Polują na mnie. Chcą mnie złapać, stłamsić, zniszczyć. Nie podoba im się, że ktoś wciąż walczy o prawdziwość ludzkości. Nie chcą, żeby ludzie odkrywali możliwości własnych umysłów. Jestem dla nich przeszkodą, pchłą na gargantuicznym cielsku spaczonego systemu.
Już długo nie miałem okazji dotknąć czyjejś duszy. Brakowało mi tego. Możliwość zajrzenia w głąb człowieka jest tym, co mnie definiuje. Chcę im pomagać. Chcę to zmienić. Chcę zmienić to wszystko, co nas otacza i niszczy.
Jest coraz trudniej kogokolwiek znaleźć. Większość jest albo po praniu mózgu, albo nie ma na tyle determinacji, żeby chcieć cokolwiek ze sobą zrobić. Zmienić na lepsze. Ale ja się nie poddam. Będę za wszelką cenę łamał tę zmarzlinę, powstałą przez działalność nas samych.
***
Dotarłem wreszcie do domu rodziny Jaśniaków. Droga była trudniejsza, niż ostatnio, ale nie zniechęcało mnie to. Punkty kontrolne milicji rozstawione co drugą przecznicę powodowały, że szukałem coraz wymyślniejszych tras.
A miało być tylko gorzej.
Pani Jaśniak przekazała mi, żebym wszedł do ich domu przez piwnicę. Drzwiczki kryły się wewnątrz przydomowej szopy. Najważniejsza była dyskrecja, nie mogłem dać się przyłapać podczas wkradania na posesję moich klientów.
Jednych z ostatnich.
Rozchyliłem stare, drewniane drzwi dobudówki i znalazłem się w ciemnym pomieszczeniu, służącym za magazyn narzędzi ogrodniczych. Wyjątkowo jasne światło sztucznego księżyca wpadało przez malutkie okienko, oświetlając delikatnie wejście do piwnicy.
Uderzyłem pięścią kilka razy, w ustalonym z Jaśniakami rytmie. Zabrzmiał dźwięk odpinanej kłódki i klapa uchyliła się z cichym, przeciągłym jękiem nienaoliwionych zawiasów.
– Dobry wieczór, panie Assent. – W szparze pojawiła się para dużych oczu Jaśniakowej. – Proszę wejść. Trudno było się tu dostać?
Postawiłem nogę na szczeblu drabiny, prowadzącej do przyziemia. Po chwili znalazłem się w zatęchłej piwniczce, której powietrze wypełniał znany mi już zapach wilgoci. Zwisająca na kablu żarówka emanowała wątłym, pomarańczowym światłem, pozwalając mi na rozróżnianie najważniejszych konturów.
Pani Jaśniak wyciągnęła ku mnie dłoń i z przejęciem w głosie powiedziała:
– Jesteśmy naprawdę wdzięczni, że pomimo tych… przeciwności losu dał pan radę przyjść.
Ucisnąłem jej rękę, jednocześnie wpatrując się w oczy, których kąciki powoli wypełniały łzy. Czułem jej emocje. Ich energia płynęła przez ramię kobiety, przenikając przez opuszki palców do mojej duszy.
– Jak się czuje Rafał? – zapytałem, bo nie widziałem mojego pacjenta od dobrych kilku tygodni. Rząd zaostrzał działania mające na celu zniszczenie mojego fachu, więc każda próba dostania się do kogoś w potrzebie mogła być próbą samobójczą.
– Trochę lepiej niż na samym początku, ale wciąż… wciąż cierpi. – Łza spłynęła po rozpalonym policzku kobiety i zakończyła podróż w kąciku ust. – Polubił pana i tylko z panem chce rozmawiać. Nam rzadko kiedy cokolwiek mówi, izoluje się… mam obawy, że w końcu zacznie zadawać pytania poza domem i to skieruje go na… pan wie co.
– Proszę się nie martwić na zapas – odpowiedziałem, próbując chociaż trochę uspokoić matkę mojego pacjenta. – Jeśli widać poprawę, to znaczy, że jesteśmy na dobrej drodze. Naprawdę. Postaram się zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby pomóc Rafałowi z tego wyjść.
Kobieta przytaknęła, ocierając mokre policzki chusteczką, po czym zaprosiła mnie na piętro do pokoju chłopaka. Minęliśmy po drodze wyjątkowo cichy parter, skąpany w mroku. Zawsze o tej porze widywałem pana Jaśniaka, oglądającego odmóżdżające programy w telewizji.
