posiłków, oczyszczenie stanowiska pracy, etc. Wszystko brzmiało pięknie na papierze stanowiącym umowę o pracę zastępczą za najniższą krajową. W rzeczywistości przez sześć godzin dziennie słuchałam podcastów patrząc na pracę robotów kuchennych, związana z własnym małżonkiem profesjonalnym kontraktem służalczym. Według babci nie pracowałam wcale.
***
– A gdzie męża podziałaś?
– Pracuje, babciu.
– To czemu nie siedzisz z nim?
– Ma drugiego asystenta.
– Inna baba mu gotuje?
– Podpięliśmy Tomasza do firmy, żeby miał ubezpieczenie. Pawłowi przysługuje dwóch asystentów w systemie, więc wymieniamy się co drugi dzień. Mam więcej czasu dla siebie.
– Tomasz? A co on robi?
– Kawę głównie i odgrzewa gotowe. Cały czas stara się dostać do programu.
– Nie dość, że leń, to jeszcze bez pracy.
– Pracuje, babciu, ciężko, tylko nie zarabia w euro.
– Co go bronisz? Siedzi ci facet w domu.
– Mamy duży dom, babciu.
– Bo dzieci nie macie, tak to byś nie miała czasu na takie pierdoły.
Przemilczę. Zjem więcej dżemu. Popatrzę przez okno. Zaraz przecież zaczniemy rozmowę od nowa.
***
Do śniadania łykam tabletki, które przychodzą pocztą. Skaner dostosowuje leczenie podczas snu, recepty realizuje apteka na piętrze i parę chwil później paczuszka ląduje w naszym okienku. Hormony, suplementy, cannabis i garść antydepresantów – milkshake idealnej pani domu.
Nie chcę już nic podejrzewać, grzecznie łykam tabletki w wyznaczonej kolejności i zapijam ciepłą, słodką wodą. Zaraz czas do roboty. Nie mogę sobie pozwolić na kolejne żądanie, bo odbiorą mi zasiłek i nie będzie już żadnych powideł, ani sznurków, nie będzie okna na Szwajcarię. Przełączą babcię na program socjalny odpowiadający standardowi jej życia i będę zmuszona odwiedzać ją w tej śmierdzącej fajkami norze, w której mieszkali z dziadkiem i patrzeć, jak buja się w ciasnej kuchni w przód i w tył na skrzypiącym krześle. Podnoszę się, nastawiam wykład z literatury i włączam kawiarkę. Wstawajcie, dziewczyny, już czas. Zaraz obudzi się nasz klient, nasz pan.
Paweł budzi się w tygodniu na automacie. Mówi, że w ten sposób oszczędzi czas na fizyczne pierdoły. Żartuję czasem, żeby przypadkiem nie zautomatyzował naszego seksu, ale on się jakoś nie śmieje. Przynajmniej nie tyle, co wcześniej. Nalegałam, żeby ćwiczył, więc ustawił sobie poranny program na trzydziestominutowy trening i drugie trzydzieści na postsportowe ablucje. O 8:55 zejdzie z automatu i wtedy zacznie się nasz przewidziany czas razem.
Wita mnie zawsze pierwszy. Patrzy mi w oczy i całuje, i wtedy wiem, że zszedł już z AI. Jest wysoki, miękki i jeszcze ciepły po kąpieli. Pachnie drogimi perfumami. Nigdy nie wyciera się do sucha i zakłada koszulkę na lekko wilgotną skórę. Całujemy się chwilę. Schyla się do mnie, żebym nie musiała stawać na palcach. Przebiegam palcami między jego mokrymi włosami i zahaczam o wszczepkę. Lekki przepływ prądu wędruje nam po językach. Przerywam pierwsza. Goni nas grafik. Dziś owsianka, wczoraj jaglana, jadłospis rozpisał skaner. Wysokoenergetyczna, regularna dieta jest niezbędna, inaczej Paweł mógłby zasłabnąć w pracy.
***
– Co mu jest?
– Jest w pracy, babciu.
– To ile on pracuje?
– Dwanaście godzin.
– Matko Boska, zapracuje się na śmierć.
– Zabawne, że to mówisz. Po części na to próbujemy oszczędzić.
– Głupoty takie czasem opowiadasz.
***
Nie jest łatwo dostać się do programu. Było to tak samo odległe, jak pozyskanie mieszkania na Marsie – obecny cel Pawła. Marzenie, żeby już nigdy nie oddychać świeżym powietrzem, nie spojrzeć na błękit nieba, ochotniczo porzucić dobroci ziemskiego netu i przejść na dożywotnie racje energetyczne w rodzinnym habitacie cztery na pięć. Oczywiście, żeby taki habitat dostać, trzeba było należeć do społeczności kolonizacyjnej i zdeklarować liczbę planowanego potomstwa. Każdego dnia byłam o krok bliżej do mojego prywatnego więzienia otoczonego czerwonym piaskiem. Uczepiłam się wizji ucieczki od obowiązków i oczekiwań – mojego biletu do wolności.
