W karczmie był większy tłum niż zazwyczaj. Judyta zdjęła kaptur. Ludzie, nawet stali klienci, jak zwykle udawali, że jej nie znają i nie widzą. Czarna peleryna kryła krótką czerwoną sukienkę, stosowną do zawodu. Nie zasłaniała butów na czterocalowej szpilce. Popatrzyła na ludzi, barman dyskretnie się skłonił i wskazał właściwy stolik.
Jednego z dwóch mężczyzn znała bardzo dobrze. Sam pan hrabia siedział ubrany w surdut jak urzędnik. Pewnie był incognito. Inaczej założyłby frak i nie zdejmował pierścienia.
– To zaszczyt, wielmożny panie… – Judyta dygnęła, nie dodała tytułu.
– Pan porucznik ma sprawę do pani…
– Panny – poprawiła jak zwyczajnego urzędnika marchii.
Porucznik był ubrany tak, że nie wyróżniał się z tłumu gości.
– Sprawa jest delikatna – ciągnął hrabia – bo na razie musimy utrzymać to w tajemnicy. Pani… panna – poprawił się – Judyta jest największym przedsiębiorcą na naszej wyspie – wyjaśnił. – Musimy jej zaufać.
– Wszyscy już wiedzą. – Judyta uśmiechnęła się kwaśno. – Odkąd postawiliście Obronę Terytorialną w stan gotowości, mamy ruch jak nigdy. Turystów zza granicy mniej, ale miejscowi…
Porucznik zmełł przekleństwa w ustach, całą wiązankę. Hrabia zrobił się czerwony na twarzy.
– To nie jest tajemnica, że będziemy się bronić – tłumaczył. – Pan porucznik wyjaśni lepiej, o co chodzi.
– Dziewczęta się już zbierają. – Judyta tłumaczyła swoje przygotowania. – Nawet klona chcę odesłać na kontynent, to była moja największa inwestycja.
– W pani zakładzie… – zaczął porucznik.
– Pensjonacie – poprawiła go Judyta.
– Jeszcze raz mi przerwiesz, a strzelę w pysk, dziwko!
– Takie usługi też mamy w cenniku…
– Co podać? – wtrącił się barman. – Właściwie tu jest samoobsługa, ale panowie nie piją i to się rzuca w oczy. Dla dobra…
– Dla panów cokolwiek – zaproponowała Judyta – dla mnie to, co zwykle.
– Pan porucznik trochę się miarkuje – poradził hrabia, kiedy barman się oddalił. – Panna jest przedsiębiorcą, więc obywatelem pierwszej kategorii.
– Obywatelką!
– W pani pensjonacie zostanie zainstalowany sztab. Pani zadaniem będzie utrzymać ten fakt w tajemnicy. – Porucznik dokończył. – Wszystkim ma się wydawać, że tam jest dalej burdel, tylko tym razem wojskowy…
– Nikt nie zauważy różnicy! – stwierdził hrabia. – U panny Judyty jest wzorowy porządek. Gdy widziałem wasz sztab…
– Wielmożnego pana hrabiego też proszę o miarkowanie się! Mówimy o poważnych sprawach. – Cała fizjonomia porucznika wyrażała żal. – To wojna!
– Jestem tu incognito – przypomniał hrabia.
– A jeśli się nie zgodzę, bo własność prywatna? – Judyta spróbowała się wtrącić.
– To przypomnę o kredycie, jaki panna dostała z marchii. Proszę to potraktować jako szansę na pewny dochód. Za zniszczenia też płacą!
Cel obecności hrabiego stał się jasny – mały szantaż ekonomiczny.
„A więc wojna”, pomyślała, że spodziewają się tutaj ataku. „Tutaj? Niemożliwe!”
Nie umiała w to uwierzyć. Podejrzewała, że chcą ją oszukać i wykorzystać. Przybrała naiwny wyraz twarzy.
– Obronicie się? – spytała, kiedy barman przynosił napoje.
– Po to tu są – stwierdził hrabia.
– Obrona terytorialna wydaje się niezłomna. – Porucznik skrzywił się, kosztując pierwszy łyk. – Brygada Verde! Duma pana hrabiego. – Próbował udawać, że nie kpi.
– A co, jeśli zostawicie mi gruzy i będzie tu Republika? – spytała szeptem Judyta, brzmiało poważnie.
– To się nazywa defetyzm! – Hrabia z porucznikiem powiedzieli chórem, trochę za głośno.
Ludzie z sąsiednich stolików odwrócili głowy. Porucznik dał znać, że to koniec rozmowy. Judyta pożegnała się i wyszła pierwsza. Jej własne latadło klasy 500 czekało przed karczmą. Wnętrze gościom z zagranicy miało przypominać limuzynę. Było przerobione w środku z ostentacyjnym luksusem. Wsiadła, rozparła się na siedzeniu pilota.
Latadło klasy 500 wymagało dwóch pilotów, bo nie lądowało automatycznie, więc gdyby kierujący zasłabł, po wyczerpaniu energii maszyna mogła się zwalić komuś na głowę. Na szczęście miało przycisk awaryjny. Judyta pacnęła go, rozległ się dźwięk potwierdzenia wejścia w tryb jednego pilota. Wystartowała, wprowadziła lokalizację pensjonatu.
„A więc wojna”, pomyślała, odkładając na siedzenie obok pelerynkę i pasek od sukienki. „Nie tak miało być”.
Położyła się, żeby się przespać te kilkanaście minut.
Pensjonat
Wojna trwała długo, już kilka tygodni. Nie tak miało być. Judyta spodziewała się, że to się skończy w kilka dni, jeśli nie w parę godzin.
Wyszła przed domek ubrana jak zwykle, w czerwonej sukience i butach na czterocalowym obcasie. Nad morzem zawrócił z grzmotem klucz myśliwców Zjednoczonego Królestwa. Ten typ samolotu nazywał się Wrona, tego ją wojskowi nauczyli.
„Nasze myśliwce, więc dzisiaj mamy panowanie w powietrzu”, pomyślała, patrząc na oddalające się samoloty. „Będzie co jeść, może i jutro też. Dziewczyny mądrze zrobiły, że stąd uciekły, one miały dokąd. A ja nie mam nic, tylko ten burdel, pardon pensjonat. Zresztą – jakie one nasze, te myśliwce, one królewskie”.
Całą żywność na wyspę dostarczano teraz wyłącznie drogą powietrzną. Ceny szalały. Rybacy nie codziennie odważali się wypływać na połów, a tu nie rosło nic jadalnego oprócz palm kokosowych, ale było po sezonie.
Wojskowi niby płacili za wszystko, ale całkiem nie tak jak należy, bo z taryfikatora, bez żadnej elastyczności. Miała ich tak dość, że brakowało jej przekleństw.
„Niech zabierają się stąd z tą całą wojną! Nie mogliby się bić gdzie indziej?”
Codziennie bardziej nienawidziła czegoś, co kiedyś nazywałaby ojczyzną. Zwłaszcza że Zjednoczone Królestwo przegrywało.
Imię sama sobie wybrała jako pseudonim „artystyczny” tuż przed tym, kiedy tu przybyła. Nie lubiła słowa marchia – brzmiało niczym „kraniec świata, gdzie wrony zawracają, a psy dupami szczekają”.
Pensjonat Judyty oferował zakwaterowanie, wyżywienie i liczne usługi dodatkowe. Najważniejszą z nich było „pompowanie dumy Achillesa”. Tego nie umieściła w cenniku, bo standardowo każdy klient, niezależnie od płci i gustów, musiał się poczuć jak półbóg.
Przed wejściem kazała powiesić czajnik. Oficjalnie chodziło o dobrą herbatę, lecz klienci doskonale domyślali się, o co chodzi. I dobrze! Wzdłuż alejki kwitły na czerwono krzewy. Przy kielichach uwijały się owady, ale przede wszystkim kolibry.
„Nie płacą, a piją”, zaśmiała się w myślach.
Alejka, zazwyczaj perfekcyjnie wysprzątana przez dziewczęta, teraz była pełna zaschniętego piasku i błota naniesionego butami i kołami.
Hektor
„Hektor. Hektor! Co za idiotyczne imię.” Rodzice wybrali mu takie.
Wyobrażali sobie, że ich mały synek wyrasta na znanego aktora, tak marzyła mama. Chociaż na intelektualistę, tak z kolei fantazjował tata.
Nie udało się, za bardzo lubił walić w mordę takich, co się stawiają. Takie hobby trochę przeszkadzało w cywilnym życiu. Pomagało za to w kontaktach z dziewczętami. Unwersytecki psycholog wpisał mu w charakterystykę „nadpobudliwy”. Na tle wyrafinowanych i delikatnych kolegów wyróżniał się spontanicznością.
Transport indywidualny w Republice zdecydowanie wychodził z mody, szczególnie w dużych miastach. Wieczorami w komunikacji miejskiej bywało tłoczno, przydarzyła się awantura. Jakiś facet obraził Hektora. Taki kogucik, a okazało się, że ma bardzo delikatne kości szczęki. Udało się dogadać z prokuratorem, żeby nie iść do więzienia. Pluton zwiadu Piechoty Morskiej Republiki wydawał mu się dobrym miejscem do pracy i nauki, lepszym niż cywilne studia.
Wszystko w życiu szło dobrze, dopóki rozkazem nie skierowano ich na tę zapomnianą przez Boga i kulturalnych ludzi wysepkę. Przy piaszczystej plaży rosły palmy kokosowe, dalej były domy i pensjonaty. W środku wyspy były wioski, miasteczka i nawet jedno miało bruk na centralnym placu. Hektor zastanawiał się z czego ci ludzie żyją, jeśli nie ma turystów.
