I
Kościół płonął.
Pożar łapczywie pochłaniał drewnianą konstrukcję i wyciągał swoje języki w kierunku budynku po drugiej stronie polany, równie starego co płonąca świątynia. Dzwonnica zapadła się z trzaskiem, zupełnie jakby sam czart zgniótł ją w dłoni, wzbijając w powietrze fontanny iskier. Jednak twarze zebranych na skraju lasu gapiów zwrócone były nie w stronę kościoła, ale ku domostwu.
Kiedy świt rozlał się po polanie, otulił dogasające zgliszcza kościoła i próbował zajrzeć do wnętrza starego domu, przywitały go okna zabite deskami.
II
Wąskie szczeliny w drewnianej zaporze oddzielającej pokój od świata za oknem pożegnały ostatnie promienie słońca już kilka godzin temu, ale Maria nadal nie mogła zasnąć. Nasłuchiwała wycia dobiegającego z zewnątrz, oraz odgłosów krzątaniny w pokojach, które zajmował ojciec. Kiedy dźwięki ucichły, odczekała jeszcze chwilę, a potem wydobyła świeczkę oraz zapałki ze skrytki pod łóżkiem. Rozedrgany płomień oświetlił pomieszczenie.
Maria wyciągnęła z szafy stary album fotograficzny i dwie wysłużone szmaciane lalki, kiedy usłyszała ciche pukanie dobiegające od okna. Dziewczynka zastygła w bezruchu, kurczowo ściskając wyciągnięte przedmioty – pamiątki po dawnych czasach, które ledwie mogła sobie przypomnieć. Wstrzymała oddech i starała się z całych sił sprawiać wrażenie, jakby jej tu wcale nie było, a miała w tym pewną wprawę.
Odliczała niespokojne uderzenia serca, a gdy liczba przekroczyła dwadzieścia, uznała, że cokolwiek tam było – już odeszło. Postanowiła jednak nie kusić losu i zgasić świeczkę.
Miała już zdmuchnąć płomień, kiedy odgłos powtórzył się. Trzy delikatne uderzenia o pozostałości wybitej szyby.
– Wiem, że tam jesteś – dobiegł ją szept. – Widzę cię przez szparę między deskami. Nie bój się.
Maria nerwowym dmuchnięciem zgasiła knot i podbiegła do wyjścia z pokoju. Nacisnęła klamkę, drzwi ustąpiły, dziewczynka jednak zatrzymała się w progu. Co powie, jeśli ojciec zapyta, czemu nie spała? Kiedyś pozwalał jej spacerować po domu, teraz trzymał ją na piętrze i zabraniał schodzić. Mógł zakazać jeszcze więcej.
– Chcę ci pomóc, nie obawiaj się – kontynuował głos. – Powiedz, jak wielu was jest? Tylko ty i ojciec, tak? Przetrzymuje cię? Nie pozwala wychodzić?
Maria nic nie mówiła. Stała w progu pokoju, zwrócona twarzą w kierunku okna, z półotwartymi ustami, nie mając odwagi wydobyć z siebie choćby słowa, ale ktoś… coś za oknem jakby wiedziało o niej wszystko.
– Zejdź po cichu na dół i otwórz drzwi, a zabiorę cię od niego. Możesz mi zaufać – nakłaniał ją spokojny, nieznany głos, kiedy nagle coś zasłoniło jej usta, ścisnęło w talii i poderwało w górę, jakby była jedną ze szmacianek będących pamiątkami po matce.
Została wciągnięta w ciemność korytarza, a gdy strach minął na tyle, by uprzytomniła sobie, że czuje zapach ojca, ten był już przy komórce pod schodami na strych i wrzucił ją do środka. Szczęknął rygiel, oznajmiając, że resztę nocy, a może i następny dzień, Maria spędzi właśnie tutaj.
Stłumiony odgłos kroków, a później dźwięk zamykanej klapy oddzielającej parter i piętro, kazał dziewczynce przypuszczać, że ojciec ma zamiar otworzyć drzwi na zewnątrz.
