Mrok ogarnął całe miasto, nawet gwiazdy zgasły i nie sposób było stwierdzić, gdzie kończy się ziemia a zaczyna niebo. Tu, gdzie jeszcze przed chwilą biło serce gwarnej metropolii, zapanowała upiorna cisza, przerywana tylko szumem liści. Nikt nie chrapał, nikt się nie śmiał. Wszystkie pojazdy trwały w bezruchu.
Jedynie na rynku tliło się jakieś światło, niczym ostatnia iskra w bezmiarze mroku. Pośrodku placu targowego, na wytartym bruku dogasało coś, co z daleka wyglądało jak niewielkie ognisko. Siedząca przy nim postać kiwała się miarowo, jakby zahipnotyzowana blaskiem niknącego płomienia.
– Co teraz? – zapytał mężczyzna skryty gdzieś w mroku po lewej.
– A jakie to ma znaczenie? – odparł siedzący. – Wszystko na marne. Umrzemy, kiedy ogień zgaśnie – powiedziawszy to, dorzucił kilka drew.
Płomień rozgorzał na moment, oświetlając smutną, pomarszczoną twarz starego człowieka. Długie, siwe włosy były brudne i posklejane. W szarych oczach nie pozostał nawet ślad nadziei.
– Może wreszcie zginiemy tutaj… – kontynuował apatycznie starzec.
– Pieprzysz, Chiormel! – krzyknął ktoś z prawej, podchodząc do ognia.
Przybysz również był niemłody, ale głos miał czysty i silny, a ruchy pewne. W zielonych oczach błyszczał gniew podszyty dumą, a złota korona i zbroja płytowa dodawały majestatu.
– Pieprzysz! – wrzasnął ponownie. – Nie umrzemy tutaj! Mamy zadanie do wykonania. Nie udało się, ale nadal istniejemy. A mrok w końcu przeminie.
Siedzący przy ogniu długo patrzył na przybysza, nim zaczął się histerycznie śmiać. Po chwili z ciemności wyłonił się kolejny mężczyzna. Miał pulchną, rumianą twarz a w okrągłych oczach czaiła się drwina.
– A dokąd to mamy jechać, dzielny Taz-Bal-Arze? Wracamy na wschód, czy może ruszamy na południe?
– Jeszcze nie wiem.
– A kiedy będziesz wiedział, czcigodny Taz-Bal-Arze?
– Zamknij się Repcak!
– Zamknijcie się obaj! – krzyknął Chiormel, opanowawszy wreszcie napad upiornego śmiechu. – Tylko się kłócimy i przez to stoimy w miejscu. Od zawsze! Właśnie tak sobie pomyślałem, może akurat teraz umrzemy, kiedy ostatnie światło zgaśnie.
Zamilkli, wpatrując się w ogień.
– Przecież nie możemy umrzeć – podjął po dłuższej chwili Taz-Bal-Ar. – Mamy misję do wykonania. Na naszych barkach spoczywa ciężar… – zaczął mówić, ale nie dokończył.
Oto zasłona mroku pękła nagle i zerwał się wicher. Niebo rozbłysło miriadami gwiazd, które jedna po drugiej zapalały się, rozpraszając ciemność. Nad północnym horyzontem zalśnił księżyc w pełni, tak jasny, że każdy mógł wypatrzeć własny cień na bruku. Gnane wiatrem chmury przyjmowały niesamowite kształty, przywodzące na myśl bestie z dawnych mitów i zwiastowały dobrą pogodę. Wyrwani z ciemności mężczyźni rozglądali się w milczeniu, jakby urzeczeni tym fantastycznym spektaklem.
– Tam! – ryknął Taz-Bal-Ar, wskazując na zachód. Jego oczy płonęły. – Nisko, tuż nad horyzontem.
– Daleko… – zaczął z rezygnacją Chiormel. – I tak nisko, nie damy rady.
– Ma warkocz. Mały, ale wyraźny. To kometa. – Repcak poprawił rude włosy i zaczął nerwowo obracać koronę w dłoniach.
Trwali tak chwilę, w absolutnym bezruchu.
– Na koń! – krzyknął wreszcie Taz-Bal-Ar. – Napatrzymy się po drodze.
– Powinniśmy wyruszyć pieszo… – jęknął Chiormel, a następnie podążył za towarzyszami, którzy go nie usłyszeli lub zignorowali.
Zostawili ognisko i poszli w stronę studni. Rumaki stały właśnie tam, gdzie się ich spodziewali. Trzy wielkie, czarne ogiery o krwistoczerwonych oczach. Pomiędzy nimi leżał martwy jeleń, którego truchło wierzchowce niespiesznie rozszarpywały.
Taz-Bal-Ar energicznie wskoczył na najroślejszego konia i z dezaprobatą popatrzył na marudzących towarzyszy. Chiormel zwlekał, głaszcząc rumaka po umazanym juchą pysku. Repcak, pomagając sobie kosturem, starał wgramolić się na wierzchowca, ale pokaźna tusza wyraźnie mu w tym przeszkadzała.
– Ruchy, panowie! – wrzasnął Taz-Bal-Ar, rozpierając się na kulbace. – Tym razem zdążymy, już ja was przypilnuję, obiboki! Pomóż mu, mądralo, bo żarłok sam nie da rady, a jeszcze latarnię połamie.
– Sam mi pomóż, raptusie! – odburknął Repcak, dysząc ciężko.
– Trzeba było tyle nie jeść. Zajeździsz rumaka – wyszczerzył się Taz-Bal-Ar.
– Życia nam nie starczy, by zajeździć te konie. Mają napęd termonuklearny oraz zapas paliwa, pozwalający na…
– To dlaczego polują, mądralo? – przerwał Taz-Bal-Ar, przewracając sugestywnie oczami.
– Może bywają głodne – odparł Repcak, usadowiwszy się wreszcie w siodle.
Chiormel parsknął, Taz-Bal-Ar poczerwieniał.
– Zamiast się mądrzyć, daj Chiormelowi latarnię, niech widzą, kto jedzie.
Repcak posłusznie dał towarzyszowi długi na dziesięć stóp kostur, zwieńczony srebrzystą kulą wielkości pięści. Siwowłosy mężczyzna czas jakiś szukał czegoś w licznych kieszeniach płaszcza, by w końcu wydobyć z jednej skromną koronę. Niedbale nałożył ją na głowę, po czym szepcząc coś niewyraźnie uderzył kosturem o ziemię. W jednej chwili kula i korony jeźdźców rozgorzały ciepłym, złotym blaskiem.
– W drogę! – krzyknął Taz-Bal-Ar.
Konie zarżały nerwowo, wypuszczając przy tym kłęby zielonkawej pary, a następnie zerwały się do biegu.
***
Gnali tak w milczeniu dobrych kilka godzin, bez wytchnienia, przez świat oświetlony jedynie gwiazdami i księżycem. Skryte w czarnych brzuchach stosy atomowe tłoczyły wrzącą krew w stworzone do szarży ciała.
Mijali pojedyncze sadyby, wioski i miasta. Brnęli przez ruiny dawnych imperiów oraz oglądali przepiękne, nowoczesne osiedla nowych mocarstw. Na gościńcach ponownie dało się słyszeć tętent żelaznych kopyt. Pokonywali góry, wąwozy i rwące rzeki. Na ich widok ludzie, oraz nie ludzie, padali na kolana lub uciekali, onieśmieleni blaskiem bijącym od trojga podróżnych. Tylko nieliczni rozpoznawali jeźdźców, siląc się przy tym na tęskny, ale i pełen żalu uśmiech.