Dla plutonu wyszkolonych zwiadowców zadanie nie wyglądało na trudne. Można nawet powiedzieć, że turystyczne. Wieczorem wylądowali, ukryli łodzie, mieli pozwiedzać i przed świtem dyskretnie się oddalić.
Chodziło o namierzenie punktu dowodzenia, a może nawet sztabu. Wywiad się upierał, że gdzieś tu musi być. Wszystko zaczęło iść źle. Od samego lądowania tropił ich oddział Obrony Terytorialnej. Wprawdzie to emeryci, ale miejscowi. Z całego plutonu Hektora zostało trzech zwiadowców. Trochę im zajęło i sporo kosztowało, zanim się zorientowali, że muszą wyłączyć wszystko, co elektroniczne i cokolwiek nadaje. Kilku z nich zginęło tylko przez to, że próbowali prosić o wsparcie. Technologia stosowana w Zjednoczonym Królestwie była po prostu na tyle inna niż ta w Republice, że dało się zrobić detektor. Nikt Hektorowi tego nie przekazał. Ciekawe, czy błąd wywiadu, czy tylko nonszalancja dowództwa?
Miejscowi z Obrony Terytorialnej tropili zwiadowców Republiki po śladach na piasku i w eterze. Robotę wykańczał desant.
Całą noc Hektor mógł obserwować bezzałogowe transportowce wroga z dostawami, włączały światła tuż przed lądowaniem. Przelot klucza myśliwców przed południem nie pozostawiał wątpliwości. Republika straciła panowanie w powietrzu, więc znikąd nie było ratunku, a przynajmniej oryginalny plan stał się niemożliwy do zrealizowania. Teraz już niedługo Hektor zostanie potraktowany niczym ten mityczny, którego zwłoki Achilles za rydwanem wlókł wokół murów Troi. To sobie kiedyś przeczytał. Rodzice kazali. Teraz mu to wspomnienie lektury przeszkadzało. Nic dziwnego – słowo „literat” w Piechocie Morskiej Republiki było tylko trochę mniej obelżywe niż „intelektualista”.
Widział czterech bandytów z Desantu Floty Zjednoczonego Królestwa. Z kabur przytroczonych do uda zwisały im miotacze jonowe. Hektor nie znał tej broni. W Republice nie było miotaczy jonowych nawet na strzelnicy. Uważano tę broń za niepraktyczne dziwactwo. Hektora uczono pogardy do tej broni, ale żywił do niej zawodowe zainteresowanie.
Każdy z desantu miał u pasa nóż o szerokiej klindze. Hektor nieomal widział, jak ostrza rozchlastują jeńców w akcie zbrodni wojennych. Podobno uczono ich walki wręcz, od kiedy kończyli pięć lat. Coś jak w Sparcie.
Gdyby tak zdobyć cywilne ubrania, najlepiej miejscowe! Nazwa pensjonatu „Gościna u Judyty” nie pozostawiała wiele miejsca do interpretacji. I jeszcze ten czajnik nad bramą.
Byle przetrwać do wieczora. To może nie być łatwe, bo jeden z tropiących ich dziadków z Obrony Terytorialnej zabrał ze sobą nawet psa. Wprawdzie kundelek postury i rozmiaru maltańczyka, ale tak samo miejscowy, jak i jego pan. Hektor miał już tylko nadzieję, że pies straci ślad w mieście. Słychać było wesołe poszczekiwanie coraz bliżej. Wyglądało, że nie stracił.
We trzech siedzieli ukryci w piwnicy rozbitego pociskiem sklepu i wydawało im się, że nie są widoczni. Fundament obróconego w gruzy domu okazał się jednak zaskakująco dobrym punktem obserwacyjnym.
„O, jest i prostytutka”, Hektor spostrzegł młodą kobietę w czerwonej sukience, z kunsztowną fryzurą i w bardzo wysokich szpilkach. „Raczej nie była żoną rybaka”.
Wyszła z pensjonatu.
„Ciekawe, czy to sama Judyta?”, zastanowił się.
Hektor miał na szkoleniu, że w Zjednoczonym Królestwie wszystko wygląda tak, żeby nie budzić wątpliwości. Nim Hektor się tu znalazł, często próbował sobie wyobrazić, jak musi wyglądać kraj, gdzie dosłowność wali po oczach bez ostrzeżenia.
– Panowie żołnierze! – powiedziała do nich, ale stanęła tak, żeby nikt inny nie słyszał. Każdemu, kto patrzył z boku, powinno się wydawać, że rozmawia przez komunikator, który wyciągnęła z torebki. – Za chwilę was znajdą ci z tym psem. Przez bramę do mnie nie przejdziecie, bo warta. Pokażę wam wyrwę w płocie, spójrzcie tu za mną, za tym krzakiem.
Rzeczywiście, kunsztownie wykonana brama przechodziła w nie mniej artystyczny płot, ale dalej była siatka i to wykonana dosyć prowizorycznie.
Żaden z żołnierzy Hektora się nie odezwał. Trzymali ręce na broni, gotowi walczyć. Świadomość, że byle dziwka odkryła ich kryjówkę w piwnicy, przerażała.
„No tak, pies nie ma szans”, pomyślał, bo od zapachu perfum nawet ludziom się mogło zakręcić w głowie.
Kobieta w czerwonej sukience przeszła przez bramę, uśmiechnęła się do żołnierzy. Nie zasalutowali, ale rzucili jakieś słowa na przywitanie. Ruszyła wzdłuż płotu, stanęła koło ozdobnego, kwitnącego krzaka. Pokazała spojrzeniem miejsce, przez które dałoby się przejść.
Właśnie coś lądowało przed bramą. Zafalowały siatki i ekrany maskujące.
„Teraz, albo nigdy”, pomyślał Hektor i gestem wydał rozkaz: „za mną!”.
Oddział wykorzystał tę chwilę odwrócenia uwagi, żeby przeskoczyć do wskazanej dziury za krzakiem. Chyba się udało, bo przynajmniej nikt w ich kierunku nie strzelał.
– O! Panowie wrogowie! – powiedziała niezbyt głośno, ale z intonacją bardziej pasującą do „drodzy przyjaciele”.
Czekała na nich. Powinni się obawiać, to mogła być pułapka. Jednak nie mieli innego wyjścia.
– Judyta? – spytał szeptem Hektor.
– Tak wyszło. – Nie zatrzepotała rzęsami, choć zazwyczaj robiła to już odruchowo.
Zdała sobie sprawę, jak bardzo właśnie ryzykuje życie. Jednak nagle to wszystko dookoła – cała ta głupia wojna, czołgi, działa i samoloty – wydało się jej abstrakcyjne i zaczęło ją śmieszyć. Tylko śmierć jest prawdziwa.
– A pan? – spytała go o imię w najprostszy sposób. – Jak się pan nazywa?
– U nas nie ma „pan”, jesteśmy równi. – Zdał sobie sprawę, jakie głupoty gada. – Hektor, porucznik, rozpoznanie…
– Proszę za mną, mam tu domek, bo mi się cały sztab wprowadził do pensjonatu – przerwała mu.
Poprowadziła ich po ogrodzie, klucząc, wiedziała, co chce ominąć. Trafili do niewielkiej drewnianej komórki na tyłach pensjonatu.
– Jak ci się żyje w tych ciężkich czasach? – Ni stąd, ni zowąd spytał drugi z żołnierzy.
Judyta już wymyśliła kąśliwą odpowiedź, ale nie zdążyła powiedzieć.
– Dlaczego to robisz? – spytał Hektor, trochę z obowiązku, ale bardziej z ciekawości. – Dlaczego chcesz nas uratować?
Miał nadzieję na powód choć trochę osobisty. Opowiedziała o tym, że od dzieciństwa lubiła oglądać filmy z Republiki. Mimo embarga i sankcji przemycano je masowo wszystkimi kanałami. W Zjednoczonym Królestwie to nie było nielegalne. Dojrzała, straciła złudzenia, ale cały czas miała przekonanie, że „wrogowie” nie mogą być gorsi, niż „nasi”. Nie umiała zapomnieć ani wybaczyć jak kiedyś została potraktowana „w imieniu ich królewskich mości”.
***
W swoim domku, raczej komórce, nie miała kuchni, tylko sypialnię, umywalkę i ubikację, wszystko w jednym pokoju. Od kiedy wprowadził się sztab pułku, kucharka przestała się pojawiać w pracy.
Dostawy żywności nie zawsze dochodziły, a właściwie nie dolatywały. Judyta teraz musiała płacić – zgodnie z wojskowym taryfikatorem – za jedzenie ze swojej własnej kuchni.
– Dlaczego nie dacie naszej gospodyni jeść bez kolejki? – spytał poirytowany pułkownik w wymiętym mundurze desantu królewskiej floty. – Niech bierze żarcie i się nie kręci. Jak ktoś jej będzie potrzebował, to zawoła.
Popatrzył uważnie na to, ile wzięła.
„Jak się tyle jedzenia mieści w takiej chudzinie?”, zastanawiał się dowódca pułku. „To jednak musi być ciężka fizyczna praca”.
Jego mina zdradzała, o czym pomyślał, patrząc na opięte sukienką ciało, znikające w drzwiach.
***
– Pobudka – Judyta trąciła Hektora, śpiącego w jej łóżku. Pozostali dwaj leżeli jak porżnięci na podłodze, jakby już dopadł ich jeden ze zbirów z desantu królewskiej floty.
