Pewnego dnia wszyscy umarli. Nie wiem, czy przez szaloną mutację słynnego wirusa, kosmiczny kataklizm albo wojnę atomową, czy jeszcze coś innego. Zerwanie z istnieniem nastąpiło nagle. Świat wypełnił się duchami o twarzach bladych, apatycznych…
* * *
Budzę się. Pospałbym jeszcze… Słyszę, jak do pokoju wchodzi mój współlokator. Czego on znowu chce? Otwieram oczy.
Potworna maszkara o bladoniebieskiej skórze i ziejących czarną pustką oczodołach nachyla się nade mną, otwiera paszczę i wrzeszczy, a wrzask ten brzmi jak skrzypienie wrót piekielnych.
Włosy stają mi dęba na całym ciele, sam zaczynam krzyczeć, spadam z łóżka, podnoszę się i wybiegam na korytarz – byle dalej od tego… czegoś!
Tuż za drzwiami stoi pozostałych czterech upiornych współlokatorów. Zdzierając gardło, wybiegam z mieszkania na klatkę, potem na ulicę – byle dalej!
Po chodnikach snują się widma. Zjawy prowadzą auta, duchy stoją stłoczone w autobusach i tramwajach. Brakuje mi powietrza. Oczy zachodzą ciemnością…
* * *
Musiałem zemdleć. Obudziłem się w samej bieliźnie, na chodniku. Potem zemdlałem jeszcze raz.
* * *
Wiele razy nawiedzało mnie to wspomnienie. Dobrze, że było lato – w zimie bym przecież zamarzł. Do mieszkania nie miałem najmniejszego zamiaru wracać. Drżałem na samo wspomnienie mar – współlokatorów. Przez chwilę nie miałem pojęcia, co robić. Postanowiłem w końcu, załatwić sobie spodnie w pobliskim lumpeksie. Nocą, by uniknąć upiorów, wybiłem szybę i ukradłem nieco ubrań. Później znalazłem wolne od duchów lokum. Tak zaczęła się samotność i wzrost wszechlasu.
* * *
Dni były długie, a lata mijały szybko. Zauważyłem, że widma nie zwracają na mnie uwagi. Wspominałem przeszłość. Ogarnęła mnie potworna tęsknota za człowiekiem. Często rozmyślałem nad przyczyną końca ludzkości – bezskutecznie. Kres cywilizacji musiał jednak wpłynąć na szybkość wzrostu drzew. Natura rozwinęła skrzydła.
Zacząłem obserwować zjawy. Wszystkie prowadziły swój dawny tryb życia. Jeździły do pracy, kochały się, chodziły na zajęcia, piły piwo po knajpach, jadły, organizowały pogrzeby – to ostatnie zwłaszcza mnie dziwiło. Zagłada nie zmieniła niczego.
Wtedy ją zobaczyłem.
Patrzyłem na piątkowe tłumy przy przejściu podziemnym obok Teatru Słowackiego, gdy pośród duchów dostrzegłem dziewczynę – na oko w moim wieku. Zabuzowała we mnie radość przełamując marazm. Pierwsza normalna twarz od czterech lat – od początku.
Krzyczałem za nią, ale nie słyszała. Szła razem ze zjawami w stronę dworca. Zanim zdążyłem zbiec na dół, zniknęła mi z oczu. Dostrzegłem ją jedynie dlatego, że ominęła wyrosłe z asfaltu drzewo. Wszystkie duchy przenikały przez nie jak przez hologram.
* * *
Najpierw codziennie, później co piątek chodziłem na dworzec, by jej wypatrywać. Gorzej ze mną. Zdarza mi się płakać i śmiać na przemian. Desperacko brakuje mi ludzkiego głosu. Dziewczyna z przejścia nie wróciła.
Muszę stąd wyjechać. Chcę wierzyć, że gdzieś na świecie jeszcze jest człowiek. Wyruszyłem, poczyniwszy niezbędne przygotowania.
Rozpoczęła się moja wielka tułaczka. Jedynym miejscem, które konsekwentnie omijałem, były moje rodzinne strony. Za nic nie potrafiłbym spojrzeć na przemienione twarze bliskich – niegdyś tak ciepłe, uśmiechnięte.
* * *
Wracam do Krakowa. Jutro kończę dziewięćdziesiąt lat. Czuję, że zbliża się mój czas…
* * *
Miasto mojej młodości porosło całkowicie drzewami, których gałęzie przysłoniły niebo – tak wyglądał teraz cały świat. Jest tak ciemno, podróżować można jedynie nocą – przy świetle latarni. Inaczej trzeba mieć latarkę. Cała planeta przypomina podziemia.