Wisząca tuż nad horyzontem kometa stopniowo rosła, a wędrowcy coraz śmielej na nią spoglądali.
– Długo tak będziemy gnać? – przerwał ciszę Repcak, gdy przejeżdżali obok karczmy.
– Nie możemy zwlekać – pouczył go Chiormel z wyrzutem. – Zapomniałeś już, jak się to kończy?
– Nie, ale jestem zwyczajnie, po ludzku, zmęczony. I głodny.
– A więc przerwa! – zarządził Taz-Bal-Ar, wbrew protestom Chiormela. – Ale bez marudzenia czy obżarstwa, staniemy przy następnej karczmie. Konie przestygną, ja popytam o dalszą drogę, a wy rozstawicie to całe astrolabium i powiecie, jak daleko jeszcze przyjdzie nam jechać.
Gospoda stała na niewielkiej polanie, pośrodku dębowego lasu. Pachnący świeżym drewnem budynek był duży i zadbany. Przed wejściem, na kamiennych schodach, siedziały dwie wyzywająco ubrane niewiasty, które poruszyły się na widok przyjezdnych.
– Tylko bez marudzenia – powtórzył Chiormel, widząc błysk w oczach pozostałych.
– Zapytam je tylko o drogę – odparł z powagą Taz-Bal-Ar, zabierając mu latarnię.
W jego zbrojnej ręce światło latarni zmieniło się z ciepłej żółci w gorącą, pożądliwą czerwień.
– A ja go przypilnuję – dorzucił rudzielec, oblizując się nerwowo.
Kobiety przez cały czas bacznie przyglądały się przyjezdnym. Każda zdążyła już kilka razy poprawić włosy oraz suknię, eksponując dekolt i pozostałe wdzięki. Czekały teraz w napięciu, zasłaniając oczy przed jarzącym się coraz mocniej blaskiem.
– Witajcie, piękne panie! Przybywamy ze wschodu, wiedzeni blaskiem najmłodszej z gwiazd. Wieziemy oświecenie i dary, by złożyć je przed…
– Co na obiad? – przerwał Repcak, przejmując inicjatywę.
Światło nieoczekiwanie przygasło. Taz-Bal-Ar zgromił towarzysza wzrokiem, ale nic nie powiedział.
– Dziczyzna, szlachetni panowie – odparła blondynka, kłaniając się lekko – dziś matka poleca sarninę i jaja przepiórcze. Za trzy złote dukaty wszyscy najecie się do syta.
– A my – dodała brunetka, kładąc ręce na biodrach – za trzy kolejne możemy zabrać was do nieba.
– Dwa razy niebo dla niego, a dla mnie sarnina. – Repcak wyciągnął z kieszeni garść monet i podał je kobietom, a następnie zwrócił się do towarzysza. – Tylko się pośpiesz, to wrócimy, nim mądrala upora się z sekstansem.
– Miałeś mu pomóc.
– A ty miałeś je tylko zapytać o drogę.
– On się nie zorientuje? – Bardziej stwierdził, niż zapytał Taz-Bal-Ar, spoglądając ukradkiem przez ramię.
– Już się zorientował. Nie traćmy więcej czasu.
– A zatem prowadźcie, moje panie, i to szybko!
W głębi duszy jednak żaden z nich nie zamierzał się zbytnio spieszyć. Chiormel tymczasem rzucał przekleństwa, nerwowo rozpakowując aparaturę. Podstawy, trójnogi i obciążniki. A wszystko tylko po to, by po raz kolejny odkryć, że droga przed nimi daleka a czasu niewiele.
– Dlaczego? – mamrotał sam do siebie. – Oni tak zawsze. Idioci! To ja powinienem dowodzić, a nie ten raptus! Przecież wiedzą, dlaczego więc nie słuchają? Barany skończone! Zwierzęta w ludzkiej skórze!
– Z kim pan rozmawia? – Beztroski, dziecięcy głos wyrwał go ze spirali czarnych myśli.
Odwrócił się, pragnąc nadać swej twarzy życzliwy, acz dostojny wygląd. Kilka metrów od niego stał chudy urwis w ubłoconej koszulce, trzymający piłkę pod pachą.
– Z nikim, chłopcze. Ustawiam astrolabium. Wiesz, co to jest astrolabium?
– Nie, proszę pana.
Starzec zmierzył podrostka wzrokiem. Dzieci to co innego, dzieci potrafią słuchać i docenić mądrość, mają też szacunek dla starszych. Dzieci to nasza przyszłość. Jeżeli my zawiedziemy, w nich cała nadzieja. Trzeba tylko umieć z nimi rozmawiać.
– Może zechcesz mi pomóc? Razem szybciej się z tym uporamy, a ja w zamian opowiem ci trochę o gwiazdach, planetach i innych cudach na nieboskłonie.
– Dobrze, proszę pana. Tylko nie wiem, jak?
– Wszystko ci pokażę, nie martw się.
Chłopiec okazał się nadzwyczaj rozumnym i zręcznym pomocnikiem. Sprawnie rozstawili aparaturę i już po chwili Chiormel rozwodził się na temat budowy sfer niebieskich, a malec słuchał, wpatrując się w przybysza, który żywo gestykulując opowiadał o orbitach, zodiaku, gwiazdach zmiennych i przemierzających bezmiar otchłani stworach.
– Widzisz ten ciemny, wężowaty kształt poniżej dwunastu jasnych gwiazd tworzących koronę?
– Ten, który ma wiele głów i wygląda, jakby się poruszał?! – Chłopiec wzdrygnął się, wytężając wzrok.
– Tak. To Hydra, zwana też czasem Bestią. Ona naprawdę się porusza. Nieustannie ściga gwiazdozbiór Gołębicy, który jednak wciąż jej umyka, krążąc na przemian wokół Korony i Gwiazdy Polarnej.
– A czy Hydra kiedyś dogoni Gołębicę?
– Nie wydaje mi się. Dawno temu Hydrze pomagał Smok, ale w końcu chyba mu się znudziło, bo teraz leży tam i odpoczywa – wskazał na północny horyzont – mając oko na wszystko. Te dwa czerwone olbrzymy to Oczy Smoka. A teraz chodź, pokażę ci kometę, która wskazuje nam drogę.
– Tę, za którą tak gonicie? – zapytał chłopiec, marszcząc brwi.
– Tak, tę najważniejszą z gwiazd, nową. Gołym okiem ledwo ją widać, ale przez lunetę można wyraźnie dostrzec nie tylko warkocz ale i sam niebiański okruch…
– Ale skoro ona jest tak bardzo ważna – przerwał mu malec, jakby zbierając się w sobie – to dlaczego się tu zatrzymaliście, przecież sam pan mówił, że ona jest coraz niżej?
Chiormel westchnął głęboko, siląc się na uśmiech. Malec zrobił niewielki krok w tył.
– Nawet tacy wędrowcy jak my muszą czasem odpocząć – odparł po chwili.
– Ale dlaczego pana towarzysz poszedł do tamtych kobiet? Mama powiedziała, że one są próżne. Mężczyźni po spotkaniu z nimi nie są wypoczęci, ledwo stoją na nogach. Dlaczego więc zwlekacie?