Przypomniała sobie reklamę, która przyszła na jej komunikator, jeszcze zanim pojawił się tu sztab. Dobrana indywidualnie:
„I ty się możesz przysłużyć Królowi. Za każdego zabitego żołnierza wroga, dostaniesz order i dodatek do emerytury”.
Na obrazku był oficer, przypinający srebrne kółko do podstarzałej takiej jednej w czerwonej sukience.
Judyta popatrzyła na żołnierzy Republiki. Pomyślała, że byłoby trzech. Nie, Hektor już nie spał.
– Bierzcie żarcie i na górę – poleciła. – Pokażę wam, jak się rozkłada podsufitkę. Tam powinna być izolacja termiczna, ale jeszcze nie zarobiłam…
Hektor próbował trzymać fason. Rodzice kazali mu kiedyś przeczytać coś o angielskich dżentelmenach z zamierzchłej przeszłości i ich nienagannych manierach wobec dam. Hektor całym wysiłkiem umysłowym starał się przypomnieć sobie, co na temat prowadzenia z klasą luźnej rozmowy usiłowali wpoić mu w domu.
– Królowa nosi czerwoną sukienkę. Ty też. Skąd wiecie, która jest która? – Hektorowi się wzięło chyba na dowcip.
Judyta nie miała ochoty na flirt.
– Moja jest w kolorze cynobru, a królowej karmazynu, są zupełnie różne. Nie da się pomylić – wyjaśniła poważnie tonem, jakim się mówi o rzeczach oczywistych.
– Dobrze, królowo – wtrącił się zwiadowca z inżynierskim zacięciem, który już kończył rozkładać podsufitkę na tyle, żeby mogli tam się wcisnąć.
Hektor nie mógł zasnąć. Wydawało mu się, że słyszy tych, którzy przetrząsają ogród w okolicy pensjonatu w poszukiwaniu zwiadowców Republiki. Szukają ich! Jego podkomendni spali głęboko. On czuł zapach perfum Judyty, zmieszanych z czymś jeszcze. Gdyby miał pieniądze, to kupiłby z nią noc. Poznałby kunszt kurtyzan ze Zjednoczonego Królestwa, o którym tyle mówili chłopcy w Republice. Przypomniał sobie, że kobiety skrzywdzone prostytucją nienawidzą seksu. Tak go uczono w szkole. Nie chciał w to wierzyć. Miał wtedy piętnaście lat. Ale może powinien? Musiała mieć jakiś powód, żeby im pomagać. Ciekawe, czy była wysterylizowana? Podobno im to często robią. Ale mieliby śliczne dzieci, jeśli nie…
Kiedy Hektor wreszcie zapadł w sen, śnił, że w podzięce za uratowanie życia robi jej minetę, a ona jęczy z rozkoszy. Spał głęboko, dobrze chociaż, że nie chrapał. Obudził go podkomendny szturchnięciem i gestem zasugerował ciszę. Słońce jeszcze nie wstało, ale przez szczeliny wpadało włączone światło.
Judytę obudzili żołnierze, nie waleniem w drzwi, tylko po prostu wyciągnęli ją nagą z łóżka. Porwała szlafroczek i pospieszenie okryła nim ciało. Było trzech typów z Obrony Terytorialnej. Jeden miał w ręku czujnik. W ogrodzie stało kolejnych dwóch i jeszcze czterech z desantu, z ochrony sztabu, pamiętała ich, niby swoi.
– Śmierdzi tu mężczyznami – pokazał jej ekranik. – Wykrywa trzech do pięciu!
– Jakbym była rybaczką, to pewnie śmierdziałoby rybami…
– Znajdziemy ich! – Nie rozśmieszyła go.
Za to desantowcy rechotali, patrząc, jak terytorialsi próbowali szukać trzech mężczyzn w takiej komórce. No nie ma! Niech jeszcze pod podłogę zajrzą. Trzech do pięciu! Ten elektronos jest zbyt czuły i tyle.
Wreszcie sobie poszli, desantowcy wciąż mieli ubaw, że niby terytorialsi myślą, że w Republice wyhodowano krasnoludki i pięciu się mieści w damskiej torebce. Technologia projektowania ludzkich klonów jeszcze tak daleko nie poszła.
***
– Czy ty zawsze? – spytał odważnie ten zwiadowca z inżynierskim zacięciem.
Pierwszy zszedł z kryjówki na podsufitce. Było już rano.
– Nie, studiowałam medycynę, a w ogóle to „dzień dobry” – odpowiedziała Judyta, nie pozwoliła mu dokończyć, zrozumiała. Wszyscy o to pytali rano.
– Dzień dobry, wielmożnej pani. – Skłonił się.
– Potem rodzice zginęli, zostali aresztowani – wyjaśniła, nie chciała wchodzić w szczegóły – i musiałam sobie radzić. Byłam też ukarana chłostą…
– Za co?
– Za nierząd – odpowiedziała szybko, ale zobaczyła, że żołnierz nie rozumie. – Za prostytucję bez licencji.
– Na golasa? – dopytał się, Judyta tylko przewróciła oczami.
– W Republice – obiecał Hektor – zostaniesz uznana za ofiarę prześladowań, będziesz miała psychoterapię i rentę, pewnie dożywotnią. Nikt nie uwierzy, że mogłaś robić to, co robisz, dobrowolnie.
„A jak?”, pomyślała, ale odpowiedziała:
– Żeby nie umrzeć z głodu.
– No właśnie, pod groźbą śmierci – potwierdził Hektor i poczuł się przez chwilę wybawcą. – U nas w Republice troszczymy się o ludzi.
Judyta pomyślała, że jeśli nie będzie musiała zaspakajać niczyich potrzeb, ale ktoś będzie zaspakajał jej, to tylko lepiej. Jednak potraktowała to jako oszustwo, w które tylko bardzo chciała uwierzyć, ale jakoś nie mogła. W życiu nie ma i nie może być nic za darmo.
Na razie poszła do pensjonatu zobaczyć, czy znowu czegoś nie zniszczyli. Miała obiecane, że za każdą rysę na podłodze dostanie odszkodowanie.
Zjednoczone Królestwo coraz rzadziej było w stanie wywalczyć panowanie w powietrzu, żeby dostarczyć zaopatrzenie. Już niedługo, a będą musieli jeść suchy prowiant, wyłącznie. Tfu!
– Mówisz, że tu jest sztab? – spytał Hektor, gdy Judyta już wróciła ze śniadaniem.
– Tak – odpowiedziała. – Tak mówią, pułkownik…
– A da się stąd jakoś wyjść? Nadać komunikat?
– Nadawać nie radzę. Mają coś takiego, że będą wiedzieć. W ogrodzie bliżej plaży mają rurę. Da się wejść i wyjść w morzu, za rafą – wyjaśniła Judyta. – Możecie uciec. Tam wsiadają do łódki podwodnej…
– Orka? – fachowo spytał drugi.
– Mówią, że wieloryb…
– No to Orka – zgodził się Hektor. – A skąd wiesz, że tam nie ma żadnych pułapek, zamków, drzwi na kod …
– Nie wiem – żachnęła się Judyta. – Kiedyś były, ale to przeszkadzało i zdjęli, tak mówili.
Judyta nasłuchała się ostatnio żołnierskich opowieści. Miała płacone za godzinę, tak samo, jak psychoterapeuta, a nie za „dzieło”. Czasami i za noc, niezależnie od nakładu pracy, ale zawsze było przy tym dużo gadania. Nauczyła się odróżniać prawdę od opowieści, przynajmniej u żołnierzy królewskich. Ci tutaj z Republiki mówili takie rzeczy, że się nie mieściło w głowie.
– Jak się zacznie, to powieś na bramie ten czerwony sznur – Hektor wskazał na jej pasek do sukienki. – Nasi żołnierze będą wiedzieli, żeby omijać ten dom.
– Dobrze.
– Skąd wiesz, że to nie pułapka? – spytał drugi żołnierz, tak głośno, jakby jej nie było.
– A mamy inne wyjście? – Hektor wskazał na Judytę. – Jej dobrze z oczu patrzy.
– Ale się nie zna, obywatelu poruczniku!
Nim na dobre zniknęli w rurze, Hektor odwrócił się przez ramię, by jeszcze raz spojrzeć na Judytę. Z jakiegoś powodu chciał zatrzymać jej obraz w głowie. Obraz dziewczyny w czerwonej sukience, co chciała im pomóc. Dlaczego? Z zemsty, z przyjaźni, z dobrego serca?
– Naprawdę się nazywasz Judyta? – spytał jeszcze Hektor.
– Nie, Rahab! – odpowiedziała.
Judyta patrzyła w milczeniu za znikającymi żołnierzami piechoty morskiej Republiki. W chwilę potem rozwiązała pas. Obok czajnika, na bramie, zawiesiła czerwony sznur. Przez moment podziwiała swoje dzieło.
– Co jest? – spytał jeden wartownik.
– Pas mnie ciśnie – powiedziała o sznurze. – To moja brama.
– Gdzie leziesz? – zaczął drugi. – Odmeldować się trzeba i przepustka…
– A ja nie w wojsku. – Wzruszyła ramionami. – Tu usiądę. – Wskazała ławkę na placu przed bramą.
Wiedziała, że jak się taki uprze, to nie warto gadać. Nie minęło pół godziny i się zaczęło.