– Mogę zapytać, gdzie jest teraz pani mąż? Zazwyczaj siedział tutaj w salonie, oglądając naszą kochaną propagandę…
Nastał moment niezręcznej ciszy, przerywanej jedynie skrzypieniem schodów. Poczułem ukłucie w sercu.
Jaśniakowa zatrzymała się w pół kroku, obróciła na moment i powiedziała tylko:
– Zabrali go tydzień temu.
O cholera! Wiedziałem, że moja niewyparzona gęba w końcu komuś sprawi problemy, a właśnie temu miałem przeciwdziałać. Bąknąłem tylko ,,Och, przepraszam” i kontynuowałem drogę w ciszy.
Czyli pan Jaśniak zaczął otwarcie powątpiewać w system, a teraz siedzi w ,,zakładzie poprawczym”, w którym próbują go wyleczyć z własnych przemyśleń. Ha! Głupki z rządu myślą, że swoimi barbarzyńskimi sposobami mogą pomóc strapionym umysłom obywateli. Zachciało im się mieszać w duszach, gnojkom jednym.
Weszliśmy na pierwsze piętro i stanęliśmy w długim, bardzo dobrze mi znanym, korytarzu. Na samym jego końcu widać było lekko uchylone drzwi, zza których wydobywało się ciepłe światło lampki biurkowej. ,,Ciekawe jak się dzisiaj czuje”, pomyślałem, podążając za Jaśniakową do pokoju jej syna.
Kobieta zapukała delikatnie.
– Rafał, kochanie, pan Assent przyszedł na wizytę.
Miło, że niektórzy wciąż doceniali moją pracę.
Inaczej.
Miło, że niektórzy wciąż byli w stanie ją doceniać, bo poszukiwania zwolenników mojego nurtu nabrały szczególnej intensywności w ostatnich miesiącach.
Coraz więcej osób, szukających prawdy o własnych duszach trafiło do zakładów karnych, a stamtąd nie wychodzi się człowiekiem.
Przykładem tego jest pan Jaśniak, którego los jest dla mnie enigmą. Dobrze, że nie złapali też jego żony i syna. Im więcej ich tracę, tym silniejszą czuję determinację.
***
Pamiętam, jak pierwszy raz odebrano mi pacjenta. Początki prawdziwego reżimu, którego pierwotnie jeszcze tak się nie bano – aż nie zrobiło się za późno. Wtedy jeszcze ludność naszego kraju miała dostęp do światła słonecznego, ale już zaczęto budować gigantyczny panel, którego celem było całkowicie zasłonięcie nieba i manipulacja nastrojem obywateli, poprzez sztucznie indukowaną pogodę i inny temu podobny syf. Chociaż nikt się tego nie spodziewał.
Siedziałem pewnego dnia z jedną z najbliższych mi pacjentek, rozmawiając z nią o tych aspektach życia w społeczeństwie, które nękały ją szczególnie mocno w ostatnich tygodniach.
Do nagrzanego gabinetu, przez uchylone okno wpadało nieco późnowiosennego powietrza, nadającego pomieszczeniu więcej świeżości. Nie zdążyłem jeszcze zadzwonić po speca, który naprawiłby mi klimatyzację. Musiałem pomagać sobie naturalnym wietrzeniem.
Rita siedziała w fotelu, którego odchylone oparcie miało dawać trochę więcej komfortu – nie fizycznego, ale mentalnego. Wpatrywała się w obraz, wiszący za mną na ścianie. Malunek przedstawiał wschód słońca na plaży.
Nic specjalnego, ale zawsze przykuwało uwagę osób, które tutaj przychodziły. Niektórzy pewnie próbowali usilnie rozróżnić, czy na obrazie przedstawiony był koniec dnia, czy wręcz przeciwnie. Taki dualizm w prostocie.
Stałem za nią i położyłem dłonie na jej barkach. Zamknąłem oczy i po kilku sekundach przeniosłem się duszą do świata wykreowanego przez umysł Rity. Zawsze w ten sposób wieńczyliśmy każdą sesję. Rozpoczynaliśmy w naszym świecie, a podsumowania robiliśmy już w wymiarze duchowym.
Mój wzrok przyzwyczajał się chwilę do nowego otoczenia, ale już po kilku sekundach rozmazany obraz wyostrzył się na tyle, żebym mógł rozpoznać krajobraz.
Znajdowałem się na plaży. Twarz miałem zwróconą w stronę bezkresnego oceanu, identycznego jak na obrazie z mojego gabinetu. Niskie grzbiety fal opadały spokojnie na piasek, obmywając grunt pod moimi stopami. Delikatna bryza muskała moje policzki.
Spojrzałem na słońce. Wisiało nad horyzontem, nadając niebu pomarańczową barwę. Nie wiedziałem jednak, czy właśnie zachodziło, czy rozpoczynało nowy dzień.