Starzec nabrał powietrza. Chłopiec zrobił kolejny krok w tył, piłka wyślizgnęła mu się spod pachy i spadła na ziemię.
– Nie wiem… – rzekł Chiormel po chwili, wielkim wysiłkiem woli powstrzymując wybuch gniewu. Jeżeli my zawiedziemy, w nich cała nadzieja, dobrze, że potrafią nie tylko słuchać, ale też myśleć i mają odwagę zadawać pytania.
– Chuan! – rozległ się kobiecy głos od strony karczmy. – Chuan, obiad na stole!
– Do widzenia! – krzyknął chłopiec, podniósł piłkę i pobiegł w stronę karczmy.
– Nie wiem… – powtórzył szeptem Chiormel.
***
Pierwszy wrócił Taz-Bal-Ar, maszerując dziarsko w niedbale założonej zbroi. Kobiety, które zdążyły ponownie rozsiąść się przy wejściu, odprowadzały go wzrokiem, kryjąc twarze za szerokimi wachlarzami i chichocząc.
– Co tam słychać w sferach niebieskich? – zapytał, posyłając niewiastom ostatni uśmiech przez ramię.
– To co zwykle. Kometa na niebie, ty u dziwek, tamten żre jak świnia, a ja nie wiem, co robić i mam już dosyć!
– Nie rób scen, mądralo, i pomóż mi z tymi blachami – rzucił z szelmowską miną Taz-Bal-Ar. – Czasem trzeba odpocząć. Sam też powinieneś kiedyś pohulać, bo zbytnia wstrzemięźliwość…
– Mamo, to oni! – krzyknął Chuan, prowadzący w ich stronę kobietę o pogodnym obliczu. – Oni ścigają kometę!
Taz-Bal-Ar uderzył drzewcem latarni o ziemię i skłonił się dwornie, gubiąc przy tym jeden z naramienników.
– W istocie, to my, niosący na swych barkach najszlachetniejszą z powinności – odparł niezrażony. – Pomóż nam proszę, niewiasto, i dociągnij te paski, by zbroja dobrze na mnie leżała, kiedy będę ścigał gwiazdę…
Tego już było za wiele. Chiormel wyrwał latarnię z ręki towarzysza, przez co ten prawie runął na ziemię.
– Oszalałeś?! – ryknął Taz-Bal-Ar, z trudem odzyskując równowagę.
Chuan schował się za matką.
– Wybacz temu głupcowi, pani. – Chiormel zignorował oburzenie towarzysza. Latarnia w jego drżącej dłoni znów jarzyła się ciepłą żółcią. – Czas na nas, dbaj o syna.
Niewiasta skinęła głową, uśmiechając się delikatnie, a następnie bez słowa podeszła do Taz-Bal-Ara i zaczęła poprawiać rzemienie oraz łańcuchy mocujące pancerz. Mężczyzna nie protestował, starając się jednocześnie nie spoglądać na kobietę. Chłopiec obserwował to z niepokojem.
– On się brzydko zachowuje, mamo. Dlaczego mu pomagasz? – zapytał w końcu malec.
– Bo tylko tyle możemy dla nich zrobić, synku – odparła, zapinając ostatnią sprzączkę. – Reszta zależy od nich.
Malec, słysząc spokojny głos matki, ponownie stanął obok niej.
– Ale skoro oni jadą do komety, to czy nie powinniśmy jechać z nimi?
– Nie, Chuan. To ich droga. My cierpliwie poczekamy, aż gwiazda zajaśnieje nad nami.
– Powodzenia – zwróciła się tym razem do Chiormela. – Mam nadzieję, że wam się uda. Życzę wam tego z całego serca. Zrobiliście wrażenie na moim synu, ale na nas już czas. I na was też. Chodźmy, Chuan. Zupa już pewnie ostygła.
– Głupcze, co ty sobie myślałeś? Mieliśmy dawać przykład, inspirować, prowadzić ich, do wyższych rzeczy aspirujemy… – zaczął Chiormel, kiedy kobieta i chłopiec odeszli.
– Zdecydowanie tak – zgodził się z nim Repcak, który nieśpiesznie maszerował od strony karczmy. – Ale mi się łatwiej aspiruje z pełnym brzuchem. Mówiłeś już sekstansowi o morzu, Taz-Bal-Arze?
Kobiety na schodach roześmiały się.
– Przed nami morze – wytłumaczył Taz-Bal-Ar, przełykając ślinę. – Aby dotrzeć do celu, musimy je przebyć, albo raczej ominąć. Tylko nie wiem, z której strony.
– Kobitki też nie wiedziały – dodał rudzielec. – Ale nieco na południe wznosi się podobno wizygocka arkologia. Z jej szczytu widać całą okolicę, a nawet drugi brzeg. Dowiemy się, czy jechać na północ czy na południe.
– To mi się nie podoba – zaczął Chiormel, spoglądając to na jednego, to na drugiego z towarzyszy. – Powinniśmy jechać dokładnie tam, gdzie prowadzi gwiazda, nie zważając na okoliczności, tak nam przykazano!
– Tak, ale z tego co pamiętam, to konie nie potrafią pływać. – Taz-Bal-Ar położył ręce na biodrach.
– To prawda – odparł ostrożnie Chiormel. – Ale dalej mi się to nie podoba. Mamy jechać prosto do celu, nie rozglądając się na boki! A poza tym Wizygoci to barbarzyńcy. Nie znamy nawet ich języka!
– Przecież ty znasz wszystkie języki świata! Głowa do góry, to kawałek stąd, coś wymyślimy! – Repcak klepnął go w ramię. – W drogę!
– A zatem w drogę! – powtórzył Taz-Bal-Ar, zabierając towarzyszowi latarnię.
Lampa rozbłysła niebieskim, butnym blaskiem, kiedy dosiedli koni. Podkowy znowu uderzały o bruk, gdy pognali na północ. Chiormel co chwilę spoglądał przez ramię. Miał wrażenie, że kometa jest coraz niżej za każdym razem.
***
Arkologia okazała się być rozświetloną iglicą, wysoką przynajmniej na kilkanaście kilometrów. Niczym gigantyczna szpada rzucała wyzwanie niebu i gwiazdom, w których świetle skąpany był jej szczyt. Do podstawy budowli dotarli szeroką, dobrze utrzymaną drogą, wiodącą wprost do potężnej, żelaznej bramy. Odrzwia pokryte były płaskorzeźbami, przedstawiającymi groteskowe sceny z życia codziennego, a także jakieś barbarzyńskie wierzenia i inne herezje. Po obu stronach wejścia, na niewielkich postumentach, stali strażnicy. Rośli mężowie o posturach herosów, odziani w złote stroje i zbrojni w halabardy.
– Pokój wam i chwała, szlachetni Wizygoci! – zawołał Taz-Bal-Ar, spinając konia. Latarnia rozbłysła i zakołysała się jak tańcząca gwiazda, wierzchowiec stanął dęba, wierzgając zamaszyście kopytami.
Strażnicy ani drgnęli. Stojący po lewej wolno taksował otoczenie, stojący po prawej z przejęciem wpatrywał się w świecący, płaski przedmiot trzymany w dłoniach.
– Bądźcie pozdrowieni! – zawołał ponownie Taz-Bal-Ar. Tym razem ciszej i z wyraźną nutą pretensji.