Na sztab, czyli na pensjonat, spadło kilka pocisków. Przez chwilę myślała, że straciła słuch. Żołnierze wyskakiwali nawet przez okna, kto tylko mógł. Szczęśliwie po chwili przestało jej dzwonić w uszach.
– Nie utrzymamy się! – Podsłuchała pułkownika, który wybiegł przed bramę z kilkoma żołnierzami. – Rozkaż fregacie, żeby ostrzelała naszą pozycję. Za pół godziny! – Podkreślił. – Wycofujemy się na stanowisko zapasowe.
– Kapitan odmawia, żąda potwierdzenia…
– Dawaj mi go – rozkazał pułkownik, biorąc słuchawkę, a drugą ręką wskazał palcem na Judytę. – A ty idź stąd i nie podsłuchuj.
Poszła w kierunku plaży, swoje drogocenne buty na szpilkach niosła w rękach. Mijała rzadki zagajnik palm kokosowych, tu już nie rosły krzaki ani uboga roślinność wyspy. Przestały fruwać małe czarne ptaki, jakby coś już wiedziały.
Zaraz na jej własny pensjonat spadnie znowu ostrzał dział okrętowych, teraz królewskiej floty. Gdyby została w drewnianym domku, już by nie żyła.
„Nawet mnie się nie da zabić dwa razy”, pomyślała z uśmiechem. „Udało mi się przeskoczyć na zwycięską stronę”.
Nie dotarła do plaży, zobaczyła lądujące helikoptery, barki desantowe, żołnierzy piechoty morskiej Republiki w takich mundurach, jakie miał na sobie Hektor i jego koledzy: takie mniej pstrokate. Przez chwilę czuła się niewidzialna na tyle, żeby zawrócić do pensjonatu. Bez pośpiechu! Spojrzała na zegarek w komunikatorze – pół godziny, to pół godziny, jeszcze trzynaście minut do ostrzału. Obok niej przejechał bezzałogowy pojazd na ośmiu kołach z wieżyczką z działkiem. Wyglądał, jakby mełł piasek oponami. Za nim biegło kilkunastu żołnierzy, żaden nawet nie spojrzał. Musiała tylko zejść z drogi, bo by ją rozdeptali i rozjechali. Jedynie czujnik na wieżyczce uparcie śledził położenie Judyty, ale nie zasłużyła na skierowanie broni.
„Pewnie algorytm oszczędzania amunicji zabronił”, pomyślała, wielkokrotnie słyszała o takich rozkazach. Żołnierze opowiadali. Nietrudno zapamiętać informacje o tym, co może zabić. „Widocznie u republikańskich jest podobnie”.
Brama
Pośród gruzów ze świeżo zrujnowanego budynku obok pensjonatu leżało coś, co nie powinno było się tam znajdować. Coś, co kolorem i fakturą odcinało się od rozprutych murów i zmiażdżonych cegieł. Coś, co nie przypominało tynkowego pudru, choć było nim obficie umazane. Judyta po chwili rozpoznała mundur. A konkretnie – rękaw munduru z ręką w środku. W gruzowisku leżał pułkownik. Gdyby nie oznaczenia stopnia, nie rozpoznałaby w tym konkretnego człowieka. Czterech jego podwładnych wybuchy rozrzuciły w promieniu kilkunastu metrów. Poczuła żal. Poznała ich lepiej niż rodzone matki.
„Szkoda chłopaków”, pomyślała. „Leżą teraz rozciągnięci na pooranym przez pociski bruku, bezwładni niczym meduzy wyrzucone na brzeg morza.”
Obok dostrzegła proporzec z napisem: któryś tam pułk desantu morskiego floty ich królewskich mości, ozdobiony obowiązkową koroną, kotwicami, pikami i nie wiadomo czym jeszcze. Był podarty, jego tyczka z włókna węglowego – złamana i jakby nadpalona, cały w kurzu.
„To robota tych, co mnie minęli na drodze z plaży?” pomyślała. „Byłam krok od śmierci!”
Judyta już znalazła się na tyle blisko, żeby zobaczyć kolejne pociski lecące na pensjonat, ogród i nawet przed bramę. Tym razem królewska flota obraca w perzynę jej cały dobytek. A gdyby nie podsłuchała pułkownika, byłaby w środku i leżałaby już pewnie pod gruzami, martwa jak on teraz.
Nawet jej bardzo nie sponiewierało, kiedy podmuch ją przewrócił. Potem wmawiano jej, że nie miała prawa widzieć pocisków, tylko wybuchy, ale akurat tego była najzupełniej pewna. Kiedy opadł kurz, wszędzie leżały trupy.
„Dobrze im tak wszystkim”, pomyślała, strzepując pył z włosów. „Wandale! Żeby wiedzieli, ile taka jedna cegła kosztuje, a deski na podłogę? To trzeba sprowadzać.”
Dla nadbiegającego sierżanta piechoty morskiej Republiki nie była to pierwsza wyspa w tym archipelagu. Takiej masakry jeszcze nie widział. Cały oddział, który zdobył sztab tych, tfu, królewskich, został zmasakrowany wybuchami precyzyjnie nakierowanych pocisków artylerii okrętowej.
Takie jak Judyta też widział nie raz. Wydawały się niegroźne i nawet miłe, ale potrafiły zakłuć, otruć i udusić śpiących chłopaków gołymi rękami czy nogami, wszystko jedno. Ta na przykład miała długie na trzydzieści centymetrów szpile we włosach, wiadomo po co, popatrzył uważnie. Dziwka królewskich, ona przecież sprowadziła tu ostrzał, to oczywiste. Nie przypadek, w idealnym momencie, kiedy się tylko pojawiła…
– Brać ją – rozkazał sierżant.
– Zastrzelić?
– Jest rozkaz oszczędzania amunicji debilu! – wydarł się na młokosa, który wykręcał Judycie rękę. – Na powróz.
Sierżant jeszcze dla formalności zajrzał do torebki i pokazał triumfalnie. Miała motyw – Republika zniszczyła jej pensjonat (a przynajmniej rozpoczęła to dzieło, żeby być precyzyjnym, a sierżant precyzyjny nie był) i sposobność – działający komunikator.
„Mogła dać namiar królewskiej flocie, to i dała”, upewnił się w myślach. „Żołnierzem nie jest, to na powróz”.
Sierżant czuł się usprawiedliwiony i przekonany o dobrym wypełnianiu swoich obowiązków. Kapral zdjął czerwony sznur z bramy, potraktował to jak prezent od losu. Zawiązał z wprawą pętlę i założył Judycie na szyję. Przyzwał jeszcze dwóch do pomocy. Chciałaby powiedzieć, że się broniła, ale tego nawet nie zauważyli. Teraz wisiała w swojej własnej bramie jak na szubienicy, rozpaczliwie próbowała znaleźć jakieś oparcie nogami, co oczywiście nie było możliwe. Nie miała nic więcej do roboty niż trzymać się sznura, zanim się nie udusi, bo żołnierze Republiki nie związali jej rąk, tylko na chwilę przytrzymali.
Przyglądali się, jak umiera, ale zwracali baczną uwagę na otoczenie. Mieli nadzieję, że ktoś się pojawi, żeby jej pomóc. Była przynętą.
Brak powietrza powoduje halucynacje. Judyta wiedziała, bo studiowała medycynę. Kiedyś, w dawnych czasach, w innym życiu, tak to czuła teraz. Zdawało jej się, że jeden z trupów, tych z ochrony sztabu, podnosi się na łokciu, wyjmuje nóż i rzuca w jej stronę. Spadający na beton wierzy, że stanie się miękki, zanim doleci. Nóż przeciął sznur. Nim dotknęła ziemi i poczuła ból, usłyszała strzały jonowe. Żołnierze Republiki padli dookoła niej. Chyba martwi – nie miała czasu im się przyglądać. Próbowała oddychać. Szyja przyduszona pętlą piekła nieznośnie. Żeby móc kaszlnąć…
***
Wstała. Znalazła swoją torebkę. Obok leżał rozbity komunikator. Tak właśnie oficjalnie straciła kontakt ze swoimi pieniędzmi, dokumentami, tożsamością i wszystkim.
Nie potrafiła określić, ile czasu minęło, zanim podeszła do swego wybawcy, teraz był on ostatecznie martwy z punktu widzenia całej wiedzy medycznej. Miał manierkę z wodą. Oddaliła się w kierunku ruin, byle dalej od wybrzeża, od bramy i od pensjonatu. Halucynacji ciąg dalszy – kawał gruzu uniósł się i wstał. Osunął się z niego pył i tam w środku ktoś był.
– Czekałem na ciebie. Schowajmy się tam, musisz się przebrać – powiedział.
„No tak, na tle szarych ruin, rzucam się trochę w oczy ubrana na czerwono”, pomyślała, ale jeszcze nie potrafiła z siebie wykrztusić ani słowa, zacharczała. „Jego tu nie ma, mnie tu nie ma, przecież nie żyję! Powiesili mnie, to ciało eteryczne, astralne, czy jak mu tam…”.
Religia jest zakazana, przypomniała sobie. Jednak szła za nim, może on też nie żyje. Żołnierz Obrony Terytorialnej w szarej pałatce miał pod spodem normalnie pstrokaty kombinezon, plecak, strzelbę, a na głowie groteskowy hełm. Schowali się w jakichś ruinach, w samą porę, nad gruzami przelatywał dron. Ktoś strzelił z daleka. Judyta przyglądała się temu obojętnie, cały czas walczyła o powietrze. Dron oberwał i spadł. Podobno nawet gdy ładunek jonowy przeleci odpowiednio blisko, to mu wysmaży elektronikę, ale tu trafienie było bezpośrednie. Rozejrzała się, ale nie potrafiła zgadnąć, kto strzelał.
