Mężczyzna ze szramą podniósł wiadro i wziął krótki zamach.
Tamten nawet nie drgnął. Dopiero po chwili podniósł głowę z mokrego klepiska i przetarł oczy. Rozejrzał się, zatrzymując spojrzenie na kratach. Spróbował wstać, ale bezskutecznie – zdołał jedynie doczołgać się do drewnianej ściany.
Mężczyzna ze szramą zbliżył się do rozdzielających pomieszczenie prętów.
– Nie jesteś ciekaw, jak tu trafiłeś? – zapytał.
– Dlaczego… jestem mokry?
– Wylałem na ciebie wiadro wody.
– Po co?
– Żeby cię obudzić.
– Obudzić?
– Po prochach.
– Jakich prochach?
– Bez jaj! To ma być Leon Stevens? As dziennikarstwa? Pomyśl! Przecież musiałem cię uśpić. Jak inaczej bym cię tu wsadził?
– Nic nie pamiętam.
– To normalne.
Stevens zdołał usiąść, przywierając plecami do ściany.
– Nie znam cię – przyznał. – O co chodzi?
– Pewnie, że mnie nie znasz. Owłosiona, szpetna morda jakich wiele. Z drugiej strony, znasz mnie świetnie. W końcu dla ciebie wszyscy jesteśmy tacy sami. Wszystkie likantropy to jedna, paskudna rodzina, co?!
Rozległ się trzepot skrzydeł, podniesiony głos wystraszył jakieś ptactwo. Ostrożnie, szukając podparcia, dziennikarz wstał z klepiska.
– Gdzie jesteśmy? – zapytał.
– Dlaczego miałbym ci mówić?
– Skąd masz ten ślad na czole?
– Nie twój interes.
– Jak ci na imię?
– To bez znaczenia.
– Powiedz. Proszę.
– John.
– John. Od jak dawna? – zapytał Stevens, wykonując dłonią gest, mówiący: „No, wiesz, o co chodzi".
– Od urodzenia!
– Rozumiem.
Dziennikarz rozejrzał się po raz drugi. Uwięziono go w jakiejś szopie. Pomarańczowe światło wpadało przez okno z wybitą szybą. Po ziemi walały się rozmaite narzędzia, służące do pracy na roli. Śmierdziało kurzem, smarem i spalenizną.
Kilkanaście prętów dzieliło pomieszczenie na dwie części.
– Drzwi są po twojej stronie. Jak mnie tu wsadziłeś?
– Czemu pytasz? – warknął John. – Wcisnąłem cię tam i przyspawałem ostatnią kratę. Zadowolony?
– Będę zadowolony, kiedy powiesz mi, dlaczego tu trafiłem.
– Powiem. Otóż jesteś likantfobem i powtarzasz na nasz temat kłamstwa. – John zaczął krążyć od ściany do ściany. – Twój artykuł o nauczycielach przelał czarę.
– Był oparty…
– Zamknij się! – Owłosiona dłoń uderzyła o kraty. – Ty draniu! Mój ojciec był nauczycielem! Uczniowie go kochali! Przez twoje wypociny płakał jak małe dziecko!
Likantrop zamilkł. Stevens policzył do dziesięciu, nim zabrał głos:
– Bazowałem na twardych danych – zaczął ostrożnie. – W ciągu ostatnich lat doszło do wielu przypadków nadużyć i aktów przemocy ze strony nauczycieli, którzy cierpią na wilkołactwo.
– Kłamiesz!
– Nie, wcale nie.
John doskoczył do krat i sięgnął ręką najdalej, jak mógł. Nie zdołał chwycić dziennikarza, zabrakło centymetrów.
– Jak mam z tobą rozmawiać, skoro nie chcesz mnie słuchać!? – krzyknął Stevens.
– Patrz! – John wyciągnął z kieszeni klucz, po czym wyrzucił go przez okno. – To do kłódki. Wiesz, co teraz będzie?
– Pewnie zaraz mi powiesz.