– Zaczyna się – rzekł znudzonym głosem stojący po prawej. – Niebiescy przy piłce. Oj, mam przeczucie, że wygrają!
– Słucham? – zapytał zbity z tropu Taz-Bal-Ar.
Strażnik z płaskim przedmiotem, wsparty o halabardę, zdawał się jednak nie widzieć świata poza świecącą powierzchnią. Po dłuższej chwili drugi z wartowników westchnął, a następnie spojrzał na wędrowców z politowaniem.
– Prawe skrzydło, trzecia scena w drugim rządzie.
– Drwisz ze mnie, głupcze? Wiesz, do kogo… – Taz-Bal-Ar odruchowo sięgnął do pasa, szukając broni.
Chiormel szepnął coś do Repcaka. Rudzielec zachichotał.
– Jemu chodzi o drzwi – powiedział mędrzec, tym razem głośno. – Oni mają w zwyczaju mówić poprzez obrazy.
– Gol! – ryknął niespodziewanie drugi strażnik. – Ten to ma klasę, z przewrotki strzelił!
Trzej przybysze popatrzyli po sobie z konsternacją, a następnie, za radą Chiormela, skupili się na wskazanej płaskorzeźbie. Sąsiednie pola przedstawiały sceny bądź postacie, które coś symbolizowały, ale ta wskazana przez wartownika nie przywodziła na myśl nic konkretnego.
– Mnie to przypomina kiełbasę, albo może kaszankę – stwierdził po dobrym kwadransie Repcak.
– Bredzisz! – Taz-Bal-Ar uderzył go w plecy otwartą dłonią, tak że grubas o mało co nie wypadł z siodła. – Nie gadaj, jeżeli nie masz nic do powiedzenia. Nie przeszkadzaj mądrali, a zaraz na pewno coś wymyśli.
Chiormel obrzucił badawczym wzrokiem towarzyszy. W ich oczach płonęła ciekawość i tliła się nadzieja. Pierwszy raz od dosyć dawna kamraci liczyli na jego mądrość, jednak – ironia losu – tym razem nie miał im wiele do powiedzenia.
– Nie wiem! – rzucił w końcu, spuszczając wzrok. – Może to faktycznie kaszanka. Albo może kuśka. Albo zakole rzeki z lotu ptaka.
Repcak parsknął, drugi z towarzyszy zdjął z głowy koronę i cisnął nią o ziemię.
– Jak to nie wiesz, mądralo!? – wrzasnął Taz-Bal-Ar. – Przecież ty zawsze wiesz wszystko! Znasz osiem tajemnic wschodu, umiesz interpretować sny i masz dar rozmawiania z duchami. Władasz wszystkim językami ziemi i rozumiesz wszelkie znaki na niebie, a nie potrafisz…
– Umiecie czytać znaki? – zapytali jednocześnie obaj strażnicy.
– Tak! – odkrzyknęli chórem przybysze. Korony i latarnia ponownie rozbłysły błękitem.
– To znaczy, on umie – dodał Taz-Bal-Ar, wskazując na Chiormela i uśmiechając się przyjaźnie. – To mędrzec jakich mało.
Strażnik ze świecącym przedmiotem błyskawicznie zeskoczył z postumentu i podbiegł do jeźdźców.
– Patrzcie – mówiąc, wskazywał na przedmiot. Okazało się, że zaklęto w nim ruchomy obraz, przedstawiający świętujących ludzi. – Trzy dni temu, podczas uczty z okazji zdobycia władzy nad światem, kiedy przemawiał nasz władca, nad jego głową ukazała się dłoń, jaśniejąca w glorii i blaskiem swym napisała coś na ścianie. Potraficie to odczytać?
– Możliwe – zaczął ostrożnie Chiormel. – Tylko musicie mi to pokazać.
***
Ruchoma klatka, którą barbarzyńcy nazywali windą, szybko niosła wędrowców ku górze, ale i tak czas dłużył się niemiłosiernie. Nie pomagały nawet widoki, które niejednemu człowiekowi zaparłyby dech w piersiach.
– Widzi ktoś morze, o którym mówiły tamte kurwy? – zapytał Chiormel, znudzony próbami uspokojenia wierzchowca, który najwyraźniej nie lubił ciasnych pomieszczeń.
– Nie – odparł Taz-Bal-Ar z dezaprobatą, na przemian polerując latarnię i przeglądając się w lustrze. – Ale te zacne niewiasty były pewne, że wszystko zobaczymy dopiero ze szczytu. Myślicie, że wypada nam w takich strojach pokazać się temu królowi królów?
Chiormel westchnął i powtórnie zajął się koniem.
– Ja też go nie widzę – dorzucił Repcak, nerwowo zacierając ręce. – Za to kometa jest jakby nieco niżej i prawie nie jestem w stanie jej dostrzec. Może by tak rozstawić astrolabium i sprawdzić, ile jeszcze mamy czasu?
– To nic nie da, jedziemy w górę, a stąd wszystko wygląda inaczej – zaczął tłumaczyć Chiormel.
– Coś w tym jest… – odparł Repcak, ocierając pot z czoła. – Nigdy nie przypuszczałem, że będę widział gwiazdy, spoglądając w dół. Nie zrozumcie mnie źle, wpuścili nas, a to ich miasto robi wrażenie, ale nie podoba mi się tutaj, ludzie powinni chodzić po ziemi.
– Przestańcie ględzić jak stare baby! – rzekł Taz-Bal-Ar z nieskrywaną pogardą. – I strzepnijcie chociaż kurz z płaszczy, niech barbarzyńcy wiedzą, kogo goszczą!
W końcu klatka dotarła na miejsce, zatrzymując się z nieprzyjemnym zgrzytem. Mieli wrażenie, że stąpają pośród chmur, gdyż po podłodze snuła się mgła, a ściany i sufit wykonano z częściowo przezroczystego szkła. Daleko w dole widzieli skryty w mroku świat, gdzie nieliczne, wątłe iskierki znaczyły ludzkie siedziby. Wysoko nad sobą mogli podziwiać najjaśniejsze gwiazdy, inne galaktyki i krążące wśród nich pradawne monstra.
Konie rżały nerwowo, kiedy największe odrzwia, jakie kiedykolwiek widzieli, otwarły się, ukazując ogromną salę biesiadną. Z wnętrza natychmiast wylała się fala śpiewów i wrzasków. Przy długich ławach ucztowali mężowie podobni do strzegących wrót wartowników, ale ubrani w odświętne stroje. Pomiędzy nimi uwijały się roześmiane, pełne gracji niewiasty ze wszystkich stron świata. Strój większości z nich ograniczał się jedynie do biżuterii. Minstrele grali, służba roznosiła mięsiwo i napitki, ukryte pod stołami psy ogryzały kości.
– Pozwólcie, że zaopiekuję się końmi. – Zgrabna panna w przezroczystej sukni zabrała uzdę Chiormelowi, nie czekając na przyzwolenie. Jej smukłe ciało pokrywały fantazyjne wzory, których kolory zmieniały się w takt falowania wdzięków.
– Raj! – krzyknął Taz-Bal-Ar, stukając drzewcem latarni o podłogę. – Valhalla!
– Lepiej niż raj! – poprawił go Repcak, śliniąc się i oblizując wargi. – Zaiste, oto jest uczta godna króla królów.