– Nazywasz się jakoś? – wykrztusiła w końcu do żołnierza.
– Odzywaj się kulturalnie, dziwko!
„A więc żyję”, pomyślała z radością. Poznała go. Był klientem, z tych raczej nieprzyjemnych. Dziewczyny nie chciały z nim pracować. Jedna powiedziała, że takich gnojów ziemia nosić nie powinna. Judyta go też pamiętała, chociaż wolałaby nie. Nie potrafił uszanować żadnych reguł, nawet tej, że miało być bez całowania. Hektor mówił, że w Królestwie dwie skrzyżowane pałki jak X, to sierżant. Powinna wiedzieć, jak on się nazywa, przedstawiał się wiele razy.
– Jestem Judyta, czy pan sierżant byłby łaskaw wyjawić mi swoje imię? – Postanowiła odezwać się jak na kiepskim filmie, nie zauważył ironii.
– Amos. – Wyjął z plecaka zmięty kombinezon i rzucił w jej stronę, cały czas uważnie obserwując okolicę. – Twój rozmiar.
Udawał, że nie podgląda Judyty, kiedy się przebiera.
– Nie masz bielizny? – zauważył.
– Do pracy nie noszę, a wojna mnie zastała w stroju roboczym – zażartowała, nie zaśmiał się.
Judyta wciąż kurczowo ściskała w dłoni pętlę. Pręga na szyi tętniła przeszywającym bólem.
Zmienił jej się tembr głosu, a lubiła ten poprzedni. Przynajmniej żyje, jeszcze nie zdążyła się ucieszyć. Schowała do kieszeni ten kawałek czerwonego sznura, na pamiątkę. Tylko czego?
Na lewej piersi kombinezonu miała napis „Verde”, tak samo, jak sierżant Amos. Poza tym jej mundur nie miał żadnych innych oznaczeń. Hektor mówił, że to nazwa miejscowej brygady Obrony Terytorialnej Zjednoczonego Królestwa. Wiedziała to już wcześniej, ale nie miało to dla niej żadnego znaczenia.
Poszukiwania
Porucznik Hektor przyleciał na wyspę jak najszybciej mógł. Nawet wziął w tym celu urlop pod pretekstem przeżytego stresu pola walki. Nikt mu nie mógł odmówić.
Po wylądowaniu żołnierze zaczęli w panice maskować helikopter, bo okazało się, że wróg znowu ma przewagę w powietrzu. W pensjonacie, gdzie kiedyś był sztab królewskich, kopano w ogrodzie groby. Hektor od razu dostrzegł czerwony sznur na bramie, przecięty raczej nożem.
– Nie mogła znieść klęski i powiesiła się, bo bała się gwałtu – wyjaśnił jakiś kapral. – A tam w gruzach, znaleźliśmy sukienkę. Ktoś ukradł ciało, obywatelu poruczniku. Wojna wyzwala najgorsze instynkty…
– Dziękuję – odpowiedział Hektor i pomyślał, patrząc na ślady tam, gdzie nie były zadeptane. „Trupy są niesione albo wleczone, ale raczej nie chodzą”.
– Proszę uważać na snajperów – poradził mu jeszcze kapral – obywatelu poruczniku.
– A macie w ogóle tę sukienkę?
– Gdzieś zginęła, obywatelu poruczniku – powiedział kapral tonem, jakby nie potrafił ukryć zdziwienia bzdurnym pytaniem.
Hektor zauważył, że w odległych częściach wyspy bezzałogowe transportowce wroga dostarczały zaopatrzenie bez żadnych przeszkód ze strony lotnictwa Republiki. Kiedyś ludzie mieli honor, wystarczyło miasto zdobyć, spalić i już, jak Troję. Tu walka się nigdy nie kończy.
Postanowił rozpocząć poszukiwania od nadmorskiego bulwaru. Gdzie miałby Judytę znaleźć, jeśli nie tam, gdzie są ludzie? Podobno wydawano żywność dla miejscowych. Nie wyglądała na taką, która będzie się chować, nie ona. Zobaczył dwóch młodych żołnierzy, siedzących przy ścianie, na oparciu ławki. Pomyślał, że mogli ją widzieć i nawet zapamiętać, jeśli ubrała się tak, jak zwykle.
***
Judyta trzymała strzelbę, obok klęczał sierżant Amos i obserwował teren przez lornetkę. Patrzyło się dwoma oczami, ale miała wiele obiektywów. Dlatego w myślach nazwała to lornetką. Spodziewała się, że tak złożone urządzenie będzie warczeć i piszczeć. Było jednak zupełnie bezgłośne. Wyglądała z drugiej strony trochę jak oczy pająka. Pamiętała z biologii, bo były odrażające.
– Załaduję ci gwoździa. – Amos wsunął pocisk do komory nabojowej strzelby.
– Puszczaj – powiedziała cicho błagalnym tonem, bo złapał za włosy, mocno.
– Nie pouczaj mnie, dziwko! – Zamachnął się, ale nie uderzył, skuliła się. Skierował głowę Judyty. – Widzisz tego tam?
Osobnik wskazany jako cel przypominał trochę Hektora, ale wszyscy w mundurach Piechoty Morskiej Republiki wyglądali podobnie. Tamci przynajmniej nie mówili do niej „dziwko”, ale „królowo”, może nie on, ale jego towarzysz. Też się liczy.
– Tak – odpowiedziała.
– No to ognia! – Z lufy wyleciał pocisk, nie szarpnęło. – Trzymaj cel, ruszył się, trzymaj. Nie na głowie, tak nie trafisz, tułów, głupia…
Uzmysłowiła sobie, że on po prostu widzi to samo, co ona w wizjerze strzelby. Nie da się niby „przypadkiem” chybić, a bardzo chciała. Amos nie dokończył zdania, też zobaczył, że trafiła.
– W celu – potwierdził uradowany. – To twój pierwszy?
– Tak. – Przytaknęła i spytała: – Dostanę medal?
– Ciesz się, twoja pierwsza penetracja, straciłaś dziewictwo. – Sierżant zaśmiał się zupełnie bez radości. – Medal się dostaje za akcję prywatną, albo za coś poważniejszego.
***
Hektor szedł nadmorskim bulwarem. Nagle poczuł coś dziwnego jakby wybuch. W zupełnej ciszy upadł na plecy, na beton bulwaru. Nie bolało. Spojrzał na siebie. Na przodzie munduru szybko rosła plama krwi. Swojego rzężenia nie słyszał, ale rozmowę żołnierzy – tak. Byli kilka kroków od niego, nie ruszyli się, tylko się przyglądali.
– Już po nim – powiedział pierwszy.
– Snajper strzelał jak baba – rzucił drugi.
– Oni tak specjalnie, chcą zmusić nas do udzielenia pomocy oficerowi.
– No, a i tak już po nim. My żyjemy.
***
Sierżant Amos dał Judycie do ręki ceramiczny pocisk.
– Teraz sama załaduj granat, mówimy na to „butelka”. Tam za murem siedzi dwóch, może któregoś zawadzimy. Widziałem cienie. Patrz na cel. Ognia! Teraz lekko w lewo.
Zrozumiała właśnie, że strzelba kieruje lecącym pociskiem, zanim dotrze do celu. W ostatniej chwili trącił lufę. Pocisk rozstawił lotki, złożył jedną, skręcił gwałtownie. Zobaczyła to wyraźnie! Uderzył w beton bulwaru, przekoziołkował, błysk, kurz, ciało ciężko rannego się poturlało dalej. Nigdy się nie dowiedziała, czy „zawadziła” tych za rogiem, czy nie.
– Dobrze, ale dwa strzały z jednego miejsca. Zmieniamy pozycję, panienko. Biegiem!
Awansowała z „dziwki” na „panienkę”, pewnie chwilowo. Ruszyła za nim, niosąc na ramieniu strzelbę, która miała ze sto osiemdziesiąt centymetrów długości, czyli więcej niż jej wzrost. Na szczęście nie była ciężka. Zastanawiała się, czy w tym plecaku sierżant ma jakieś żarcie, czy tylko same ładunki?
„Zaraz, kogo ja tam zabiłam?”, pomyślała, nie zwalniając biegu.
Poczuła w sercu ukłucie, miała wrażęnie, że to Hektor, choć przecież go nie kochała. Nikogo nigdy nie kochała, nawet siebie.
Przystanęła, popatrzyła przez celownik, za daleko. Sięgnęła po lornetkę sierżanta, wiszącą mu na szyi, jakby była jej. Uderzył ją znowu w twarz, złapał za włosy i jeszcze kopnął. Gdy leciała na kamienie, przytrzymał strzelbę, żeby się nie potłukła.
– Jak panienka jeszcze potrzebuje oberwać, jestem do usług – powiedział. – A jak będziesz bezużyteczna, zastrzelę. Witamy w Obronie Terytorialnej, zostałaś zrekrutowana w trybie wojennym. Na razie się przydasz.
Pocisk artyleryjski upadł precyzyjnie w to miejsce, skąd strzelali. Wybuch rozrzucił kamienie, ale znajdowali się wystarczająco daleko. Poczuli jedynie podmuch, po którym sypnęło piachem i kurzem.
Wśród gruzów leżał hełm Obrony Terytorialnej, tak samo groteskowy, jak ten Amosa. Spytała gestem, czy może go wziąć. Śmierdział potem, strachem i śmiercią.
– Jeden rozmiar, pasuje wszystkim… – potwierdził sierżant.