Nie usłyszała, co było dalej. Owinęła się kocem, który zawsze tu na nią czekał, zacisnęła powieki i zatkała uszy, uciekając do jedynego miejsca, którego nie był w stanie jej zabrać.
*
Dźwięk otwieranych drzwi i zapach przypalonego gulaszu z puszki wyrwały ją ze snu. Widok ojca, stojącego w drzwiach komórki z miską parującej strawy, pomógł jej się uspokoić – był o wiele lepszy niż to, o czym śniła. Znów widziała wyszczerzone w uśmiechu kły, znów czuła zapach krwi i smród oddechu dochodzący zza pleców, znów oślizgła maź spływała jej po karku, a ostre pazury wchodziły w ramię… Budząc się, zdławiła krzyk.
Już dawno nauczyła się być cicho.
Ojciec przykucnął w progu i podał jej miskę. Zaczęła jeść. Była głodna. Jadała rzadko. Ojciec chyba jeszcze rzadziej. Nie widywała go przy posiłku.
– Niepotrzebnie zapaliłaś świeczkę – powiedział spokojnie. – Masz ich więcej?
Maria pokręciła głową, przełykając coś, co chyba było fasolą, a przynajmniej miało za nią uchodzić.
– Dobrze – dodał, uznawszy, że mówiła prawdę. – Jeden nas znalazł. Zająłem się nim. Słyszałem, co do ciebie mówił. Nie uwierzyłaś mu, prawda?
Maria pokiwała głową, przełykając coś, co musiało być kawałkiem gumy, która bez powodzenia próbowała udawać wołowinę.
– Pamiętaj, robię wszystko dla twojego dobra – kontynuował ojciec. – Świat jest niebezpieczny, obrzydliwy i pełen cierpienia. Nie ma nic wspólnego z tym, co oglądasz na fotografiach, pamiętaj. Teraz zamieszkują go potwory. Chcą cię zwabić w pułapkę, ale nie wejdą do środka. Nie mogą. Chyba, że im otworzysz. Rozumiesz?
Maria przytaknęła bezgłośnie, zwracając ojcu pustą misę.
– Muszę rozejrzeć się po okolicy. Sprawdzić, czy nie ma ich więcej w pobliżu. – Mężczyzna wstał. – Mam dla ciebie to.
Wyjął z kieszeni podłużny, walcowaty przedmiot. Nacisnął przycisk i jeden koniec rozgorzał światłem. Latarka. Najprawdziwsza latarka! Rzucił ją na koc obok Marii. Zza pleców wyciągnął album i ten również podał dziewczynce.
– Niedługo wrócę – dodał i zamknął komórkę, a Maria została sama ze skrawkami dawnego świata, które lubiła nazywać wspomnieniami, choć nie była pewna, czego jest w nich więcej: prawdziwych zdarzeń czy fantazji.
*
Maria najbardziej lubiła fotografię z plaży. Choć na zdjęciu była tylko mama, dziewczynka dokładnie pamiętała chłód mokrego piasku i słony wiatr rozgarniający im włosy. Śmiały się do siebie i biegły brzegiem morza.
To było dawno, na długo przed tym, gdy mama umarła, a świat zmienił się w piekło. Dziewczynka nie była nawet pewna, czy to rzeczywiście się wydarzyło, czy tylko śniła o tej chwili. Ale wierzyła. Chciała wierzyć.
– Wiem, że tam jesteś – ledwie słyszalne wołanie wyrwało ją z podróży pod prąd czasu. – Chcę ci pomóc – zawodził głos, który po chwili rozpoznała. Ten sam mówił do niej zeszłej nocy.
Zatkała uszy, ale szept nie ustawał, musiał więc pochodzić z zakamarków pamięci. Nic dziwnego, bo dziewczynka nie potrafiła przestać o nim myśleć. Kto pukał po drugiej stronie okna? Czy ojciec miał rację?
Latarka zamigotała i zgasła.
Maria potrząsnęła nią i spróbowała ponownie włączyć.
– Nie musisz się obawiać.