Kątem oka zauważyłem Ritę, która stanęła obok mnie i tak samo jak ja wbiła wzrok w granatowe wody akwenu. Przez chwilę trwaliśmy w ciszy.
– Panie Assent… – zaczęła mówić.
– Tak?
– Czy ludzkość zmierza ku upadkowi?
Typowe pytania odnośnie egzystencji i cywilizacji człowieka. Zadawało je wielu z moich rozmówców, jednak ona najczęściej.
– To już zależy od tego jak interpretujemy upadek. W końcu gdy coś się kończy, to coś nowego się zaczyna, prawda? Koniec jednej osi czasu daje początek czemuś świeżemu, być może lepszemu.
– Ale czy uważa pan, że to, co dotychczas stworzyliśmy… zginie? – Podniosła wzrok i nasze spojrzenia się spotkały.
– Wszystko ma swój, że tak to określę, termin przydatności. W końcu ten twór będzie musiał ulec naturalnemu rozkładowi, żeby przekazać swą materię przyszłości. Warto mieć wiarę w to, co przyjdzie.
– Jak to się panu udaje? – Pytania, dotyczące moich osobistych przeżyć zawsze były trudne, być może niewygodne. Nigdy nie miałem spokojnego i stabilnego życia. Widziałem wiele zmian, byłem świadkiem rewolucji globalnych i prywatnych.
– Kwestia pracy nad sobą. Sens naszych istnień musimy sobie sami stworzyć, nawet w obliczu hipotetycznego końca. Warto żyć w jakimś określonym celu, prawda?
Wielu nazywało nas przewodnikami. Nie mogłem zaprzeczyć, staraliśmy się kierować ludzi na lepsze ścieżki. Naszym zadaniem było… jest… pomaganie innym w tym, aby mogli poprawnie korzystać z potencjału swoich uczuć.
Do dobrych celów oczywiście. Takich jak chociażby kreowanie lepszego świata. Brzmi bardzo ogólnie, prawda? Ale właśnie lepszego świata nam potrzeba. Teraz nawet bardziej, niż kiedykolwiek.
Spojrzałem ponownie na słońce. Schowało się głębiej za oceanem.
A jednak.
Dotknąłem jej dłoni. Była gładka jak marmur. Tak naprawdę to Rita cała wyglądała, jak gdyby wykuto ją z marmuru. Piękna jak rzeźba. Kobieta, zanurzona w bezkresie smutku, jednak idealna w tej otchłani. W każdym razie taka była moja wizja.
Ocean uspokoił się. Tafla wody stanęła w miejscu, upodobniła się do jeziora. Pochyliliśmy się nad akwenem i ujrzeliśmy własne odbicia. Klęczeliśmy. Moja twarz w wodzie była taka, jaką ją widziała Rita. Ja zaś obserwowałem jej własne wyobrażenie samej siebie.
Zmieniła się. Nie widziałem już pięknego posągu. Teraz patrzyłem na rozpadającą się istotę, pochodzącą rodem z koszmarów, których ofiarą była Rita. Twarz mojej pacjentki jakby migotała, przechodząc między zapłakaną a… żadną. Momentami wszelkie elementy jej oblicza znikały, pozostawiając jedynie pustą skórę.
Bladą, zniszczoną, rozpadającą się. Pomimo spędzenia w zawodzie już wielu lat, taki widok wciąż mną wstrząsał.
Położyłem dłoń na jej ramieniu. Ścisnąłem.
Drugą rękę ułożyłem na twarzy Rity. Nie walczyła. Wiedziała, że to dla jej dobra. Trzymałem właśnie należącą do niej duszę i mogłem z nią zrobić to, co chciałem. A chciałem pomóc. Wygenerowałem duchową energię, która przepłynęła przez moje opuszki i rozlała się po głowie mojej pacjentki. Wzdrygnęła się. Delikatny wstrząs wzbudził jej ciało, ale po chwili już była spokojna. Położyłem ją na piasku, a na twarzy Rity malował się wyraz błogości.
Obudziliśmy się obydwoje, opuszczając w ten sposób ,,lepszy świat”, po czym usiadłem na fotelu przed moją pacjentką.
– Nasza sesja dobiega końca, Rito. Postawmy tutaj kropkę. – Nigdy nie lubiłem kończyć spotkań przerywając rozmowę. Miałem innych klientów, musiałem trzymać się grafiku.
– Dobrze. Dziękuję, panie Assent. – Twarz Rity rozpromienił wątły uśmiech. Chwyciła wiatrówkę, przewieszoną przez oparcie fotela, rzuciła jeszcze raz okiem na obraz i, machając mi na pożegnanie, wyszła z gabinetu.