Wyjęła szpile, które przytrzymywały treskę. Niektórzy klienci lubili dłuższe włosy niż była w stanie wyhodować, inni orientalne fryzury. Treska na szpile zaspakajała te oba fetysze. Po ostatnich przygodach cała ta misterna konstrukcja się rozpadła.
– A po co ja panu? – Odważyła się wreszcie spytać, zapinając pasek hełmu.
– Masz dobrą rękę. Mi drży, za stary jestem, za dużo wódy i dziwek. Lecz się tym, co ci zaszkodziło. – I zdobył się na szczerość. – Straciłem cały oddział.
Judyta nie zrozumiała, jak nadmiar dziwek, czyli seksu, bo o to chyba chodzi, może obniżać pewność ręki. Nie upierała się, że akurat teraz powinna się dowiedzieć.
„Idealny dowódca”, pomyślała z obawą połączoną z odrazą. „Cały oddział…”
Nowy początek
– Gdzie Judyta? – spytał Amosa porucznik Obrony Terytorialnej, dowódca ich plutonu.
– Śpi, całą noc pracowała, ustrzeliła dwóch i jednego prawie…
– To ją obudź! Dam wam wsparcie z desantu i pójdziecie czyścić południowy zachód. Chcą nam odciąć podejście do lądowiska, a to nasze jedyne zaopatrzenie i droga ewakuacji rannych.
– W dzień? – zdziwił się Amos. – Wypatrzą nas, panie poruczniku. Te ich drony bzyczą jak…
– Dlatego dostaniesz pod komendę dwóch zawodowców, fizyliera i grenadiera. Wieczorem może będziemy mieć już łączność i artylerię… – Porucznik znowu się rozgadał, w cywilu był nauczycielem. – Ochraniać strzelca, to nasz najlepszy…
– Bo to precyzja jak przy cerowaniu, choć Judyta była znana zupełnie z czego innego, panie poruczniku. – Zarechotał Amos.
– Ten dowcip mi się nudzi. Prostytucja jest legalna i stanowi ważną dziedzinę sektora usług na naszej wyspie. Skąd u pana takie przesądy rodem z Republiki, jak od wroga? – powiedział porucznik, zrobił teatralną pauzę, ale nie oczekiwał odpowiedzi. – Wykonać, sierżancie.
Judyta już nie spała. Niezależnie od tego, jak bardzo była wykończona, nie opuszczała posiłków. Sucha karma dla żołnierzy niewiele się różniła od tej dla niewolników, a smakowała nawet gorzej.
Nie była jedyną babą w plutonie. Naprzeciwko siedziała Kwiatek. Jej były chłopak, narzeczony, a w każdym razie facet w dniu inwazji dostał odłamkiem w głowę. Ewakuowali go na kontynent, ale jako że kraj ogarnięty wojną nie potrzebuje weteranów w stanie wegetacji, to szybko poddano go eutanazji. Od tego dnia Kwiatek posiłki jadła zawsze z hełmem na głowie. Umiała na gruzowisku znajdować czystą bieliznę. Jako jedyna w plutonie nie nosiła munduru, ale sukienkę w kwiatki właśnie i to kupioną gdzieś w Republice. Jak prawie wszyscy z desantu pochodziła z hodowli, ale wysyłano ją ciągle za granicę. Mówiła z wyraźnym akcentem, tak jak powszechnie wysławiają się mieszkańcy Republiki, ale umiała też udawać stołeczny. Wykorzystywała tę umiejętność, by przedrzeźniać Judytę. Miała niewinną buzię. Sprawiała wrażenie, że jest brudnym dzieckiem, co to się zgubiło rodzicom. W tych warunkach ciężko by jej było udawać czyste…
Kwiatek uwielbiała wszystko, co związane z Republiką. Szczególnie rozsmakowała się w zabijaniu w walce wręcz, jakby chciała pomścić swojego chłopaka. Wyszkolono ją w kierowaniu ogniem artylerii okrętowej i jako jedyna w oddziale umiała współdziałać z lotnictwem. Miała stopień chorążego i funkcję zastępcy dowódcy plutonu.
Z punktu widzenia Judyty, Kwiatek ciągle opowiadała niestworzone rzeczy – na przykład, że raz kazano jej się dać aresztować w Republice za posiadanie narkotyków.
– Ściemniasz! – Judyta nie wytrzymała, gdy kolejny raz usłyszała tę historię. – Jak można kogoś aresztować za posiadanie? Rozumiem, że nie wolno brać. U nas obywatelom pierwszej i drugiej kategorii też nie wolno palić zioła, ale posiadać? Na przykład, żeby sprzedać?
– Widzisz, jaki to ciekawy kraj? – Kwiatek się uśmiechnęła, tylko ustami, oczy pozostały ponure.
– Ale leczyć od posiadania? – Judyta nie odpuszczała. – Da się komuś coś zabrać, ukarać za posiadanie, powiedzmy. Ale leczyć?
Kwiatek przytaknęła. Nie wymagała mówienia do siebie „pani chorąży”, nigdy.
– Chcesz też powiedzieć, że wolnym obywatelom Republiki nie wolno nosić broni? Nawet pistoleciku, takiego, jaki masz w torebce? – W ten sposób Judyta czuła, że już całkiem zdemaskowała chore fantazje Kwiatka.
„Najwyraźniej hodowla źle wpływa na psychikę”, pomyślała o pani chorąży. „Każdy potrzebuje prawdziwej matki. Biedactwo nie wyszło z etapu dziecięcego fantazjowania”.
– A jakby się niewolnicy zbuntowali? – zwróciła uwagę Judyta
– W Republice nie ma niewolników!
– To kto wykonuje prace niewolników?
– Emigranci ze Zjednoczonego Królestwa… – Kwiatek nie zdążyła dokończyć.
– A od nas uciekają najczęściej niewolnicy! Czyli uciekają stąd, żeby to samo robić tam! – Judycie wydawało się, że to kolejna oczywista ściema pani chorąży.
Sama wielokrotnie była w Republice, na przykład na sąsiedniej wyspie. Spotykała się tam z klientami, korzystała z agencji reklamowych. Jednak tego, co tamta opowiadała, nie mogła sobie nawet wyobrazić.
Na widok Kwiatka żołnierz Republiki się wahał. Nie był pewien co robić, szczególnie, kiedy się odezwała. To dawało wystarczająco dużo czasu, żeby Kwiatek mogła zabić. Poprzednio służyła w plutonie zwiadu pułku desantu. Nosiła małą torebkę, gdzie cudem mieścił jej się komunikator i pistolecik. Naprawdę nazywała się Flora, ale przedstawiała się jako Kwiatek. Sypiała ze strzelcem wyborowym z drużyny A, też z desantu. W dniu inwazji został lekko ranny i od tamtej pory się załamał. Dalej wykonywał zadania, powierzano mu najtrudniejsze strzały, ale bał się skaleczyć. Judyta rozumiała, że każda rana w tych warunkach mogła zabić, zatem nie uważała go za tchórza. Chłopak chorąży Kwiatek był kopalnią snajperskich sztuczek. Sam już z nich nie korzystał, ale chętnie się nimi dzielił.
Była też Maryśka, miejscowa. Jakby się nie przedstawiła, też by było wiadomo, że Maryśka. Straciła męża, całą rodzinę i dom, i to już pierwszego dnia inwazji, kiedy sama wyszła z domu po bułki. Wierzyła, że rodzinę zabrała jej artyleria Republiki i nienawidziła szczerze wroga. Judyta widziała, że pocisk z fregaty potrafił przebić budynek mieszkalny od dachu do piwnicy jeszcze zanim wybuchnie, a na przykład Kwiatkowi mógł się pomylić plus z minusem przy podawaniu namiaru. Maryśka miała dwie obsesje.
– Ruchałaś się z tymi z Republiki? – Znowu zwróciła się napastliwie do Judyty.
– Tak, kiedy był pokój, miałam klientów zza granicy. Nie tylko ja, dziewczyny też. Naszą wyspę odwiedzają turyści, z tego żyliśmy. Co się czepiasz? Ryby też oni głównie kupowali…
– Odwiedzał cię mój mąż? – dopytywała się Maryśka uporczywie, to była jej druga obsesja.
Judyta nie wiedziała, kim on był, pewnie rybakiem. Obowiązywała tajemnica zawodowa, a poza tym kimkolwiek mąż Maryśki był, już nie żył. Maryśka zauważyła również, że Judyta niewystarczająco nienawidzi wroga i ciągle wszystkim o tym donosiła. A Kwiatek Republikę wręcz kochała, tylko że patologicznie. To Maryśce już nie przeszkadzało.
– Szkoda, że jesteśmy po tej samej stronie. – Zdarzyło się jej kilka razy powiedzieć do Judyty, która tylko wzruszała ramionami.
Maryśka miała na wyposażeniu karabinek szturmowy i na rozkaz, a częściej bez, wpadała na żołnierzy wroga i wywalała cały magazynek, jeden po drugim. Kończyła, gdy się zaciął albo zabrakło amunicji. Powinna zginąć przy pierwszym takim numerze, a wychodziła niedraśnięta, czasem lekko kontuzjowana, jeśli się potknęła. Mówili też, że raz złapała granat w powietrzu i odrzuciła, ale zazwyczaj nie udawało jej się skaleczyć żadnego żołnierza wroga. Powodowała jednak taki chaos, że reszta oddziału nieniepokojona mogła wykonywać swoją pracę, więc też była pomocna.