Dziewczynka wrzasnęła tak głośno, że aż zadzwoniło jej w uszach. Przez moment, ledwie ułamek chwili, zobaczyła twarz ze swoich koszmarów: rozpływające się w ogniu czarcie oblicze.
Drżące dłonie dziewczynki odnalazły album i przycisnęły go do piersi. W mroku komórki nie mogła obejrzeć zdjęć, ale próbowała zobaczyć je w pamięci, kurczowo zaciskając powieki. W takich chwilach, kiedy bardzo tego pragnęła, kiedy siedziała nocami zamknięta na piętrze, a spod ziemi dochodził ją krzyk potępionych, słyszała czasem cichy, kojący głos matki, przyjemny jak letni powiew wiatru.
*
Mijały godziny, odmierzane cyklami lęku, apatii i wyczekiwania na powrót ojca, który już dawno powinien się zjawić. Z kilkoma nadrdzewiałymi puszkami konserw, z królikiem, który wpadł w sidła, albo z pustymi rękoma – ale powinien już tu być. Nigdy nie zostawał poza domem po zmroku. Nocą budziły się demony, powtarzał to wiele razy.
Za dnia też nie było bezpiecznie, dlatego zawsze zabierał ze sobą broń i zakładał maskę, w której sam wyglądał jak potwór.
– Bóg zapomniał o tym świecie – powtarzał w chwilach zwątpienia, wpatrując się w święty obraz. – Niewielu ludzi na nim zostało, a ci, którzy żyją, godni są tylko potępienia. Nad zniszczonymi miastami wciąż unosi się dym, a w cieniach czają się upiory. To pozostało. Tylko grzesznicy i demony. Nie ma już ni jednej czystej duszy… Poza twoją. Dlatego będą chcieli cię zabrać. Nie pozwolę im na to. Za wszelką cenę.
A Maria wierzyła w każde jego słowo.
– W domu będziesz bezpieczna – zapewniał, zostawiając ją samą, a ona zawsze czekała. Nie inaczej było tym razem.
Czekała, długo. Dłużej niż kiedykolwiek. Czekała, aż obawa, że ojciec nie wróci a ona na zawsze zostanie w ciasnej niczym trumna komórce stała się nie do zniesienia. Tylko jak miałaby się stąd wydostać?
Wstała niepewnie. Coś zimnego prześliznęło się po jej nagich kostkach. Pisnęła i podskoczyła. Lądując, pośliznęła się na skraju koca i uderzyła o ścianę przeciwległą do drzwi. Ta ustąpiła, okazując się tylko cienką płytą odgradzającą komórkę od innego, większego pomieszczenia. Wewnątrz zalegał kurz, a pajęczyny oplatały wszystkie kąty, ale Maria bez trudu rozpoznała pokój. Dwuosobowe łóżko z kwiecistym wezgłowiem, kominek, toaletka z wysokim lustrem. Widziała to wszystko na fotografiach… I nie tylko.
Ten pokój przypominał jej o czymś.
Widziała matkę i ojca. Kłócili się. W progu stała spakowana walizka, a tuż przy niej zapłakana Maria, nie wyższa od bagażu.
– Nie mogę tak dłużej! – krzyczała mama. – W końcu będzie musiała pójść do szkoły, co wtedy zrobisz? Albo gdy będzie potrzebować lekarza? Będziesz wiózł ją do miasta po nocy? To nie może dłużej trwać! Wyjeżdżamy na wybrzeże, możesz jechać z nami albo…
Wtedy ojciec ją uderzył.
Ciężkie firany poruszyły się, a Maria przeniosła swoją uwagę na to, co za nimi. Okno, które wpuszczało do środka nocne światło, nie było zabite deskami. Wystarczyło podejść i wyjrzeć, aby zobaczyć, co dzieje się na zewnątrz. Ale wtedy to, cokolwiek tam było, mogłoby ją dostrzec. Może już na nią patrzyło.