Z okna można było obserwować ulicę, prowadzącą do budynku, w którym znajdował się mój gabinet. Oparłem się na parapecie, chwyciłem kubek zimnej już kawy i wziąłem łyk paskudnej lury.
Zobaczyłem stojącą przed budynkiem czarną jak moja kawa furgonetkę. Światło słoneczne odbijało się od lakieru, drażniąc oczy. Przez przyciemniane szyby nie dało się niczego zobaczyć. Nie widziałem, kto siedział w środku.
Drzwi wejściowe do bloku otworzyły się i zobaczyłem ciemne włosy Rity. W tym samym momencie jakiś podejrzany typ wyszedł z samochodu i podszedł do mojej pacjentki. Nie słyszałem co mówią. Mogłem się jedynie domyślać, że poprosili ją, żeby wsiadła do auta.
Widziałem, że odmówiła.
Napakowany goryl chwycił ją za bark, szarpnął i siłą wpakował do pojazdu.
Wyplułem kawę, zostawiając czarne zacieki na szybie.
Pobiegłem ku drzwiom tak szybko, jak mogłem. Zbiegłem po wąskich schodach z trzeciego piętra i wyleciałem na chodnik przed budynkiem.
Oczywiście, że auta już nie było. Rity też nie.
Wyjąłem telefon z kieszeni i drżącymi palcami wystukałem numer ratunkowy. Chciałem zgłosić porwanie. Zacząłem tłumaczyć, co się stało, gdzie i kiedy. Kobieta po drugiej stronie wydawała się bardzo poruszona sprawą i z przejęciem wypytywała mnie o każdy szczegół.
Aż zadała mi pytanie, kim jestem z zawodu.
Zdziwiłem się. Zatkało mnie, bo kto normalny pyta w takiej sytuacji o to, czym się ktoś zajmuje? Cholera, doszło do porwania!
Chwila ciszy.
– A co to ma do rzeczy? – zapytałem, czując dziwny ścisk w żołądku.
Gdy operatorka zaczęła ponownie mówić jej głos był… inny. Zupełnie inny. Jakby spokojniejszy, cieplejszy, ale aż tak, że czułem wylewającą się sztuczność ze słuchawki. ,,Od razu kogoś przyślemy, proszę się nie martwić” i tego typu bzdety. Rozłączyłem się.
Oczywiście, że nikt nie przyjechał.
Takich sytuacji było więcej. Moi koledzy po fachu mieli identyczne przeżycia, kilku moich pacjentów też zniknęło, to spod mojego bloku, to ze swoich domów. Jeszcze zanim propaganda de-emocjonalizacji zaczęła być powszechna, to domyśliłem się – obserwowali nas i zabierali ich właśnie gdy byli emocjonalnie wrażliwi. Wiedzieli, że wtedy jest najlepszy moment, żeby zaatakować.
Cholera. Działałem lekkomyślnie.
Pozostawiamy po sobie ŚLAD DUCHOWY. Tak, jak w popkulturze ślad duchów zaznaczony jest ektoplazmą, to my… też mamy swój rodzaj ektoplazmy. Każda sesja emocjonalna, każde zagłębienie się w czyjąś duszę – to wszystko wiązało się z otoczeniem miejsca mojego pobytu astralną aurą, wyczuwalną, jak myślałem do tego momentu, tylko dla nas.
Okazało się, że ci-na-górze odkryli sposób, żeby tę aurę namierzać. Tak właśnie chcieli zrobić ze mnie i moich kolegów wrogów samych siebie.
***
Zaczęło się spokojnie. Najpierw uderzyli w sektor edukacji. Szkoły przesiąknęły propagandą, jakoby odnajdywanie oryginalności w samym sobie było czymś złym. Najprościej manipuluje się dziećmi, prawda?
Nauczycielom kazano karać wszelkie odchyły od norm. W przypadku prób zachowania wszelkiej otwartości umysłowej przez belfra kończyło się to z reguły ,,wymazaniem” takiej osoby z rzeczywistości. Czyli najprościej mówiąc – śmiercią.
I było to lepszym wyjściem.
Chociaż powinienem powiedzieć – mniej bolesnym.
Mówiono, że przyjętego standardu trzeba się trzymać za wszelką cenę. Tą ceną były dusze nas wszystkich. W miejscach pracy zaczęto powoływać specjalne komisje zachowawcze, a ich członków nazwano Kuratorami. Stali się czymś w rodzaju nadzorców osób zatrudnionych. Z początku dotyczyło to jedynie większych korporacji, lecz po krótkim czasie było już czymś pospolitym, nawet w mniejszych firmach.