Pośrodku sali, na bogato zdobionym podwyższeniu stał tron, na którym siedział największy mąż, jakiego kiedykolwiek widzieli. Niczym złoty smok pośród lwów. Tęgi, barczysty, ze złotą brodą sięgającą pasa i berłem wielkim jak topór wojenny. Jego z pozoru roześmiane oczy nieustannie się rozglądały, taksując otoczenie. Zdawało się, że pomimo gwaru żaden szczegół nie umyka jego uwadze.
– A oto i nasi goście! – ryknął król, po czym wzniósł kielich w powitalnym geście.
Taz-Bal-Ar mimowolnie pochylił głowę, onieśmielony siłą głosu władcy.
– Podejdźcie zatem, strudzeni wędrowcy, i oświećcie nas, cóż to pragną przekazać nam niebiosa – mówiąc to, zaprosił ich gestem na podwyższenie, a następnie zwrócił się do stojącego za tronem młodzieńca. – Adonisie, odsłońże kotarę!
Młodzieniec skłonił się i z udawaną powagą pociągnął za sznur. Oczom jeźdźców ukazał się zakryty dotychczas fragment brudnej i mokrej ściany. Wpatrywali się weń przez chwilę, miarkując, czy wystawiono ich na pośmiewisko, czy też dopadła ich jakaś wyjątkowo wybiórcza ślepota. Na ścianie bowiem próżno było szukać jakiegokolwiek znaku. Twarz Taz-Bal-Ara szybko naszła czerwienią, ale zanim zdążył podnieść wzrok, król przemówił.
– Adonisie, dlaczego mnie zawiodłeś, kazałem ci wszak strzec boskiego znaku?
– Kazałeś, królu królów – odparł młodzieniec, pochylając głowę. – Ale miałem go również pokazywać wszystkim szlachetnie urodzonym. I stało się tak, że przebiegły Loki, gość z dalekiego kraju, opryskał ów boski znak piwem…
Król parsknął, a następnie zaczął się śmiać. A wybuch radości natychmiast udzielił się biesiadnikom, aż sala zadrżała.
– Gdzie myśmy trafili? – syknął Taz-Bal-Ar, spoglądając na Chiormela.
– Ty mi powiedz – odburknął tamten. – Mówiłem, że to zły pomysł…
– Za to jadło mają przednie – wtrącił Repcak, pochłaniając kawał kiełbasy, podebrany z pobliskiego półmiska.
Kiedy już wrzawa nieco przycichła, król królów uniósł otwartą dłoń, a następnie wstał. Ucztujący ucichli błyskawicznie, wpatrując się we władcę.
– Nazywali nas barbarzyńcami, ludźmi bez domu, śmiali się z nas! – krzyknął, wznosząc puchar. Odpowiedział mu pomruk aprobaty. – Ale byliśmy cierpliwi i hardzi, nieraz zapłaciliśmy krwią, ale patrzyliśmy i uczyliśmy się. I oto dzisiaj, po latach walki i wyrzeczeń, odnieśliśmy wreszcie zwycięstwo.
Ludzie podrywali się z ław i zaczynali rytmicznie uderzać orężem o co tylko się dało, jednocześnie wykrzykując:
– Baltazar, Baltazar, Bal-Ta-Zar!
Władca patrzył, szeroko się uśmiechając.
– I oto stało się, bracia! – kontynuował. – Chwała wam! Podbiliśmy cały świat i zbudowaliśmy wieżę sięgającą gwiazd. Chwała nam! Staliśmy się tak potężni, że nawet niebiosa nie mają nad nami władzy. Oto znak uczyniony boską ręką w proch się obrócił pod wpływem naszej potęgi.
Wśród ogólnego aplauzu dało się słyszeć niski, upiorny chichot. Wtem światła przygasły, a nad głową mówcy pojawiła się dłoń świetlista, która nieśpiesznie zaczęła kreślić znaki na ścianie.
– Nie podoba mi się to… – zaczął Chiormel, interpretując kolejne symbole.
– Tobie się zawsze wszystko nie podoba, ale tym razem przyznam ci rację. Przetłumacz to prędko, mądralo, i znikamy – ponaglił go Taz-Bal-Ar. – W tym miejscu jest coś złowieszczego…
Nie dokończył, bo oto król królów roześmiał się i chlusnął na ścianę złocistym trunkiem. Tym razem jednak napis nie zniknął, lecz zaczął zmieniać kolor na czerwony. Radosna wrzawa nieco przycichła.
– Może trzeba obsikać?! – zaproponował Adonis, gestykulując ekspresywnie, ale władca zgromił go wzrokiem, a następnie zwrócił się do wędrowców.
– Skoro niebiosa tak bardzo chcą nam coś przekazać, przetłumaczcie, wszak podobno jesteście biegli w tej materii.
– To słowa w bardzo starym języku, z innego miejsca i czasu – zaczął Chiormel słabym głosem, czując siłę świdrujących go spojrzeń. – Nie jestem pewny znaczenia niektórych znaków…
Król królów delikatnie zmarszczył brwi.
– Przejdź do sedna, mądralo. – Taz-Bal-Ar szturchnął go w bok latarnią, która gorzała teraz zimnym, białym światłem strachu.
Repcak parsknął, opluwając towarzyszy kawałkami przeżuwanego właśnie kąska. Chiormel przez chwilę jeszcze wpatrywał się w powstający napis, a następnie odkaszlnął, poprawił koronę i przemówił, tym razem głośniej. Boska dłoń wciąż kreśliła kolejne znaki, które stawały się krwistoczerwone.
– W dosłownym tłumaczeniu to będzie: MANE TEKEL, czyli jakby: policzone, zważone… FARES, czyli tak: policzone, zważone, rozdzielone. Przywodzi mi to na myśl fragment starej księgi…
Nieziemska dłoń jednak wciąż pracowała. Chiormel zmarszczył brwi.
– Tego wcześniej nie było – rzekł z niepokojem Adonis, obserwując kolejne znaki.
– Ciekawe – Chiormel otarł pot z czoła – to wygląda jak cyfry rzymskie, to chyba jakieś liczby: dziewiętnaście, osiemnaście, teraz siedemnaście…
– Na koń! – ryknął Taz-Bal-Ar, który pierwszy zrozumiał sens przekazu.
Ciosem latarni wytrącił Repcakowi kąsek z ręki, a następnie zaczął odciągać od ściany Chiormela, który niczym mistyk w transie zgłębiał sens kolejnych formuł.
– Straż! – wrzasnął władca wizygocki, ale ludzie zamiast chwycić za broń, wpatrywali się weń z zaciekawieniem.
– Oszalałeś? – jęczał Repcak, wleczony przez towarzysza z kosturem w stronę wejścia.
– Nie! – pisnął Chiormel, łapiąc dech. – On ma rację, musimy stąd uciekać.
Ludzie rozstępowali się przed nimi, pokrzykując, ale ich zdziwione twarze sugerowały, że nie rozumieją, co się dzieje.
– Dlaczego? – nie ustępował rudzielec.
Nagle dało się słyszeć stłumiony trzask, a podłoga zaczęła drżeć. Ludzie, jeszcze przed chwilą beztrosko ucztujący, zaczęli panikować i wrzeszcząc przeraźliwie, rzucili się w stronę drzwi.
– Na koń! – powtarzał Taz-Bal-Ar, torując drogę ciosami latarni.