Jak zwierzę złapane w potrzask, dziewczynka gorączkowo szukała drogi ucieczki. Podłoga, odwykła od noszenia ciężaru człowieka, skrzypiała z każdym jej krokiem. Przystawała wtedy i z włosami jeżącymi się na karku wypatrywała… czegokolwiek. Każdy szmer mógł okazać się zwiastunem zagrożenia.
Z tego pokoju nie było wyjścia.
Przybierający na sile wiatr targał firaną. Przesunął ją, tworząc szczelinę w miejscu okna. Księżycowy blask wdarł się do wnętrza, cienkim pasmem oświetlił twarz i ciało dziewczynki. Dźwięk przypominający trzepot skrzydeł dobiegł z oddali.
Wtedy dziewczynka przypomniała sobie o kominku, starym i nieużywanym, tak jak ten w jadalni na parterze. W kilku susach pokonała dystans dzielący ją od kominka i weszła do paleniska. Szyb rozgałęział się w górę i w dół – tyle udało się jej ustalić, wodząc dłońmi po omacku.
Odgłos skrzydeł był coraz bliżej. Maria siedziała okrakiem na szczycie murowanej bariery oddzielającej kominek od czarnej przepaści, nie wiedząc, co począć.
Czy ten dźwięk, to były powiewające zasłony, czy coś wleciało do pokoju? Ojciec twierdził, że złe się tu nie przedostanie, jednak Marii wydawało się, że widziała ciemniejsze plamy czerni pełzające tuż przy kominku. Zaskrzypiała podłoga.
Dziewczynka wzdrygnęła się, przerzuciła drugą nogę za barierę, wymacała stopą przeciwległą ścianę, by spróbować w ten sposób zejść na dół. Oczyma wyobraźni widziała, jak coś, cokolwiek to było, zagląda właśnie do kominka. Zebrawszy całą odwagę, której miała nad wyraz dużo jak na dziecko zamknięte od dwunastu lat w tych samych czterech ścianach, Maria ruszyła w dół szybu – i natychmiast zaczęła spadać.
Szczęśliwie lot nie potrwał długo. Dziewczynka wylądowała na kracie zagradzającej dalszą część tunelu. Była obolała, ciało i ubranie lepiły się od brudu, wokół otaczała ją ciemność, pył drażnił płuca. Hałas, którego narobiła, z pewnością ściągnie tu potwory. Chciała się rozpłakać, zwinąć w kłębek i zasnąć tu, może już na zawsze, ale kiedy spróbowała oprzeć się o ścianę komina, zamiast niej znalazła pustkę.
Po chwili leżała już w kuchni. Ciemnej, bezpiecznej kuchni z zabitymi oknami i kratą, którą mogła zasłonić kominek na wypadek, gdyby coś przyszło za Marią.
Nie licząc kilku guzów i siniaków, była cała. Podeszła do zlewu i odkręciła kran, by przemyć twarz, ale ledwie kilka kropel wody skapnęło na jej dłonie. No tak. Ojciec zawsze włączał pompę po powrocie do domu, a teraz zniknął.
Ojciec. Mówił jej mało, wymagał wiele, zabraniał jeszcze więcej. Kochała go. Nie tak, jak matkę, która w oczach dziewczynki zdawała się świetlistym aniołem przychodzącym we śnie, by ją utulić. Kochała go jak kogoś, poza kim, jakikolwiek by nie był, nie ma się już nikogo.
Teraz najważniejsze to doczekać świtu, a potem… potem… Przyszłość była jeszcze głębszą i ciemniejszą przepaścią, niż wnętrze komina.
– Musisz wrócić – powiedziała cicho, przywołując w myślach obraz ojca i z trudem powstrzymując łzy. Potem wyciągnęła z szuflady dwa długie noże i skuliła się w kącie, przy od dawna niedziałającej lodówce, by tam przeczekać noc.
– Dziewczynko – usłyszała po raz kolejny. – Dziewczynko, wiem, że tam jesteś. Słyszałem cię – wołał ją głos, którego brzmienia chyba nigdy nie będzie mogła zapomnieć.
Tym razem jednak nie dochodził z wnętrza jej głowy, a z piwnicy, od której oddzielały Marię tylko drzwi po drugiej stronie lodówki.