Gdy w takich miejscach dochodziło do nadmiernej ekspresji samego siebie – Kuratorzy przybywali i brali człowieka na przymusową ,,lobotomię”. To nie był ten zabieg, który stosowano przed laty, ale tak samo, albo nawet gorzej wyniszczał człowieka.
Kasował duszę.
Tak, jak już wcześniej wspomniałem – zaczęto budować przepotężne panele, mające na celu zasłonięcie naturalnego nieba. Stwierdzono, że łatwiej będzie manipulować społeczeństwem, gdy rządy dzierżyć będą moc sterowania warunkami atmosferycznymi. Obrzydliwe.
Gdy nawet psychiatrzy i psychologowie zaczęli być otwarcie prześladowani, pojawiło się zainteresowanie moim fachem. Fachem emocjonistów, zwanych także Przewodnikami. Wielu od wieków uznawało nas za szarlatanów, czarowników, oddanych siłom nieczystym, jak gdyby naszym celem nie było uzdrawianie strapionych umysłów.
Jedynie my jesteśmy w stanie dotknąć czyjejś duszy, posmakować jej, poczuć jej zapach, ujrzeć jej kształt, kolor… Dzięki temu możemy odnaleźć wszelkie usterki, wpędzające ludzi w ,,dołki”. W skrócie – naprawiamy ludzkie dusze, nakierowując emocje na właściwą ścieżkę. Tak, jak gdyby były narzędziami do manipulacji duchem.
Gdy pragmatyczne sposoby odnalezienia samego siebie zawiodły, to ludzkość ponownie zwróciła się ku nam z prośbą o pomoc. Z początku biurokraci się nami nie interesowali, uznawali nas za oszustów i nie widzieli w nas zagrożenia.
A w końcu zaczęli nawet wykorzystywać Emocjonistów do odnajdywania tych, którzy za wszelką cenę chcieli uchronić dusze przed zatraceniem.
To, co czyni każdego z nas człowiekiem, okazało się nielegalnym towarem, za którego zniszczenie wzięły się rządy państw całego świata.
***
– Cześć, Rafał. Dobrze cię widzieć.
Chłopak siedział na fotelu. Opierał się o biurko. Jego policzek spoczywał na zaciśniętej w pięść dłoni, a sam Rafał wyglądał na zanurzonego w gigantycznej otchłani własnych myśli. Po krótkiej chwili odwrócił wzrok od bliżej nieokreślonego obiektu i spojrzał na mnie.
– Długo pan nie przychodził, zaczynałem się martwić. – Głos Rafała, który kiedyś przepełniony był zrezygnowaniem, smutkiem i całą gamą przykrych uczuć, teraz brzmiał obojętnie.
– Wiem, wybacz. Coraz trudniej jest poruszać się po mieście, ci na górze nie dają za wygraną i próbują… no cóż, wytępić nas, emocjonistów. – Rafał był bardzo inteligentnym dzieciakiem, rozumiał problemy otaczającego go świata nawet pomimo młodego wieku. Miał dopiero szesnaście lat. Chciałem traktować go jak dorosłego. W każdym razie, okazał się nadzieją na lepszą przyszłość dla tej zawszonej rzeczywistości.
Podszedłem do fotela, stojącego naprzeciwko chłopca, i usadowiłem się w wygodnym siedzisku. Lampka, która służyła Rafałowi przy nauce, oświetlała delikatnie nasze twarze. Skupiłem się na jego obliczu, ukazującym chłopca zanurzonego w myślach.
– Co cię dzisiaj trapi? – rzuciłem pytanie, typowe dla każdego spotkania. Pomimo spędzenia z Rafałem wielu godzin na rozmowach, wciąż rozpoczynałem każdą sesję tą samą regułką.
– Pan wie, panie Assent. Zawsze jest to samo.
Martwiła mnie jego obojętność. Jego matka odbierała to jako poprawę, jednak wiedziałem, że nie prowadzi do niczego lepszego. Miałem wrażenie, że Rafał, zamiast dążyć do osiągnięcia swobody emocjonalnej stacza się w dół i ulega propagandzie systemu. Nie wiedziałem, czy to moja wina, czy wszechogarniającej szarości, wsiąkającej w życie każdego obywatela jak bezwzględny pasożyt.
– Rozwiń, proszę. – Czułem, że powtarzanie tego samego schematu może nie było zbyt atrakcyjne dla pacjentów, ale pozwalało mi na skuteczne rozeznanie się w sytuacji, z którą miałem się zmierzyć.