Fantazjuję o procesie przełączenia, o tym jak podpisuję zgodę na transfer, świadoma potencjalnych komplikacji. Widzę wtedy babcię i lęk wpełza na mnie jak pająk. Szwagier tłumaczył nieraz, że po pierwsze była już w zaawansowanym stanie choroby, po drugie program, którego użyli był sprzed czterdziestu lat, a po trzecie teraz proces jest tak dopracowany, że tylko jedna na dziesięć tysięcy osób miała podobne komplikacje. Od tego w końcu było obowiązkowe przygotowanie. Nie wezmą cię do programu jeśli nie wyrobisz normy. Nie chcą przecież popsuć sobie statystyk.
Tomasz całymi dniami pracował nad spełnieniem wymogów programu. Skorzystał z dofinansowania dla artystów i wykupił pakiet szkoleń psychologicznych. Codzienne leczenie farmakologiczne, wielogodzinna medytacja na łączu, ograniczenie snu do czterech dwudziestominutowych drzemek na dobę, no i oczywiście zbieranie materiału. Nastawiał maszyny i komponował, utwór za utworem. Zgrywał je niestrudzenie na kryształowe bazy w chmurze, a i tak sto razy wolniej niż robiłby to bez ograniczeń ciała. Programowi artyści zalewali net petabajtami treści, tworząc barierę nie do przeskoczenia dla przeciętnego szaraka.
Talent grał coraz mniejszą rolę, a wirtualne instrumenty dawno zastąpiły prawdziwe. W końcu na tych drugich tworzyło się w czasie rzeczywistym, coś już zupełnie niepraktycznego. Muzyka odtwarzana w powietrzu była przeżytkiem. Teraz cyfrowe ślady grały ludziom w głowach. Głównymi odbiorcami byli członkowie programu mogący doświadczać setek albumów dziennie. Wielu decydowało się spędzić tak wieczność – i czemu nie, w końcu zdąży się zrobić w niej wszystko. Przeczytać wszystkie książki, łącznie z tymi, które się obecnie pisały. Obejrzeć wszystkie filmy, wszystkie seriale i napisać parę własnych. Skończyć ulubione gry na wszystkie możliwe sposoby. Bez pośpiechu odkrywać generującą się na bieżąco mapę fantastycznego świata. Wyspać się tak, jak należało i śnić przez dziesięć lat albo i dłużej. Na wszystko będzie czas w programie.
Nie wiąże się to z fizycznym ograniczeniem. Wręcz przeciwnie, rozszerza granice tego doświadczenia. Istnieją możliwości dosiadania wirtualnych ciał. Można śpiewać głosem ulubionego championa, tańczyć fantazyjnym bytem, biec jako pantera przez cyfrową dżunglę. Fizyczne pierdoły, czyli te dotyczące własnego, zapamiętanego ciała pierwsze udało się zasymulować. Od lat można zjeść dowolny posiłek, wiedząc, że nie był prawdziwy. Co za różnica? Smakował tak samo, zero szans na zatrucie, lepsze niż kradzione. Biologiczny mózg nie rozróżnia. Cyfrowy tym bardziej. Dowolna forma fizycznego doświadczenia, na którą mieliśmy ochotę jest na wyciągnięcie ręki. Nigdy więcej bólu, nigdy więcej zimna, tylko różnoraka przyjemność i naginanie granic ludzkiej wytrzymałości w nieskończonej symulacji. Sensacje zmysłowe są wyłącznie kwestią interpretacji bodźców, a wszystkie emocje da się uprościć do algorytmów. Wybierasz, jak chcesz się czuć. Nie potrzebujesz zewnętrznej gratyfikacji.
***
– Jak tam twoja firma?
– Zamknęłam. Przestała się opłacać, ale mam nowy projekt…
– Oj kochana, a po co ci te projekty?
– Potrzebujemy pieniędzy, babciu.
– Przecież Paweł tak dobrze zarabia.
– Wszystko jest drogie. Koszty energii rosną.
– Jacek mówił to samo, zanim wyjechali.
– I co tam u nich?
– Wiem tyle, co ze zdjęć. Szkoda im prądu, żeby do mnie dzwonić.
– Do mnie też nie dzwoni. Mają tam więzienne przydziały. Po co w ogóle jechali?
– Ha! Po co? A po co zostawać tutaj, kochana?