*
– Diabły potrafią zobaczyć twoje myśli. Będą opowiadać kłamstwa. Nie możesz im zaufać, nigdy. Jeśli któregoś z nich usłyszysz, nie odpowiadaj. Kiedy jakiegoś zobaczysz, uciekaj – przestrzegł ja ojciec po zakończeniu wieczornej modlitwy. – Najlepiej do ruin kościoła albo do domu, tu nie wejdą nieproszone. – Potem, widząc strach w jej oczach, przegarnął jej włosy i sapnął, co było jego najbliższą uśmiechowi reakcją.
– Jak wyglądają? – zapytała. – Te diabły.
Wyciągnął wtedy biblię i pokazał jej tańczące przy ogniu, szkaradne, rogate istoty o szerokich ustach oraz pełnych kłów szczękach.
– To ich prawdziwa postać – wyjaśnił. – Ale mogą ją zmienić. Oblec się w kłamstwo, by wyglądać jak ludzie.
– To jak ich rozpoznam?
– Nie rozpoznasz. Jeśli w okolicy pojawi się ktoś, ktokolwiek, poza mną, najpewniej nie będzie to człowiek. Dlatego…
– …zostań w domu i nie pokazuj się nikomu – dokończyła Maria.
– Mądra dziewczynka – powiedział ojciec i zamknął drzwi jej pokoju, ale wtedy wiedziała, że był w pobliżu i uratuje ją przed wszelkimi okropieństwami.
Ale teraz została sama, a wszelkie okropieństwa błąkały się po zamkniętym pokoju na piętrze i kłębiły w piwnicy, nieustannie przy tym nawołując, błagając i zachęcając, by otworzyła drzwi i zeszła na dół. Zaś upragniony ranek, choć minęły już całe wieki, wciąż nie nadszedł.
– Kiedy on wróci, zabije mnie – powiedział głos. – Wiem, że tak będzie. Zabije mnie, a ciebie… pomyśl, co jeszcze może ci zabrać. Na pewno mówi, że to dla twojego dobra. Możliwe, że nawet tak myśli. Chce cię chronić. Tylko, że jedyny człowiek, przed którym powinno się ciebie chronić, to on. Twoja mama nie żyje? Czy chciała dla ciebie takiego losu? Dziewczynko, proszę, pomóż nam obojgu! – wrzeszczał mężczyzna z rozpaczą. – Dla niej.
Czego chciałaby mama? Maria nigdy o tym nie myślała…
– Mama chciała jechać na wybrzeże – wyszeptała, bardziej do siebie niż do głosu z piwnicy. – Chciała stąd uciec.
– Na zewnątrz zostawiłem samochód. Uwolnij mnie, a zabiorę cię gdzie chcesz – namawiał ją głos. – Ale jeśli on wróci…
Dziewczynka wstała. Bez przekonania podeszła do drzwi prowadzących do piwnicy, z wahaniem wyciągnęła dłoń ku klamce i zatrzymała ją w pół drogi. Myśli kotłowały w głowie Marii, bijąc się o władzę nad jej członkami.
Jeśli ojciec nie żyje, nie było dla niej wielkiej nadziei. Jeśli żyje, czeka ją kara. Co zrobi? Zamuruje ją w pokoju? Zabierze lalki i fotografie? Jeżeli w piwnicy czyhał diabeł, to życie dziewczynki nie potrwa na tyle długo, by się o tym przekonać. Ale jeżeli jest tam człowiek, tylko człowiek, który nie umie się wydostać…
Klamka ustąpiła pod naporem i drzwi odsunęły się ze szczękiem. Podłoga na piętrze zaskrzypiała ponownie, a potem wszelki szmer ucichł. Nawet głos już nic nie mówił, jakby zamarł w wyczekiwaniu. Maria otworzyła przejście i przekroczyła próg. Mrok zajmował tylko kilka pierwszych stopni, dalej dostrzegała łunę światła, a gdy dotarła i tam, zauważyła kilka zasilanych bateriami lamp rozlokowanych na półkach, które powinny wypełniać przetwory, tymczasem zasłane były książkami, na których okładkach powtarzały się symbole pięcio– i sześcioramiennej gwiazdy, krzyża, sierpa księżyca oraz jeszcze inne, nie pozwalające się nazwać tak łatwo.