Maryśka sypiała z Amosem, co dla Judyty było szokującym odkryciem. Sierżant był brutalny z natury i nieprzyjemny w obejściu. Oczywiście w starciu z taką Kwiatek nie miałby żadnych szans w walce wręcz, ale bardziej chodziło o jego nastawienie do ludzi. Chyba dobrze, że Maryśka nie wiedziała o wizytach Amosa przed wojną w pensjonacie. Miał nawet zniżkę dla stałych klientów i najczęściej bawił się z klonem. Dziewczyny mówiły, że prędzej się zabiją niż znowu z Amosem. Może dla Maryśki był inny.
Porucznik, dowódca plutonu, jako nauczyciel lubił wszystko długo tłumaczyć. Nie był rewelacyjnym kochankiem, ale lepszy taki niż żaden. Tak przynajmniej uważała Judyta. Miał żonę, ale nie był tego pewny, bo nie widział jej od inwazji. Judyta czuła, że porucznik o nią zadba, zaopiekuje się i nakarmi w razie czego. Przemykając przejściami wśród gruzów i kanałów, napotykała ukrywające się rodziny, które nic nie jadły od tygodni. Kiedyś by tego nie robiła, teraz dzieliła się swoimi zapasami, jeśli cokolwiek miała w plecaku.
Judyta lubiła ciepło, spać w miękkim łóżku i być najedzoną. Kiedyś uwielbiała drinki z palemką. Przypominały jej dobre czasy jeszcze bardziej niż zmrożone prosecco z Republiki, pite na studenckich imprezach z młodą elitą Królestwa. Teraz woda, jeśli nie ta filtrowana z kałuży, była świetna. A i taka lepsza niż żadna.
„Nie tak miało być”, myślała, gdy wspominała chwile z przeszłości.
Zawsze przed akcją Judyta czyściła lufę strzelby czerwonym sznurem, który nosiła w kieszeni. Trudno było znaleźć lepszy kawałek materiału, a brak „sadzy” powodował, że strzał jonowy miał pełną moc od pierwszego razu i błysk spalających się „śmieci” nie zdradzał pozycji. Sierżant Amos wydzierał się za słowo „sadza”, bo to niby popiół, ale co za różnica?
***
Hektor ocknął się w szpitalu polowym. Lekarz ucieszył się, że udało się go na tyle zacerować, iż nadaje się do transportu. O Judycie czy rozkazie dotyczącym czerwonego sznura nie miał pojęcia.
– Ona nas ocaliła! Muszę wiedzieć, co się z nią stało – powiedział Hektor z ogromnym wysiłkiem.
– Poruczniku, jesteście poważnie ranni. Spokój! – powtarzał lekarz. – Walka o życie się jeszcze nie skończyła.
Powroty i ucieczki
Z mgły wyłonił się niszczyciel Zjednoczonego Królestwa. Zaletą posiadania panowania w powietrzu jest możliwość utrzymania zasłony przed wścibskimi radarami i satelitami, ale żeby patrzeć, trzeba samemu otworzyć oczy.
– Nie za wcześnie, panie komandorze? – Do salonu dowodzenia wbiegł mężczyzna w surducie. – Wczoraj stracił pan fregatę!
– Ja panu nie wypominam, co i kiedy pan stracił, panie hrabio. Fregatę mam jeszcze jedną. Proszę o pozostawienie zabijania specjalistom, panie hrabio. Pańska brygada Verde trzyma się dobrze, ale wróg już ma dziesięciokrotną przewagę. Nie nadwerężajmy ludzkiej wytrzymałości. To tylko dziadki, co przewracają się o swoje strzelby. Lepiej nie będzie! Nie przekonamy już wroga do sprowadzenia większych sił ani na tę wyspę, ani w okolicę.
– Dwa bataliony desantu i jakieś niedobitki? To będzie największa nasza klęska od…
– Oślizgła i Obrzydliwa na pozycjach – zameldował adiutant znad ekranu, wtrącając się do rozmowy.
– Powiedzcie zatem panom pancernym, że mogą zaczynać – rozkazał komandor, adiutant dotknął kilku symboli na ekranie.
– Tak jest.
Wrota okrętów desantowych otworzyły się i po rampie czołgi wjechały do wody. Najpierw napełniły zbiorniki balastowe, potem włączyły napędy strugowe. Nad powierzchnię wystawały tylko wieżyczki z czujnikami i działami. Z przodu wyglądał trochę jak żaba płynąca po jeziorze. Startowały latadła z drużynami desantu. Po powierzchni mknęły łodzie szturmowe. Oderwali oczy od ekranów, pokazujących obraz z Oślizgłej i Obrzydliwej, ale już się nie dało spojrzeć przez okna na morze. Żaluzje się zamknęły.
– Uwaga! Start Albatrosa, start Albatrosa – zabrzmiało ostrzeżenie z głośników.
Hrabia uniósł filiżankę ze stolika, żeby nie wylała się poranna kawa. Start ciężkich rakiet spod pokładu powodował wibracje, zwłaszcza kiedy szli całą naprzód. A najgorzej to zginąć poparzonym własną kawą. Zauważył, że cała załoga niby dyskretnie przygotowuje się do sytuacji, że mogą się zaraz znaleźć za burtą. Lokaj jemu też przyniósł kamizelkę ratunkową i odporny na morską wodę rewolwer.
Zanim się pojawią myśliwce, niszczyciel miał za zadanie oczyścić niebo ze wszystkiego, co lata i jest duże.
***
Porucznik Hektor znalazł się w opuszczającym wyspę ostatnim samolocie Republiki, który był celem pierwszego strzału z niszczyciela. Ktoś miał nadzieję, że dobrze oznaczony transport medyczny oszczędzą.
„Chyba rzeczywiście nasi wygrywają”, pomyślała Judyta, patrząc na opadające szczątki rozerwanego w powietrzu kadłuba.
Zastanawiała się, czy naprawdę dadzą jej tyle pieniędzy, żeby mogła odbudować pensjonat i wrócić do poprzedniego życia.
– Nie gap się w niebo, masz klientów. – Amos pacnął Judytę w hełm i wskazał trzech żołnierzy wroga.
Dwóch niosło skrzynię, pewnie z dronem. Tym razem sierżant nie złapał jej za włosy, miała je przezornie upięte tak, że nic spod hełmu nie wystawało.
– Ioniak? To blisko! – szepnęła i pomyślała: „Jeszcze raz mnie pacniesz, to się będziesz łokciem podcierać”.
Z wprawą rozładowała strzelbę z rakiety ze stalowym grotem, którą nazywano „gwóźdź”.
– Tak – potwierdził sierżant. – Zacznij od tego, co nie niesie. Tamci dwaj powinni na chwilę znieruchomieć, zdążysz?
„Byle tylko strzelba zdołała się przeładować”, rzuciła okiem na stan baterii, odległość i automatycznie ustawioną moc strzału.
Zdecydowała, że trochę zmniejszy. Położyła palec na spuście, wstrzymała oddech. Dostosowała się do swojego rytmu serca: raz, dwa i trzy. Strzelba zdążyła się przeładować między ściągnięciami spustu. Strzały jonowe padły między uderzeniami serca.
– No to mam medal! – odpowiedziała trochę zbyt głośno, patrząc na dymiące zwłoki. – Trzech na raz.
– Nie da się ukryć, Trója! – potwierdził Amos.
Medal miał postać trzech skrzyżowanych strzelb. Wykonano go z miedzi, ale dawał piętnaście procent więcej do emerytury. Za „trutkę ze sztyletem” dostawało się 20% i ten medal był ze złota i srebra. Judyta westchnęła, gdy sobie o tym przypomniała.
„Czy tu w ogóle będą jacyś turyści kiedykolwiek znowu? A może się wynieść, wrócić do imienia Rahab i zmienić zawód? Medal za tych trzech wystarczy na dodatek do emerytury, ale trzeba jeszcze przeżyć do tego czasu. Funduszy za pensjonat na to nie wystarczy, przekleństwo młodości. Najlepiej wyjechać do Republiki, bo kiedy się królewscy dowiedzą, co zrobiła, widoków na starość nie należy się spodziewać. A taki Hektor mógł napisać jakieś raporty i wywiad jeszcze je znajdzie”, myślała gorączkowo, w kółko to samo. „Wydawał się dobrym materiałem na męża albo na kochanka. W rentę dla skrzywdzonych i straumatyzowanych dziwek nie wierzyła, nawet w Republice. Ot kolejna żołnierska fantazja. Ciekawe czy Hektor żyje?”
– Zmieniamy pozycję? – zapytała na głos.
– Tak! – Amos ruszył pierwszy, ona za nim i tych dwóch żołnierzy na końcu, w większej odległości.
Stracili trochę czasu na obszukiwanie zabitych. Wybuch granatu rozerwał skrzynię z dronem, kiedy byli już daleko.
– Mamy artylerię, panie sierżancie. – Fizylier podbiegł i pokazał wskaźnik celu pod lufą karabinka. – Jest łączność.
Obaj zawodowi żołnierze nie lubili Judyty. Wydawało im się, że ma pasję do odpersonalizowanego sposobu zabijania, jakby nie odróżniała robota, latającego drona od człowieka. Sami woleli szlachetną i osobistą relację z wrogiem, żeby widział i czuł nadchodzącą śmierć. To humanistyczne, wręcz ludzkie. W ogóle wszyscy terytorialsi wydawali im się dziwni. Na przykład Judyta nosiła w kieszeni kawałek brudnego sznurka i maniakalnie nim czyściła strzelbę, jakby nie wiedziała, że wystarczy raz wystrzelić jonowo i tor lufy czysty.