Nastała chwila ciszy, przerywanej sporadycznie sygnałem radiowozu, wywołującym u mnie ciarki, i ledwo słyszalnym buczeniem żarówki lampki biurkowej. Obserwowałem wyraz twarzy Rafała, próbując wyłapać nawet najmniejsze zmiany.
– Tracę nadzieję. Po prostu.
Tak jak sądziłem, wszystko zaczynało się sypać.
– Wobec potencjalnej poprawy naszego świata?
– Potencjał na tę poprawę uderzył w ziemię i się pod nią zapadł, a przynajmniej tak to widzę. – Twarz chłopca wciąż pozostawała boleśnie neutralna, próżne było szukanie w niej emocji. A tak bardzo chciałem je ujrzeć…
– Jeśli dobrze rozumiem, to nie widzisz szans na lepszy świat, tak? – Głupio mi było zadawać te pytania, bo odpowiedzi domyślałem się od razu i niestety w większości wypadków trafiałem prosto w punkt.
– Panie Assent… ma pan innych pacjentów, poza mną?
To zdanie mnie zaskoczyło. Nigdy wcześniej nie powiedział niczego takiego.
Nie mogłem kłamać, a bardzo chciałem w tej chwili to zrobić. Jak zareagowałby, gdybym mu odpowiedział, że jest ostatnim? Zawsze mogą być inni, jak ja, którzy starają się nakierowywać zagubionych uczuciowo ludzi, już wymierających, o których po prostu najzwyczajniej w świecie nie wiedziałem.
Ale w tym mieście, być może nawet w tym kraju, mogło już nikogo takiego nie być. Czy to wiedziałem? Nie, ale się domyślałem.
– N-nie… – odpowiedziałem, czując, jak fala chłodu przepływa przez moje ciało.
– Więc uważa pan, że jest sens to kontynuować?
– Sens jest zawsze. – Nie wiedziałem, czy teraz to ja przesłuchuję Rafała, czy on mnie. Poczułem, jak gdybym, z pomocą chłopaka, zaczął zapędzać siebie samego w kozi róg. – Jeśli sami nie podejmiemy walki z tymi problemami, to nikt tego za nas nie zrobi. Ostatni czy nie ostatni… zawsze tli się płomyk nadziei, przynajmniej według mnie.
– Wie pan, jestem świadom, że dzieje się coraz gorzej.
– To prawda, sytuacja się pogarsza. Dlatego tym bardziej uważam, że powinniśmy nad tym popracować.
– Mówią, że nadzieja jest matką głupich…
– Tak twierdzą jedynie ci, którzy próbują deprymować szukających poprawy, dążących do niej i pragnących ją osiągnąć.
Musiałem na moment przystopować, żeby się uspokoić. Nie mogłem pozwolić sobie na poddanie się emocjom, nie wtedy, gdy miałem być opoką dla kogoś innego.
– Warto, żebyśmy docenili to, co się w nas ostało. Ta cząstka duszy, która czyni nas ludźmi, jest najważniejszym elementem naszych osobowości. – Wierzyłem w to, co mówiłem. Starałem się, żeby moje słowa wypływały z serca, ale sprawdzane przez filtr umysłu.
– Wierzy pan w duszę? – Pytanie Rafała wybiło mnie z rytmu. Spojrzałem mu prosto w oczy. Oczywiście, że w nią wierzę. W końcu mogę ją ujrzeć, dotknąć i zmienić jej konformację.
– Może powinniśmy spojrzeć na duszę nie jak na eteryczną istotę, ale jak na nasze umysły. Charakter każdej osoby, myśli… to wszystko składa się w pewną całość – odpowiadałem jednym tchem, próbując przedstawić chłopcu moją wizję tego, co napędza każdego z nas.
– Hmm… – Rafał przytaknął, pokiwał głową kilka razy i dodał coś od siebie: – Tak, też tak uważam. Do tego sądzę, że każda dusza dzieli się na pewne pododdziały. Ten podział jest jednocześnie tym, co czyni nas rozdartymi od środka. Ten konflikt myślowy, wpędzający człowieka w chaos, bo nie potrafi przyjąć jednej konkretnej wizji rzeczywistości…
– Tak.
Kolejna chwila niezręcznej ciszy, chociaż byłem przyzwyczajony do takich pauz. W końcu spędziłem już kilkanaście lat w zawodzie, zanim idea merytorycznej pomocy ludziom kopnęła w kalendarz i rząd postanowił zrobić ze wszystkich podległe pustce emocjonalnej marionetki.
– A niektórzy… niektórzy nie mogą znaleźć balansu, pomiędzy tymi frakcjami, prawda? Na przykład ja? – Rafał spojrzał na mnie przejętym wzrokiem. Coś w jego twarzy uległo zmianie, nabrała wyraźniejszych barw. Tak, jakby doszło do jakiegoś przebudzenia, tam w środku.