Pośrodku piwnicy, skrępowany łańcuchem w nadgarstkach, wisiał mężczyzna. Ubrany był zwyczajnie. W ogóle wyglądał zwyczajnie – to jest tak, jak Maria wyobrażała sobie zwyczajnego człowieka, budując jego obraz na bazie przemykających gdzieś w tle i na drugim planie postaci przypadkiem uwiecznionych na fotografiach. Pod jego nogami leżał rozerwany knebel.
Opodal, na stole, rozłożone były narzędzia. Kiedy Maria próbowała wyobrazić sobie, do czego ojciec miał zamiar je wykorzystać, żołądek wywracał się jej na drugą stronę.
– Przyszłaś! – zakrzyknął więzień z radością. – Łańcuch przytwierdzony jest do ściany za mną. Jeśli uda ci się go poluźnić…
Nie wyglądał groźnie. Zdawał się raczej bezradny oraz był w żałosnym położeniu, a jedno i drugie Maria znała bardzo dobrze, postanowiła jednak zachować ostrożność.
Nadal uzbrojona w jeden z kuchennych noży, okrążyła mężczyznę i dotarła do przeciwległej ściany. Po kilku długich chwilach mocowania się z łańcuchem, fragment zapleciony wokół wystającego ze ściany półokręgu ustąpił, a mężczyzna spadł na ziemię z pobrzękiwaniem żelaza i oswobodził dłonie.
Stanął z wysiłkiem, rozmasował nadgarstki, potarł zbite kolana i dopiero potem spojrzał na Marię.
– Dziękuję, naprawdę dziękuję. Cholera jasna! Gdybyś się nie zjawiła, nie uwierzyła, niedługo byłoby po… – zrobił krok w kierunku dziewczynki, a ta, nie znając jego zamiarów, wyciągnęła broń przed siebie.
Nieznajomy pokiwał głową i zwrócił się w kierunku wyjścia.
– Jasne, chodźmy – rzucił już z mniejszym entuzjazmem, ruszając schodami w górę. Szedł wolno, jakby każdy krok sprawiał mu ból.
Kiedy byli już na górze, zatrzymał się przy zlewie, nachylił nad kranem i odkręcił kurek.
– To na nic – powiedziała Maria, wciąż zachowując dystans. Sięgnęła jednak do lodówki i wyciągnęła stamtąd butelkę wody, którą rzuciła mężczyźnie. – Jest ciepła. Lodówka nie działa. Nic nie działa.
Nieznajomemu to nie przeszkadzało. W kilku łykach opróżnił połowę butelki.
– Musimy się pospieszyć – powiedział, kierując się do wyjścia z kuchni. – On może wrócić w każdej chwili.
Maria została tam, gdzie stała.
– Nie idziesz? – zdziwił się mężczyzna. – Wolisz zostać? Po tym wszystkim… Słuchaj, nie będę cię zmuszać. Rozumiem, że się boisz.
– Skąd o mnie wiedziałeś? – spytała podejrzliwie. – Nigdy nie wychodzę.
– Ludzie z miasteczka gadają – odparł tamten, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie. – Zwykle nie biorę takich plotek na poważnie, ale twój… ojciec… Zachowywał się podejrzanie. Postanowiłem to sprawdzić. Tym się właśnie zajmuję. Rodzinami, które mają problemy. Staram się im pomóc.
– Mówił, że świat jest okrutny, a ludzie źli i podli. Nikt nikomu nie pomaga.
– Tak powiedział? – mężczyzna spojrzał na nią z wyrazem smutku. – Co jeszcze mówił?
– Że… – Dziewczynka zamilkła. Nie wiedziała, czy powinna o tym mówić. Z drugiej strony, czemu miałaby tego nie robić? – …piekło pochłonęło Ziemię i pełno na niej diabłów. Że czają się w nocy. Że jesteś jednym z nich.