Słyszeli, że to była prostytutka. Kiedyś musiała ludziom dawać radość. Wydawało im się to niemożliwe. Tak mówił sierżant, że ona rozrywkowa, ale raczej żartował. Jeszcze bardziej idiotycznie brzmiały plotki, że niby współpracowała z żołnierzami Republiki. Żandarmi zawsze mieli fantazję, akurat nie przeżyli, bo wszyscy, co do jednego, byli owego dnia w sztabie.
***
Zwycięstwo! Tak przynajmniej ogłosił porucznik, zbierając cały oddział w jednym miejscu.
– Pan hrabia przyjął pannę Judytę oficjalnie do Obrony Terytorialnej, brygada „Verde”. Nadał stopień starszego strzelca ze starszeństwem od miesiąca i oczywiście przyznaje order Trzech Trafień, brązowy. – Porucznik liczył w pamięci.
„Zaraz, ja wcale się nie zapisywałam, dawali jeść, to z nimi chodziłam. A w ogóle to mnie zrekrutowali na siłę”, pomyślała, ale odpowiedziała:
– Ku chwale Jego Królewskiej Mości…
– … i całego Zjednoczonego Królestwa – wykrzyczała dziarsko reszta oddziału.
– Gratuluję pani starszy strzelec – podał jej rękę sierżant Amos, chyba pierwszy raz.
– Panna – poprawiła go, bo „pani starsza” jej nie najlepiej brzmiało.
– W cywilu jest panna, a w wojsku zawsze pani – wyjaśnił porucznik i przeszedł dalej. – Pani Marianna, znaczy Maryśka, nie zostaje przyjęta do Obrony Terytorialnej w czasie pokoju, ze względu na niewystarczające wyniki sprawnościowe. Nie robisz minimów.
Judyta dostała komunikator wojskowy, od razu znalazła na nim swoje oszczędności i żołd za miesiąc służby w czasie wojny. Zobaczyła pierwszy raz panią chorąży Florę „Kwiatek” umytą, w odprasowanym mundurze i z odznaczeniami. Ani trochę nie wyglądała jak dziecko. Trochę za bardzo na oczy nasunięta czapka, była oznaczona emblematem z ukoronowaną kotwicą i dwiema skrzyżowanymi pikami pod spodem. Judyta przypomniała sobie ten symbol, widziała taki na proporcu leżącym w gruzach. Spinka na kucyku pani chorąży była ozdobiona trupią czaszką, jakby za mało było śmierci wokół.
– Dzisiaj żegnamy naszych kolegów z desantu – wyjaśnił porucznik. – Z wyduszeniem pozostałych żołnierzy Republiki poradzimy sobie sami jak z wszami.
Do portu wszedł „Niezwyciężony”, okręt logistyczny floty. Przywiózł zaopatrzenie, niezbędne do zorganizowania uczty i balu, a potem miał zabrać ciężki sprzęt. W niektórych miejscach wyspy, szczególnie w okolicy portu i placu przed pałacem gubernatora, ustawiono wieże strażnicze.
Pech chciał, że porucznik Judytę wyznaczył do wartowania, zresztą razem z całą drużyną Amosa. Siedziała na wieży i obserwowała otoczenie przez celownik strzelby. Słyszała wyraźnie muzykę i w słuchawkach meldunki posterunków „u nas wszystko w porządku”. Maryśka chrapała na podłodze wieży. Jej zadaniem było obudzić strzelca, gdyby usnął, więc na razie nie miała nic do roboty. Zresztą z Obrony Terytorialnej już Maryśki tak szybko nie wyrzucą, została uznana za niezdolną w czasie pokoju przecież, a jeszcze wojna.
Judyta zobaczyła, że na imprezie Kwiatek tańczy na stole, nie zwróciła uwagi z kim czy przed kim. Przypomniało jej się, kiedy pani chorąży opowiadała, że tylko zwiadowca desantu ma przygotowanie fizyczne wystarczające, żeby „jakoś to wyglądało”, a wszyscy marynarze to pokraki.
Walki na wyspie trwały nawet w nocy, właśnie padły gdzieś w oddali pociski artyleryjskie. Judyta miała nieodparte wrażenie, że za każdym razem z coraz większej odległości. Właśnie, a gdzie są czołgi? Celownik strzelby nie pozwalał poszukać na morzu okrętów, zbyt daleko w stosunku do zasięgu skutecznego strzału. Maryśka miała na szyi lornetkę sierżanta. Judyta ją obudziła, kopiąc w podeszwę buta.
– Poszukaj okrętów albo chociaż jakiegoś naszego czołgu…
– Co mnie budzisz? – mruknęła Maryśka. – Muszę być świeża, gdy będziesz przysypiać…
– To rozkaz! – powiedziała z naciskiem Judyta, w końcu starszy strzelec.
– O! – Maryśka wskazała na port. – Tu jest Niezwyciężony i dwa kutry.
Wtedy zgasły światła na nabrzeżach i przycumowanych okrętach. Bal i uczta trwały w najlepsze. „Niezwyciężony” wyszedł w morze w zupełnej ciemności. Judyta wyrwała lornetkę Maryśce i namacała przycisk komunikatora przy hełmie. Odezwał się Amos.
– Panie sierżancie, w porcie zgasły światła, okręt logistyczny wyszedł w morze – zameldowała. – Jesteśmy atakowani?
– Piłaś coś? Brałaś? Na warcie? – spytał Amos przez komunikator. – Maryśka?
– Nie brała! Nie spała – włączyła się do rozmowy.
– U nas czysto! – zameldował ktoś z innego posterunku.
– W porządku, tylko słychać imprezkę. W porcie światła zgasły. Może awaria?
***
Niszczyciel Zjednoczonego Królestwa poruszał się na południowy wschód. Komandor jeszcze kończył kolację. Do salonu dowodzenia wszedł hrabia,
– To wygląda na paniczną ucieczkę. – Wskazał na ekran sytuacyjny.
– U nas się mówi planowy i skoordynowany odwrót – wyjaśnił komandor. – Musimy wyjść spod uderzenia grupy lotniskowcowej Republiki. Płyniemy pod parasol naszego lotnictwa, bo te kilka samolotów nie da rady. Mogę pana hrabiego odstawić na którąś z pańskich wysp, panie hrabio.
– Nie reflektuję…
– Nalegam, panie hrabio.
– Jednak nie. – Zmienił temat. – Król mówił, że flota tym razem poradzi sobie z lotniskowcem…
– Admirał Wang powierzył honor zatopienia lotniskowca flocie podwodnej, panie hrabio. Chciałbym pana pożegnać…
Hrabia wyszedł, komandor wezwał bosmana. Odłożył na chwilę sztućce, wytarł palce.
– Proszę wyrzucić pana hrabiego za burtę – rozkazał komandor, bosman stał nieruchomo, jakby nie rozumiał, co się do niego mówi. – Nie wygląda na bardzo sprytnego, ale może pan bosman sobie wziąć dwóch marynarzy do pomocy.
– A lokaj?
– A lokaja nie, czy ja mówię z jakimś złym akcentem? – Komandor nie przepadał, gdy podoficerowie dopytują się w sprawie oczywistych zadań.
Bosman nie odważył się powiedzieć, że tak, absolutnie z fatalnym, ale ciągle zrozumiałym. Komandor gestem kazał mu podejść bliżej i bez słowa pokazał na ekranie rozkaz z Ministerstwa Wojny:
„Jego Królewska Mość rozwiązuje Marchię Wysp Zachodnich Przylądkowych i zatem automatycznie Brygadę Obrony Terytorialnej „Verde”.
Wielmożny Pan Hrabia nie będzie już potrzebny. W przypadku powodzenia operacji wprowadzona zostanie administracja wojskowa”.
***
Judyta pierwszy raz od miesiąca obudziła się w łóżku, a nie w prowizorycznie zbudowanym legowisku w gruzowisku. Dom porucznika, dowódcy jej plutonu, miejscowego nauczyciela prawie ocalał: została kuchnia, jedna sypialnia i kawałek schodów. Konstrukcja z drewna palmowego była już nieźle przeżarta przez robaki, zanim pocisk trafił w budynek.
Zaczęła się ubierać. Zlew w kuchni był niemal idealny do wzięcia kąpieli. Bieżąca woda już była, co z tego, że zimna.
– Wychodzisz? Zostaniesz na noc?
– Ale jest rano – powiedziała, przypomniała sobie tekst jednej z dziewczyn, która u niej pracowała: „Nie płacisz, nie idę z tobą do łóżka”.
Nie powiedziała tego na głos, jeszcze nie. Pierwszy raz od bardzo dawna nie wiedziała, co robić. Poprzednio miała rozkazy.
– Wracasz do zawodu? – dopytywał się porucznik.
„Tyle pytań, a tak mało odpowiedzi”, pomyślała. „Mam nieaktualne badania”, Judyta skrzywiła się i powiedziała. – A w ogóle, to ja nie jestem prostytutką, przynajmniej nie tylko, ale przedsiębiorcą. Ważny sektor usług na wyspie.
Wzięła strzelbę na ramię i poszła. Kawałek sznura dała radę uprać wieczorem na tyle, że teraz znów był czerwony i suchy. Związała nim włosy, bo hełmu zakładać nie chciała. Śmierdział.
Czas załatwić własne porachunki. Maryśka powiedziała wystarczająco dużo. Wiedziała, gdzie mieszka Amos, już nie sierżant, a na pewno nie dowódca.