– Zakichany mądrala. Słuchaj dobrze: Nadchodzi noc. Dziś pełnia. Kiedy się przemienię i stracę nad sobą panowanie, z łatwością wyrwę kraty i… sam wiesz.
– Hmm. Pomysłowe.
Likantrop odsłonił zęby w uśmiechu.
– Musisz się upodlić. Stać się tym, czego nienawidzisz. Inaczej umrzesz w męczarniach.
– Bardzo pomysłowe. – Dziennikarz pokiwał głową. Dla Johna było oczywiste, że to forma szyderstwa. Nie dał się jednak sprowokować.
– Masz mało czasu – sapnął. Zaczął drżeć i szczękać zębami. – Zaczęło się. Jeśli teraz cię ugryzę, to po przemianie rozpoznam w tobie jednego… z nas. Nie zrobię ci krzywdy.
– Jesteś godny pożałowania – prychnął Stevens. – Wiesz, że nie masz racji, ale wygodniej ci to wypierać i sięgać po przemoc. Dziwisz się, że wilkołaki oskarża się o sadyzm?
– Stoimy od was wyżej! – wycharczał John. Zgiął się wpół, opadł na kolano. Jego dłonie i przedramiona pokrywała sierść. – Jesteśmy lepsi! Czyści! Jesteśmy ukrono…koro…nowaniem natury! Likantropy są niczym las, który porasta ten zepsuty świat!
Stevens parsknął śmiechem.
– Co? „Likantropy są niczym las"? A cóż to za kretyńskie porównanie? Do czego to się niby odnosi? Czy twój łeb już słabiej pracuje, czy ty po prostu jesteś aż tak głupi?
John zacisnął łapy na prętach. Jego twarz przypominała teraz upiorną halloweenową maskę; wciąż było to oblicze człowieka, ale odznaczał się na nim pełen ostrych zębów wilczy pysk.
– Mało… czasu – parsknął.
– Wiesz, to z tym lasem… to jednak ma sens. – Dziennikarz, naśladując swego oprawcę, zaczął spacerować od ściany do ściany. – Ciemny, gęsty las, do którego nie dociera słońce. Roi się w nim od robactwa oraz innych żałosnych stworzeń. Powietrze cuchnie pleśnią i padliną, trzeba się pilnować, żeby nie wdepnąć w bagno. Co ty na to?
John nie odpowiedział. Trzęsąc się i sapiąc, wyciągał łapy, usiłując chwycić spacerującego w bezpiecznej odległości dziennikarza.
– Szybko! Nie chcę cię… zabić!
Stevens zatrzymał się i spojrzał prosto w wilcze ślepia.
– Na szczęście las łatwo można zrównać z ziemią – rzekł, uśmiechając się. – Wystarczy jeden idiota, który zaprószy ogień, wiesz?
W zwierzęcym spojrzeniu pojawił się cień zrozumienia.
– Nie wiem, na co liczyłeś, porywając mnie. Nawet gdybym przystał na twój układ, raczej nie przyniosłoby to chluby wilkołakom, nie uważasz? Ale to, co stanie się teraz…
Stevens zrobił krok do przodu, niemal dotykając nosem wyciągniętej łapy.
– Jestem chory. Poważnie. Niby mam jakieś szanse, ale… daruję sobie.
John warczał, nie spuszczając oczu z człowieka. Odzież, która jeszcze przed chwilą opinała jego ciało, leżała w strzępach na ziemi. Proces przemiany dobiegał końca.
– O mojej śmierci usłyszy cały świat. Znajdą się tacy, którzy zechcą mnie pomścić. Nie motłoch, ale politycy. Kto wie? Może jednak uda się wsadzić was do rezerwatów. Las? Mam nadzieję, że zostanie po was popiół. Pierdolone dzikusy.
Likantrop zawył. Stevens złapał się za przedramię i wymacał pod skórą niewielki kształt. Kiedy zdiagnozowano u niego tętniaka, dał się namówić na założenie chipa.
Wkrótce zaczną go szukać.
Położył się na klepisku i zamknął oczy. Nie zważał na odgłos łamanych prętów.
Czekał.