Mężczyzna westchnął ciężko.
– Diabłem, no tak… – wymamrotał do siebie. – Dlatego zabronił ci wychodzić?
Maria pokiwała głową.
– Rozumiem. Może zrobimy tak: wskażesz mi wyjście, sama zobaczysz, jak wygląda świat, a potem zdecydujesz czy zabierzesz się ze mną?
To brzmiało całkiem rozsądnie. Do tego Maria nie chciała zostawać w domu, gdzie w zamurowanym pokoju ma piętrze krążyło nieokreślone coś, postanowiła więc, że przynajmniej sprawdzi, jak tam jest. Tam, czyli w miejscu najodleglejszym z możliwych – świecie na zewnątrz.
Poprowadziła mężczyznę korytarzem w prawo, a potem przez ganek do frontowych drzwi, które od zewnątrz zamykane były na klucz, ale z wewnętrznej strony wystarczyło obrócić pokrętło zamka.
Zatrzymała się i jeszcze raz zlustrowała nieznajomego spojrzeniem.
– Dotrzymasz słowa? – zapytała, obracając w myślach wspomnienie spaceru brzegiem morza, które mogło być tylko fantazją, ale stanowiło najszczęśliwszy urywek życia zapisany w jej pamięci.
– Dotrzymam. Po to tu przyjechałem, by ci pomóc – tłumaczył nieznajomy. – Jeśli pojedziemy razem, poznasz więcej życzliwych ludzi. I nigdy już go nie spotkasz.
Maria zawahała się.
– To mój ojciec – powiedziała, mocniej ściskając nóż.
– Rozumiem, rozumiem – odparł mężczyzna i uniósł otwarte dłonie. – Nikt do niczego nie będzie się zmuszać. Zaufaj mi. Proszę.
W jego wyrazie twarzy było coś, co przypominało Marii mamę. Chyba dlatego usłuchała. Otworzyła drzwi i wyszli na werandę. Na wschodzie, przy granicy horyzontu, niebo już traciło granatowe barwy. Niedługo miał nastać dzień.
– Udało się – odetchnęła przyjemnie świeżym i chłodnym powietrzem.
Świat był ogromny i taki, taki…
Poczuła wbijające się jej w ramiona pazury i stanęła jak sparaliżowana. Nóż wysunął się z ogarniętej niemocą dłoni. Paszcza tego, co przed chwilą było mężczyzną, zbliżyła się do jej prawego policzka. Wykrzywione w nieludzko szerokim uśmiechu usta odsłoniły kły ostre niczym igły. Ślina demona spływała na jej kark. Zapach krwi mieszał się z siarkowym odorem, kiedy bestia wypuszczała powietrze z nozdrzy.
Maria nie była w stanie nic zrobić.
– Masz rację, dziewczynko – przytaknął jej diabeł. – Udało się. Twój ojciec myślał, że może mnie uwięzić! Był pełen arogancji. Wydawało mu się, że zerwie naszą więź. Głupiec! – Demon, choć to zdawało się niemożliwe, wyszczerzył się jeszcze bardziej. Jego jęzor musnął ucho Marii, a ta zadrżała. – Głupiec, ale jaki pożyteczny. To dzięki takim jak on w końcu dostaliśmy Ziemię we władanie. To dzięki takim jak on piekło przyszło do was. Są kotwicą, która trzyma nas na tym świecie. Wiesz, kim był twój tatuś? Wiesz, co zrobił? Posłuchaj, dziewczynko. Rozpacz i strach dodadzą ci smaku – zaśmiał się diabeł. – Był księdzem w kościele, o, tam! – Przekrzywił głowę Marii w lewo, gdzie, na wzniesieniu, znajdowały się zgliszcza. – Ale tak bardzo kochał swoją siostrę, że zrobił jej dziecko. Ukrywał je. Ukrywał cię przed światem na długo przed naszym przyjściem. A potem zabił twoją mamusię. – Po policzkach Marii zaczęły spływać łzy, które diabeł zlizywał łapczywie. – Nie dosłownie. Nie, nie. Ale zamknął ją i nie pozwolił cię zabrać, a bez ciebie nie mogła odejść. W końcu podpaliła kościół i zginęła, biedna, w środku. Pochował ją niedaleko w lesie. Tacy byli twoi rodzice, dziewczynko. Mieli własne piekło jeszcze przed nami. Za to ty… Chcesz, to spróbuj uciec – Maria poczuła, że uchwyt zelżał. – Córka z kazirodczego związku podpalaczki i upadłego kapłana, ze świętokradczym imieniem. Piekło zawsze cię odnajdzie. Nosisz je w sobie.