Rozpoczynam przygotowania do odejścia. Zdecydowałem, że chcę umrzeć w rodzinnych stronach. Odwiedzam miejsca, które niegdyś były Parkiem Jordana, Błoniami, Kopcem Kraka. Odwiedzam swój wydział, ulubione kościoły – wszechlas opanował wszystko. Nawet stare mieszkanie, w którym już nie było upiornych współlokatorów. Nie wiem, gdzie przepadli.
* * *
Idę powoli w stronę dworca. Wracam do domu.
Nie wierzę! Nie ma mowy o pomyłce – to ona, znów, po latach, wciąż młoda, taka sama jak w tamten piątek!
– Hej! Zaczekaj! – krzyczę najgłośniej, jak mogę. Odwraca się, wytrzeszcza oczy i ucieka z wrzaskiem.
– Zaczekaj! – Zaczynam ją gonić. Już prawie niknie w tłumie. Jestem powolny. – Ty też żyjesz, prawda?! – Korzeń podciął mi nogi, upadam.
Wilgoć napływa mi do oczu. Ostatnia szansa na ludzkie spojrzenie – przepadła. Wszystko mi jedno, mogę umrzeć i tutaj, przeistoczyć się w las.
Czuję dotknięcie na łopatce. „Nie” – słyszę. – „Ja też jestem martwa”.
* * *
Pochodziła z sąsiedniej wsi i była o pięć lat młodsza – nigdy nie miałem okazji jej poznać. Miała na imię Laura. Wsiedliśmy do pociągu – tam kazała mi spojrzeć w lustro w toalecie i powiedziała, że jestem młody. Siwizna i zmarszczki zniknęły – miałem znów dwadzieścia pięć lat.
– Czyli przez cały czas to my byliśmy martwi, a nie wszyscy wokół…? Oni… żyją…?
– Tak – powiedziała. – Uświadomiłam to sobie pierwszego dnia… zobaczyłam swoje martwe ciało. W mieszkaniu ulotnił się gaz… Ty nie widziałeś swoich zwłok?
– Nie… od razu uciekłem przed współlokatorami. Nie wiem, jak ja… Ale teraz to już nie ma znaczenia. Może uniknąłbym pośmiertnej starości, uświadamiając sobie własną śmierć – żartuję gorzko.
Widma siedziały wokół nas i patrzyły w leśną noc za oknami. Ja patrzyłem w jej jasnoniebieskie oczy i próbowałem uwierzyć – w to, że faktycznie umarliśmy i że ją znalazłem.
Gdy dojechaliśmy, poszliśmy, świecąc latarkami, do jej domu rodzinnego. Obserwując krewnych, chroniła się przed samotnością. Wtedy, lata wcześniej, kiedy spotkałem ją przy przejściu, wyjeżdżała właśnie z miasta na wieś.
„Duchy”, przy bliższych oględzinach faktycznie wyglądały… ludzko. Czemu tego nie dostrzegałem przez tyle lat?
Później poszliśmy do mnie. Mój młodszy, niespełna osiemdziesięcioletni, brat bawił się z wnukami. Płakałem jak dziecko, myśląc o wszystkim, co przegapiłem. W ogrodzie kwitły kwiaty. Drzewa przesłaniały niebo…
* * *
Rozmawialiśmy przez wiele dni – bez ustanku. Straciłem rachubę. Opowiedzieliśmy sobie całe życie pośmiertne i przedśmiertne. Widziałem na jej twarzy ulgę. Taką samą, jaką odczuwałem ja na widok ludzkiej twarzy, na dźwięk ludzkiego głosu. Pytanie tylko: co dalej? Odpowiedź czekała blisko.
* * *
Poszliśmy na cmentarz.
Zmarła trzy miesiące przede mną. Nasze nagrobki stoją obok siebie, a za nimi rośnie kwitnąca lipa.
– Pewnie z tego drzewa cały ten las… – mówi. – I to, że możemy siebie dostrzec. To prawdziwe drzewo. Wszystkie inne pewnie nie istnieją w świecie żywych.
Milczymy długo.
– Kto wie? – Zaczynam żartować, jak miałem niegdyś w zwyczaju. – Może gdybyśmy się wcześniej poznali… byłaby z nas dobra para?
Śmieje się, przyznaje rację.
– Tęskniłam…
Odstawiamy świece na groby. Nieśmiało wyciągamy do siebie ramiona, obejmujemy się. Czuję jej ciepło. Czuję spokój i wierzę, że to uczucie łączy nas w jedno. Widmowy las zaczyna znikać, a my razem z nim – znikamy powoli, objęci… Słońce przenika przez niknące korony drzew… a świat trwa – bez nas.