– I nie tylko ty, nie martw się. Najważniejsze jest to, że walczysz. Większość ludzkości niestety już się poddała, uległa fałszywemu przekazowi.
– Sądzili, że łatwiej będzie poddać się swoim słabościom, prawda? Że lepiej pójść na łatwiznę, dać tym na górze strzelić sobie dłutem w mózg… bo tak będzie łatwiej. Na pewno prościej jest nie czuć emocji. Przynajmniej nie cierpi się aż tak.
– Jednak czy takie jednostki wciąż mogą nazywać się ludźmi? – rzuciłem pytaniem, które dryfowało gdzieś na granicy zwykłego zapytania i retorycznego. – Czy porzucając części naszej duszy, pozostajemy wciąż sobą?
Zawsze wierzyłem w piękno każdego umysłu z osobna. Oryginalność osobowości wśród ludzi była tym, co skierowało mnie na tę, a nie inną ścieżkę życia. Nie zostało wielu emocjonistów, na pewno nie było już żadnego w okolicy. De-emocjonalizacja społeczeństwa przyspieszyła drastycznie na przestrzeni ostatnich tygodni, pozostawiając jedynie wyprane z poczucia własnej wartości skorupy.
– Zapewne nie. Chociaż… może warto poświęcić nieco swojego człowieczeństwa, żeby osiągnąć spokój?
– Względny spokój, Rafale. Trudno jest to nazwać prawdziwą oazą, jeśli nie jesteśmy w stanie odnaleźć prawdziwego siebie w tym procesie. A na tym polega nasze życie.
Nigdy nie chciałem ulec temu gadaniu, że życie pozbawione refleksji na temat własnej osoby jest lepsze i wydajniejsze. Jasne, pewnie łatwiej wykonywać narzucone z góry, wręcz niewolnicze zajęcia, ale co to za życie? Może prościej jest prowadzić prostolinijny żywot, ale nigdy taka wizja do mnie nie przemawiała.
– Możliwe. Ale czy nie łatwiej byłoby odrzucić po prostu rozterki tego świata?
Kolejny radiowóz przemknął ulicą obok domu Jaśniaków i ponownie poczułem niepewność… A co, jeśli znowu tutaj zajrzą? Zabiorą Rafała, Jaśniakową… i może mnie?
Swoją drogą dziwne, że nie zgarnęli od razu całej rodziny, gdy zabierali ojca chłopaka. Czyżby aż tak dobrze maskowali to, co czuli? Nie wykryto w nich nadmiernej otwartości emocjonalnej? Może dlatego Rafał stał się tak wyobcowany, żeby obronić się przed wiszącą nad nim ręką reżimu?
– Pewnie by było, ale nikt nie czułby się wtedy spełniony. Czy ci, którzy przystąpili do de-emocjonalizacji mogą odczuwać prawdziwą satysfakcję? Jeśli ktoś jest w stanie czuć wewnętrzny ból, to tym bardziej ma możliwość osiągnięcia euforii. Ale musi być zdolny do rozróżniania tych dwóch stanów, żeby odnaleźć złoty środek.
Przekazywałem teraz doktryny mojego światopoglądu, w nadziei, że trafią do serca Rafała i odnowią jego zapał. Zapał do życia.
I odnalezienia samego siebie.
Ledwo skończyłem monolog o sensie życia i usłyszałem dzwonek do drzwi. Głośniczek zadryndał przeciągle, przeganiając resztki filozoficznych przemyśleń z mojej głowy. Tylko oni mogli odwiedzić to domostwo o tak późnej porze.
,,Czyli przypomnieli sobie o reszcie domowników, genialnie” pomyślałem, wpatrując się w ciemną pustkę korytarza.
– Przyszli po mnie, prawda? – Rafał założył kaptur, wstał z krzesła i podszedł do komody, która sąsiadowała z drzwiami do pokoju. – Strych. Wejdzie tam pan i ucieknie dachem. Może pana nie zauważą.
Dachem? Cholera, najlepsze lata już za mną. Wizja ześlizgnięcia się z dachówek i złamania sobie kilku kości przy upadku nie napawała mnie optymizmem.
– A ty? Poradzisz sobie z taką ucieczką?
Usłyszałem, jak na parterze rozległy się odgłosy kroków kilku par ciężkich butów. Jaśniakowa próbowała ich zatrzymać, jednak brutalna siła musiała wygrać.