Wyglądam przez okno na pędzący donikąd tłum. Bzycząca chmura ogarnięta manią konsumpcji, falująca morzem pojazdów, światełek i reklam osobistych. Kafejki, restauracje i sklepy z ciuchami, przeplatane kosmetyczkami, barbierzami, salonami spa, czy tatuażu. Wszelkie usługi dla ciała, uciechy mięsa. Wiecznie odurzona fala klientów przelewa się przez zautomatyzowane lokale, udając, że po to przecież się żyje. Nakłada się na to powszechne uwielbienie seksu, pełną społeczną tolerancję nagości i zależności od substancji. Naćpana, rozgogolona rzesza wiecznych zakupowiczów. Nie, nie dziwię się, że wyjechali z bliźniakami do czerwonej piaskownicy. Tutaj nie było warunków na zdrowy rozwój, ani dla dziecka, ani dla dorosłego. Tutaj się tylko gnije.
– Wolałabyś być tam, babciu?
– Nie, kochana, ale może ty byś wolała?
***
Myślałam, że go nie przyjmą. Nie przyjmowali chętnych z udokumentowanym schorzeniem psychicznym, a jednak Tomasz się dostał. Poświęcił programowi i leczeniu ostatnie pięć lat, wyzbył się wszystkiego, co miał i, skubany, zrobił to – dostał się. Wyznaczyli mu datę transferu na październik. Wystarczająco czasu, żeby zamknąć sprawy bieżące. Otworzyliśmy szampana, nawet Paweł się napił. Później powiedział mi dokładnie, co o tym myśli, jakbym nie wiedziała. O zagrożeniach, o włamaniach, o zaburzeniach percepcji, zmianie lub fragmentacji osobowości. Wie, co mówił. Kto, jak nie on? W końcu obsługuje ten system.
***
– Zupełnie was nie rozumiem. Całe życie przed wami!
– Dla niektórych to spełnienie marzeń, babciu.
– Spełnienie marzeń. Pieprzenie! Możecie je sobie spełnić, jak będziecie starzy.
– Jeśli zginiemy tragicznie…
– Oj, nikt nie ginie tragicznie. Wszyscy umierają dość długo i paskudnie.
– Nie wszyscy, babciu. Dwa miliony zabije się jeszcze do końca tego roku…
– Banda nieudaczników.
Zapycham usta kolejną porcją dżemu. Drugą łyżeczkę kładę na czytniku. Zaraz zaczną się Kryminalni, ci sami, co wczoraj – nieważne. Wstaję zaparzyć herbatę. Zaznaczam w programie kawę dla babci. Dwie łyżki czarnej sypanej zalane na trzy czwarte kubka. Podziwiam złożoność kodu prowadzącego mechanizm symulacji. Może Paweł go pisał? Babcia miesza swoją kawę. Cieszy się jej aromatem, podziwia tańczące w ceramicznym kubku spirale. Co za różnica?
***
Tomasz wyłożył nam plan swoich ostatnich chwil dość dobitnie: zwalnia się z pracy, sprzedaje cały sprzęt i rusza na wschód. Byliśmy mile widziani, ale oczywiście wiedział, że nie pojedziemy. Oszczędzamy. Paweł poklepał brata po plecach, życzył szerokiej drogi i zażartował, żeby spróbował jednak wrócić żywy, bo inaczej trudno będzie go zgrać.
Dla mnie jest to najgłupszy z pomysłów. Jechać gdzieś z tobołkiem pieniędzy i gitarą na plecach, tułać się, jak Cygan po świecie szaleńców. Bez żadnego ubezpieczenia, bez środka transportu, bez siatki znajomych. Bez sensu.
***
Dopiero ta informacja oderwała ją od ekranu. Udało mi się wygrać z Kryminalnymi.
– Kiedy wyjechał?
– Ponad dwa miesiące temu.
Babcia kiwa głową, jakby była to jakaś oczywista prawda i pociąga łyk kawy.
– Daleko był?
– Gdzieś pod Moskwą.
– I co dalej?
– Nie wiem.
***
Zdawało się, że czekaliśmy wieczność na kuriera, a potem zaraz było już po wszystkim. Przywieźli prochy opakowane w czarną otulinę. Pudełko zagrało posępną pieśń po otwarciu. Urnie towarzyszyła druga paczka z rzeczami osobistymi. Ubrania, skaner i jakieś drobiazgi, pamiątki z podróży. Gitara została skradziona podczas napaści. Znajdowała się w ewidencji jakiejś moskiewskiej komendy. Sprawcom zasądzono po zastrzyku. Mieli po dwadzieścia lat. Mogli być moimi uczniami. Nieudanym pokoleniem.