Pierwsi do koni dopadli Wizygoci. Wierzchowce jednak szybko powaliły kilku, buchając przy tym z pysków zieloną parą, co skutecznie ostudziło zapał pozostałych biesiadników.
– Za mną! – ryknął Taz-Bal-Ar, który zdążył wgramolić się na kulbakę, nim z góry zaczęły spadać pierwsze kawałki przezroczystej substancji.
Barbarzyńcy tłoczyli się przy wyjściu, wrzeszcząc przeraźliwie. Król królów stał pośród nich, otoczony przez straż, starając się opanować narastający chaos. Uciekający w panice ludzie zdawali się jednak nie słuchać lub nie rozumieć poleceń. Nawet gwardziści rozkładali ręce, kiedy wskazywał palcami i przeklinał.
– Przecież wyjście jest tam! – protestował Repcak, kiedy na przekór gospodarzom gnali w stronę środka sali.
– Zaufajcie mi – odpowiedział mu Taz-Bal-Ar.
Minęli podwyższenie i skierowali się w stronę wielkiego, strzelistego okna, nad którym lśniła złota litera W. Chiormel spostrzegł w przelocie, że niebiańska dłoń ciągle pisała, mając za nic sikającego na ścianę Adonisa i spadające z góry fragmenty budowli.
– Pięć! – przeczytał kreślony właśnie znak. – Nie wiem, co chcesz zrobić, ale lepiej zrób to szybko.
Taz-Bal-Ar odwrócił się, spinając konia. Na twarzy miał upiorny uśmiech, a w oczach szaleństwo. Wierzchowce zarżały, tocząc z pysków zieloną pianę, a następnie przeszły do galopu. Kiedy pozostali wędrowcy pojęli, co mają zrobić, zawahali się i próbowali zatrzymać, ale konie, przyuczone i wyszkolone, posłusznie pognały za pierwszym z jeźdźców.
Dzierżący latarnię Taz-Bal-Ar skulił się w siodle i przywarł do grzbietu rumaka, kiedy ten w pełnym galopie wyskoczył, rozbił kryształową taflę i poleciał w ciemność. Pozostali wyskoczyli za nim, na przemian klnąc i błogosławiąc towarzysza. Z ciepłej i przytulnej sali biesiadnej wypadli prosto w czarną, mroźną pustkę, w której szalała burza.
– Co się dzieje? – pytał Repcak, bojąc się otworzyć oczy.
– Lecimy! – wrzeszczał Taz-Bal-Ar, starając się przekrzyczeć zawieję. – Lecimy wśród gwiazd, zupełnie jak bogowie!
Nastała oszałamiająca jasność, kiedy kolejna błyskawica przecięła niebo.
– Szybujemy! – poprawił go Chiormel, urzeczony pięknem mijanych ciał niebieskich, które do tej pory oglądał tylko przez lunetę. – A to na pewno nie są gwiazdy…
Opadali tak, wśród szalejącej zamieci, błyskawic i gwiazd, które nie mogły być gwiazdami. Konie szybko odnalazły się w nowej sytuacji i zaczęły zmieniać formę. Sierść przeistoczyła się w łuskę, ogony wydłużyły, a z boków wyrosły skrzydła, pokryte czarnymi, błyszczącymi piórami.
– Nie smęć mi tu o ciałach niebieskich! – zganił go Taz-Bal-Ar. – Wyskoczyliśmy przez zachodnie okno, wypatruj komety i tego cholernego morza.
Obaj wytężali wzrok, ale ani jednego, ani drugiego dostrzec nie mogli. Gdzieś z tyłu dało się słyszeć oszałamiający huk. Grom lub trzask walącej się wieży, żaden nie odwrócił się jednak, by to sprawdzić. Im byli niżej, tym gwiazd było mniej, a i zawieja słabła, po chwili zdawała się już tylko odległą burzą, która została gdzieś za nimi.
– A sio! – krzyknął Taz-Bal-Ar, starając się odpędzić ptaka, który bezczelnie przysiadł na latarni, kiedy opadli poniżej poziomu chmur. Sokół unikał jednak razów, trzymając się jednocześnie blisko pierwszego z jeźdźców.
– Zostaw go. To nic nie da – westchnął Chiormel.
– Latarnię mi obsrał, a teraz jeszcze skrzeczy sobie bezczelnie, ptaszysko! – Taz-Bal-Ar wymachiwał drzewcem, okładając przy tym wierzchowca, sokoła jednak dosięgnąć nie zdołał.
– Nam – poprawił go Repcak. – To jest nasza latarnia, nie twoja!
– Zamknij się, otwórz wreszcie oczy i pomóż mi go odpędzić, tłuściochu!
– To nie jest zwykły ptak – westchnął ponownie Chiormel. – Morza ani komety nie widać. Jesteśmy coraz niżej, trzeba znaleźć miejsce do lądowania.
Sokół zatoczył koło i przysiadł na ramieniu Chiormela, w czarnych oczach ptaka gorzała iskierka tryumfu. Taz-Bal-Ar fuknął, pogroził mu latarnią i pokierował ich w stronę piaszczystej równiny, przez której środek biegła droga. Wierzchowce, najwyraźniej czytające w myślach swoich panów, powoli obniżały lot i jeden po drugim dostojnie lądowały na gościńcu. Podróżujący traktem rozstępowali się na ich widok i uciekali, wszak nie codziennie z nieba sfruwają ludzie dosiadający czarnych smoków.
– Dokąd teraz, dzielny Taz-Bal-Arze? – zapytał Repcak, szczęśliwy, że ponownie znaleźli się na ziemi.
– Jeszcze nie wiem, grubasie. Widzisz kometę?
– Nie. A kiedy będziesz wiedział, czcigodny Taz-Bal-Arze? – Urażony Repcak nie ustępował.
– Zamknij się!
– Pozwólcie, że się przedstawię – zaskrzeczał sokół, a następnie zeskoczył pomiędzy jeźdźców i z wrzaskiem zmienił postać. W mgnieniu oka tam, gdzie jeszcze przed chwilą siedział ptak, stał teraz młody mężczyzna w odświętnej szacie, ze zdobionym pucharem w dłoni.
– Loki. – Przybysz się skłonił. – Zawitałem w te strony dawno temu i wreszcie udało mi się was spotkać.
– Kim jesteś i czego chcesz? – przemówił ostrożnie Chiormel, nie odrywając oczu od nieoczekiwanego gościa.
Loki tymczasem pociągnął długi łyk z kielicha.
– Dawno temu doszły mnie słuchy o waszej śmiałej wyprawie – zaczął, powoli opuszczając kielich. – Życzę wam jak najlepiej, na waszym miejscu też chciałbym się stąd wyrwać. Słyszałem też o trudnościach, które wciąż napotykacie, ale pomimo których dzielnie brniecie dalej. Pomyślałem więc, że muszę koniecznie się z wami spotkać i poprosić o drobną przysługę.
– Zwodzi nas – rzekł ostrzegawczo Chiormel, głaszcząc konia, który już nie był koniem i z jakiegoś powodu zaczął gniewnie prychać. – Jedźmy stąd!
– Poczekaj! – Uciszył go Taz-Bal-Ar, a następnie zwrócił się do Lokiego. – Potrzebujesz więc pomocy, my również. Powiesz, o co zapytamy, a wtedy my pomożemy tobie, jeżeli to faktycznie drobnostka.