Rafał wysuwał już drabinę z sufitu, która prowadziła na poddasze. Odwrócił głowę w moim kierunku i właśnie wtedy zobaczyłem to, na co w głębi serca czekałem.
Na jego twarzy wymalował się prawdziwy, szczery smutek. Emocje! Nie negatywne, nie fałszywe – trudne, oczywiście, ale prawdziwe. Brakowało autentyczności uczuć w tych czasach, a każda ich krzta była na wagę złota.
– Nie idę.
Serce spadło mi na dno klatki piersiowej, odbiło się, weszło pod samo gardło i wróciło na miejsce.
– Hę? Rafał, nie pieprz głupot, nie ma na to czasu. Właź na tę drabinę. – Pozwoliłem emocjom przejąć wodze i poprowadzić mnie przez ten moment. – Posłuchaj racjonalnych myśli.
Schody zaskrzypiały, wtórując uderzeniom ciężkich, podkutych podeszw. Byli coraz bliżej, a my wciąż tkwiliśmy w pokoju, niemalże kłócąc się, kto ma stąd uciekać.
– Musimy walczyć, Rafał! Samemu nie dam rady! Ty też! – dodałem, mając nadzieję, że mnie jednak posłucha. Nie mogłem pozwolić kolejnej osobie odejść, nie w taki sposób.
Spojrzał na mnie. Smutne, lecz pełne desperacji niebieskie oczy zaczęły powoli napełniać się determinacją. Klepnął mnie w plecy, chwycił scyzoryk i klucz do pokoju, leżące na komodzie i ruszył ku drzwiom. Zamknął je i dołączył do mnie.
Wspięliśmy się na poddasze, po czym wciągnęliśmy drabinę. Ktoś próbował wyważyć drzwi. Po chwili było ich już więcej; jeszcze chwila, i wleją się do pokoju.
Zamknąłem klapę poddasza. Podbiegłem do okna, i próbując powstrzymać cisnące się do oczu łzy szczęścia, otworzyłem wyjście na dach. Płakałem, bo naprawdę myślałem, że Rafał zrobi taką głupotę, jak bohaterskie rzucenie się w wir bezcelowej walki.
Wypełzłem na dach i chwyciłem się dachówki. Zawiało. Poczułem przenikliwy chłód, który o mało nie zrzucił mnie na ziemię.
Przeskoczyłem na sąsiedni dach i, ku własnemu zdziwieniu, nie poślizgnąłem się i nie wyrżnąłem z kilku metrów twarzą w grunt. Kilka budynków dalej zszedłem na ziemię i zacząłem uciekać już po stabilnej powierzchni. Rafał był tuż obok mnie.
Nagle dotarł do mnie przerażający odgłos. Szum silników milicyjnego drona stawał się coraz głośniejszy, a gigantyczne reflektory obmyły nas potężnym strumieniem światła.
– Zatrzymajcie się i nie stawiajcie oporu! – wybrzmiał głos z głośnika, umieszczonego w kadłubie maszyny. – Jesteście otoczeni! Nie macie dokąd uciekać!
Biegłem tak, jak nie biegłem jeszcze nigdy, aż wiatr huczał mi w uszach. Wbiegliśmy w labirynt ciasnych uliczek pomiędzy kamienicami. Przeskakiwaliśmy ponad płotami, kluczyliśmy między budynkami w nadziei, że uda nam się zgubić pościg.
W końcu sygnał milicyjnych radiowozów zniknął w oddali. Zostaliśmy jedynie ja, chłopak, wiatr i cisza nocnego, pozbawionego tożsamości miasta.
W głowie miałem kaskadę myśli, nie wiedziałem, co począć. To na pewno nie był koniec. Wiedziałem, że byłem zobligowany nieść dalej pomoc, a Rafał był gotów mnie w tym wesprzeć.
Kontynuowaliśmy podróż do mojej kryjówki, gdzie prowadziłem poszukiwania kolejnych ludzi, chcących odkryć potencjał swoich dusz. Nie mogłem się poddać, musiałem przeć do przodu.
Emocjonistów nie ma już wielu, za to wciąż jest niezliczona ilość połamanych osobowości, które potrzebują ukierunkowania. Ja w końcu odejdę z tego świata, a ktoś musi przejąć moją rolę.
***
Niby to ja byłem tym, który miał ukształtować chłopaka, ale w głębi serca czułem, że on także uświadomił mi wiele rzeczy.
Najważniejsza była wytrwałość. Mówiłem to wielu moim pacjentom, samemu w głębi serca w to wątpiąc. Jednak teraz to poczułem.
Z tą myślą pobiegłem dalej, napędzany nową nadzieją.
Być może słońce kiedyś jeszcze raz wzejdzie nad tym światem.