Następnego dnia skaner włączył mi do leczenia uspokajacze. Przydzielono nam dwa tygodnie płatnego urlopu. Mieliśmy wyjechać, ale potem przyszedł rachunek. Tomasz przelał większość oszczędności na konto oczekujące go w programie, a resztę wypłacił w euro na podróż. Oszczędności, które miały dostarczyć tyle cielesnych radości, zagwarantowały mu szybką śmierć. Jeżeli policja znalazła skradzioną sumę, przyznała sobie stuprocentowe znaleźne. Do nas przyjechała jedynie urna, sterta ciuchów i faktura za pochówek.
Jakiś czas później Paweł otrzymał spadek po bracie. Jego konto w programie i kontrakt z CreativeAI na zgranie dotychczasowej twórczości Tomasza do ich generatora. Najwyraźniej mieliśmy wystarczająco materiału, żeby nauczyć AI powielać jego unikalny styl. Ich encyklopedia zawierała tysiące spersonalizowanych programów odtwarzających prace zmarłych artystów. Goethe wciąż pisał ręcznie rzewne wersety, program Szymborskiej zwielokrotniał jej dorobek każdego dnia, Picasso malował portrety celebrytów ustawionych w grafiku na przyszły rok. Artyści nigdy nas tak naprawdę nie opuszczają. Podpisaliśmy, gdzie prosili. Tomasz by tego chciał.
***
– Mamy teraz dostęp do konta Tomasza.
– Co to znaczy, kochana?
– Że po spełnieniu wymogów mogłabym się dostać do programu na jego koszt.
– Widzisz, masz, czego chciałaś. Wyśpisz się kiedyś na starość.
Dżem się już dawno skończył, ale udaję, że oblizuję łyżeczkę. Nie było potrzeby się teraz tłumaczyć – babcia nie zrozumie, nawet nie zauważy. Wszyscy tu byli obłąkani życiem, wierzyli w wyjątkowość biologicznego istnienia, kiedy nie robiło to żadnej różnicy, a jedynym celem tego cierpienia była banalna prokreacja. Tworzenie nowych biologicznych bytów. Powoływanie do życia kolejnego straconego pokolenia. Bezczynnych i bez jasnego celu, zabezpieczonych socjalną otuliną i obsługiwanych przez automaty. Jak chomiki w plastikowych kulkach turlające się po otwartej przestrzeni. Mogą zrobić, co chcą, ale nigdy nie będą wolni.
***
– Muszę już iść, babciu.
– Jasne, kochana. Przyjdziesz jutro?
– Postaram się.
Wychodzę w mokry wieczór i naciągam kołnierz na uszy. Nie wezwałam transportu. Piszę do Pawła, że się spóźnię i wyłączam lokalizator. Wiem, że ot tak mnie nie wezmą. Nie z moją historią medyczną. Zanim zdołam przeskoczyć szkolenie, Paweł dawno załatwi nam miejsce w czerwonej piaskownicy. Gdzieś obok Jacka i jego żony.
Przeglądam ofertę automatu. Wybieram poczciwy paracetamol, dobrze się zmiesza z uspokajaczami. Chowałam tabletki przez kilka tygodni. Powinno wystarczyć. Poczekam chwilę, zanim zgłoszę się na ostry dyżur. Wątroba rozpada się jakieś trzy dni. Drugiego mają obowiązek rozpocząć zgrywanie. Powinno się udać. Na styk.
***
Otwieram oczy i nie czuję bólu. Jest lekko i jasno. Paweł siedzi na krawędzi łóżka i obserwuje mnie z uwagą, tak, jak to robi, gdy jest zestresowany.
– Jak się czujesz?
Próbuję wymamrotać odpowiedź, ale nie czuję ust.
– Możesz mieć trudności z motoryką. Mrugnij, jeśli mnie rozumiesz.
Myślę, że mrugam.
– Udało się, kochanie. Wszystko będzie dobrze. Zobacz.
Wskazuje jakąś jasność na prawo.
– Piękne, prawda? Nieskończone możliwości na wyciągnięcie ręki. Długo spałaś. To ponoć normalne. Niedługo wróci ci czucie.
Mrugnęłam?
– Babcia? Nic się nie martw, zobaczysz ją, jak wrócisz do formy. Odpoczywaj, kochanie.
Całuje mnie w czoło i wychodzi. Staram się skupić na paskudnej, pomarańczowej jasności, wbijającej mi się szpilkami w źrenice. Z kłującej plamy wyłania się prostokątne okno. Podwójna szyba zagina światło z zewnątrz. Ból wraca wraz ze świadomością ciała. Maszyna pika dwa razy i aplikuje zastrzyk. Morfina wlewa się do krwi, wycisza panikę. Co za różnica?
Czerwone wydmy uśmiechają się szyderczo z prostokątnego okna naszego habitatu.
– Witaj w domu, Lauro.