– Odważnie, z miejsca stawiać warunki, ale cóż, to wy jesteście tu panami, pytajcie więc, a ja postaram się służyć mą skromną mądrością. Trzy pytania za trzy podpisy, co rzekniecie?
– Dlaczego ty mnie nigdy nie słuchasz! – krzyknął Chiormel, przerywając przybyszowi. – To czart, dosyć czasu już straciliśmy dla takich jak on!
– A w którą stronę, mądralo? – odkrzyknął Taz-Bal-Ar, prostując się wyniośle. – Wiesz? Nie wiesz! A on wie. Zapomniałeś już, że konie też od czarta wytargowałem?
– Gdybyśmy nie tracili czasu na takie rzeczy… – zaczął Chiormel.
– A oto pierwsze pytanie. – Taz-Bal-Ar zwrócił się do czarta, ignorując protesty towarzysza. – Gdzie jest kometa, którą straciliśmy z oczu?
– Tam – odparł Loki, wskazując na zachód. – Od kiedy zgasło słońce, komety widać tylko z ziemi. Odwróćcie się i spójrzcie dokładnie na zachód, nadal wisi nad horyzontem.
– Faktycznie – odparli jednocześnie Chiormel i Repcak, wytężając wzrok.
Loki demonstracyjnie upił kolejny łyk.
– Czy na tych latających stworach, w które zmieniły się nasze konie, zdążymy na czas? Czy damy radę pokonać morze, które leży na naszej drodze?
– To dwa pytania – rzekł po chwili namysłu przybysz. – To, czy zdążycie, zależy tylko od was, pośpiech czy wierzchowce nie mają tu znaczenia, liczy się droga, o czym zresztą dobrze wiecie sami – kontynuował głosem, w którym pobrzmiewała jakaś niewypowiedziana tęsknota. – A jeżeli chodzi o morze, to nie mam pojęcia, o czym mówicie. Wszak wszystkie morza wyschły dawno temu, kiedy zgasło słońce, zapomnieliście już? – powiedziawszy to uśmiechnął się porozumiewawczo i pociągnął dwa kolejne łyki.
Repcak parsknął, Chiormel westchnął, twarz Taz-Bal-Ara przybrała kolor purpury.
– Oszukali nas! – jęknął Taz-Bal-Ar, uderzając latarnią o ziemię. Jej światło było teraz wściekle czerwone.
– Teraz wasza kolej, panowie – stwierdził Loki, wyciągając spod płaszcza wielką, oprawioną w skórę księgę. – Kończę właśnie dzieło mojego życia. W zasadzie już skończyłem, brakuje tylko kilku drobnostek. Zachęcam do lektury, ale jeżeli naprawdę się spieszycie, to zadowolę się waszymi podpisami. – Powiedziawszy to, rzucił tomiszcze Taz-Bal-Arowi. – Niech każdy z was podpisze się na pierwszej stronie. Siedem razy.
– Zapomnij! – syknął tamten, księga z hukiem upadła na ziemię. – Ruszamy, kamraci! – krzyknął do towarzyszy i nie oglądając się na Lokiego spiął konia.
Tym razem jednak wierzchowce nie chciały współpracować. Zaczęły ryczeć, stawać dęba oraz bić skrzydłami, buchając przy tym z nozdrzy fosforyzującą parą. Taz-Bal-Ar rozpaczliwie próbował okiełznać stwora, ale widząc, że Chiormel i Repcak spadli na ziemię, zeskoczył, lądując kilka kroków od intruza. Loki tymczasem przybrał postać pięknej, kuso ubranej kobiety i zagwizdał, a wtedy stwory podbiegły do niego, łasząc się oraz mrucząc jak koty.
– Siedem razy – rzekła niewiasta, głosem pełnym rozkoszy. Najwyraźniej bardzo odpowiadała jej bliskość czarnych stworów. – Inaczej w dalszą drogę ruszycie na piechotę.
– Ragnarök. – Chiormel zdążył przeczytać napis na okładce, nim towarzysze otworzyli tomiszcze i zaczęli gorączkowo gryzmolić parafki na pierwszej stronie. – Dlaczego siedem razy?
– Bo wiedzie was siedem demonów, co wami się karmią! – Niewiasta roześmiała się, a stwory zarżały donośnie. – Zamiast podążać za gwiazdą, woleliście zaufać dziwkom i karczmarzom. Mieliście sobie pomagać, być wzorem, nieść oświecenie i nadzieję, ale ciągle tylko się kłócicie. Doskonale! Nie przywiązujecie żadnej wagi do własnego słowa, próżno szukać w was pokory, ale jednocześnie nie przeszkadza wam to zadawać kolejnych pytań. Wybornie, siedem podpisów poproszę i już mnie nie ma.
Ziemia zatrzęsła się, kiedy Taz-Bal-Ar z opuszczoną głową oddał podpisaną księgę.
– Cudownie – odparła niewiasta, eksponując wdzięki i jednocześnie starając się uchwycić jego wzrok. – I jeszcze te spojrzenia. A te myśli, a fuj! Wstydziłbyś się, chociaż… Może kiedyś, o czcigodny, ale póki co wybacz, mam robotę.
Loki powtórnie przybrał postać sokoła i zerwał się do lotu. Wierzchowce podążyły za nim, wzbijając przy starcie tumany kurzu.
– Mieliśmy umowę! – wrzasnął rozpaczliwie Taz-Bal-Ar.
– Mieliśmy – zaskrzeczał sokół. – Ale to wy ją pierwsi złamaliście. A że nie lubię niespłaconych długów, pozwólcie, że też ją złamię. Będziemy kwita, a spacer dobrze wam zrobi.
***
Najpierw się pokłócili, później pobili, dopiero po kilku chwilach szamotaniny spostrzegli, że nie są sami. Ludzie, którzy uciekli z gościńca na widok smoków teraz pospiesznie wracali na trakt, starając się jednak nie zbliżać nazbyt do trzech niecodziennych wędrowców. Taz-Bal-Ar uderzył drzewcem o bruk, a zimne, pełne zawiści i strachu światło wyrwało z ciemności ustawiające się w szeregi ludzkie sylwetki.
– Wojsko… – sapnął Repcak, wstając ociężale. – Niedobrze mi, chyba zwymiotuję.
– Rzymianie. Legion smoka, niedobitki. Wynędzniali, ale zbrojni i wciąż karni – stwierdził rzeczowo Chiormel, mrużąc podbite oko.
Zbrojni tymczasem uformowali kolumnę, podnieśli sztandar i ruszyli, maszerując w ich stronę.
– Pokój z wami, dzielni legioniści! – Taz-Bal-Ar uniósł latarnię, mieniącą się teraz zielonym światłem strachu.
Repcak, jak zapowiedział, zwymiotował. Pozostali dwaj wyprostowali się, chcąc zasłonić towarzysza.
– Pokój z wami, wędrowcy z niebios – odparł bez przekonania wojak w najozdobniejszym z hełmów. – Jesteście przyjaciółmi czy wrogami? Jeśli wrogami, szykujcie się do walki!
– Nie szukamy zwady z Rzymem. Jesteśmy wędrowcami, przybywamy z daleka, by… – zaczął prawić Taz-Bal-Ar.
– Czy jesteście aniołami? – zapytał ktoś z tłumu.
– Spokój! – odburknął nerwowo dowódca, uciszając żołnierza. – Słyszeliście, to podróżni, nie szukają z nami zwady, ruszamy dalej. Śmierć Wizygotom!
– Śmierć Wizygotom! – powtórzyli chórem, a następnie ruszyli, powłócząc nogami.
Wędrowcy w milczeniu obserwowali przygarbione, przeraźliwie chude sylwetki, obwieszone pordzewiałym uzbrojeniem, które mijały ich, nucąc cicho piosenkę z czasów świetności imperium. Dowódca, wydawszy rozkaz wymarszu, przekazał sztandar potężnie zbudowanemu setnikowi, a następnie podszedł do trzech wędrowców, którzy usunęli się na skraj drogi.
– Wiecie, jak daleko stąd do barbarzyńskiej twierdzy? – zapytał Rzymianin upewniwszy się, że nikt z pobratymców go nie słyszy.
– Kilka chwil lotu na smoczym grzbiecie – odpowiedział Taz-Bal-Ar, przyglądając się mężczyźnie. – Tylko po co tam iść, znajdziecie jedynie ruiny.
– Ciii! – syknął tamten. – Droga trochę zajmie, a marsz podniesie na duchu. Może nawet znajdziemy tam kogoś, kto zgodzi się stoczyć bitwę.
– Bitwę… – Taz-Bal-Ar z zakłopotaniem spojrzał na Chiormela.
– Co robiliście, zanim zgasło słońce? – zapytał mędrzec, postępując kroku.
– Oblegaliśmy Jerozolimę. Tu, gdzie teraz rozciąga się piaszczysta równina, stało miasto. Szykowaliśmy się właśnie do decydującego natarcia, kiedy nastała ciemność, a jak mrok wreszcie przeminął i zalśniły gwiazdy, wszystko zniknęło – przerwał, ocierając płynące po policzkach łzy.
***
Długo jeszcze stali na skraju drogi, bez słowa wpatrując się w odchodzących żołnierzy. Kiedy ostatni legioniści zniknęli z pola widzenia, wędrowcy zaczęli się nawzajem przepraszać. Złożyli wiele szczytnych obietnic, płakali, wspominali wszystkie te lepsze chwile, w końcu ruszyli w drogę. Podróż na piechotę przebiegała jednak dużo wolniej. Co gorsza, podczas upadku z konia Repcak skręcił kostkę, więc teraz mógł tylko kuśtykać, wspierając się na ramieniu Chiormela. Taz-Bal-Ar maszerował z przodu, popędzając towarzyszy i bacznie obserwując niebo.
– To już blisko, prędzej bracia! – wołał. – To musi być już za tym wzniesieniem, albo za następnym.
Ilekroć docierali na szczyt okazywało się jednak, że to jeszcze kawałek. Jeszcze pagórek, jeszcze lasek albo łąka. Maszerowali więc tak, godziny, dni, a może lata. Próbowali liczyć kroki, ale co i raz tracili rachubę. Od kiedy zgasło słońce trudno było stwierdzić ile czasu minęło. Kometa ciągle wisiała na niebie, tuż nad horyzontem. Pokonywali więc kolejne wzniesienia i wąwozy, przedzierali się przez dżungle i forsowali rzeki.
– To bez sensu! – nachmurzył się w końcu Taz-Bal-Ar. – Musicie przyspieszyć, w takim tempie nigdy tam nie dojdziemy. Wydłużcie nieco krok, coś mi mówi, że z tamtej przełęczy zobaczymy wreszcie cel podróży.
– Zapomniałeś już? – odparł Chiormel, łapiąc dech. – Tu nie chodzi o pośpiech ani o czas, to od nas zależy. Musimy iść, konsekwentnie i wytrwale, a w końcu dojdziemy.
– Wiem, ale jeżeli nieco przyspieszymy…
Rozmawiając tak dotarli na przełęcz pomiędzy trawiastymi pagórkami. Przed sobą, w szerokiej dolinie, ujrzeli nowoczesne, rozświetlone miasto, a także kometę, wiszącą tuż nad nim, teraz bliską jak nigdy przedtem. Wyglądała jak najpiękniejsza z gwiazd, z pokaźnym warkoczem skrzącym się nieziemskim blaskiem.
– Dotarliśmy? – zapytał Repcak z niedowierzaniem.
Nie mogli być tego pewni, bo od opłotków dzieliła ich ciągle znaczna odległość, ale mieli wrażenie, że na skraju metropolii stała wyglądająca znajomo karczma, a przed nią kobieta i chłopiec z piłką pod pachą. Gwiazda opadała powoli, kierując się w stronę placu na środku miasta, gdzie zgromadziło się mnóstwo ludzi.
– Jeszcze nie – odparł Taz-Bal-Ar, wpatrując się jak zahipnotyzowany w zniżającą lot kometę. – Ale wierzę, że tym razem uda się nam. Do zobaczenia, panowie! – krzyknął i puścił się biegiem w dół zbocza.
– Wracaj tu! – wołali za nim, obserwując jednocześnie z trwogą, jak kometa zaczyna opadać coraz szybciej i szybciej. – Wracaj tu, głupcze!
Taz-Bal-Ar pędził jednak jak opętany, był już w połowie drogi między przełęczą a rogatkami miasta. Kometa jednak wylądowała i nastała przeraźliwa jasność, przywodząca na myśl czasy, kiedy słońce wędrowało jeszcze po niebie. Trwało to zaledwie chwilę, niebiańskie światło jaśniało po czym zgasło tak nagle, jak rozgorzało, a wraz z nim zgasły wszystkie inne światła: lampy uliczne, ogniska, a nawet gwiazdy i latarnia, z którą wędrowali. Wszystko raptem stało się czarne i nie sposób było stwierdzić, gdzie ziemia styka się z niebem. Wydawało się, że mrok, cisza i bezruch pochłonęły cały świat.
Dopiero po dłuższej chwili gdzieś z dołu dało się słyszeć przekleństwa i lamenty Taz-Bal-Ara.
***
Kiedy ich oczy przyzwyczaiły się do ciemności, powoli zeszli na dół. Wiedzeni instynktem bądź intuicją, nie zamieniając ze sobą choćby słowa, dotarli na rynek, gdzie na wytartym bruku tliła się ostatnia iskra w bezmiarze mroku.
– Spóźniliśmy się. – Pierwszy odezwał się Repcak, kiedy Chiormel posadził go na bruku obok pozostałości komety. – Co teraz?
– A jakie to ma teraz znaczenie? – odparł Chiormel, dysząc. – Wszystko na marne! A było tak blisko… Myślicie, że umrzemy wreszcie, kiedy światło zgaśnie?
– Pieprzysz! – wrzasnął Taz-Bal-Ar. – Nie umrzemy, bo nie możemy umrzeć. Nie udało się, owszem, ale nadal istniejemy, mrok przeminie i pojedziemy dalej. Czuwajcie, pójdę poszukać koni.
Chiormel patrzył przez chwilę na towarzysza, po czym zaczął się histerycznie śmiać.
– Myślisz, że wrócą? Ten czart… – zaczął Repcak, masując kostkę.
– Przecież zawsze wracają – przerwał mu Taz-Bal-Ar. – Dorzućcie do ognia, żeby nie zgasł przypadkiem.
Zwieńczenie latarni zaczęło jarzyć się delikatnie.