Maria odwróciła się w stronę potwora. Jej oczy były puste.
Strzał spłoszył siedzące wśród gałęzi ptaki. Pocisk rozerwał fragment twarzy diabła, pozbawiając go uśmiechu. Potwór zatoczył się i odsunął o krok od Marii.
– Uciekaj! – zawołał ktoś na skraju lasu. – Już!
Dziewczynka przypominała sobie. Powoli wracała do świata z długiej podróży w odmęty marazmu. Padł kolejny strzał.
– Powiedziałem: już! – zagrzmiał głos.
To ojciec! To on krzyczał!
Maria rzuciła się do ucieczki, prosto przed siebie, byle dalej w las. Jedynie kątem oka zdążyła uchwycić postać ojca, który, cały zakrwawiony, trzymał się na nogach ostatkiem sił i mierzył do bestii.
Diabeł wrzasnął opętańczo, a resztki okna w dawnym pokoju matki eksplodowały. Wypadł stamtąd skrzydlaty cień i rzucił się w kierunku ojca, ale Maria nie przestawała biec. Była już w lesie, przemykała między drzewami, ale szelest za nią podpowiadał jej, że diabeł ruszył w pościg.
– Tutaj – usłyszała szept z głębi lasu. – Tutaj.
Ten głos też rozpoznawała. Był aksamitny i ciepły.
– Tutaj, córeczko.
Maria pobiegła za nim, aż dotarła do lisiej jamy ukrytej w gąszczu listowia i korzeni. Opodal jamy stał wbity w ziemię drewniany krzyż.
Diabeł był blisko, dziewczynka czuła jego smród. Bała się jednak odwrócić, więc wskoczyła do dziury, gdzie lisica przytulała swoje młode. Zwierzę omiotło ją ogonem, ale pozwoliło zostać, a Maria wcisnęła się głęboko na sam kraniec nory.
Diabeł szukał jej, nawoływał, wykrzykiwał groźby i przekleństwa, zaglądał pod każdy kamień i w każdą dziurę, jednak zrządzeniem losu nie sprawdził tam, gdzie było trzeba, jakby niewidzialna siła ukryła lisią jamę przed jego wzrokiem. Gdy pierwsze promienie słońca musnęły wejście do lisiego schronienia, dziewczynka dostrzegła wystające z ziemi ludzkie kości. Kości matki.
I wreszcie mogła spokojnie zasnąć.
III
Kolejne dni, tygodnie, miesiące Maria spędziła razem z lisicą i jej młodymi, w jamie. Coraz bardziej dzika, dziewczynka radziła sobie w lesie lepiej i lepiej, a wspomnienie tamtej nocy rozmywało się w bezliku koszmarów, które kiedyś ją nawiedzały, tak, że sama traciła rozeznanie, co było jawą a co snem.
Jadła jagody i grzyby. Piła wodę ze strumienia. Wykradała jajka z ptasich gniazd. Gdy znajdowała wnyki, kradła myśliwym ich zdobycz i raczyła się surowym mięsem, a na noc wracała do jamy, aż w końcu zapomniała smak innego życia. Życia w bezpiecznym zamknięciu.
Minęło lato, potem jesień i nadeszła zima. Młode lisy wyniosły się z nory, by znaleźć własny skrawek lasu, ziemię przykrył śnieg, a w oczy Marii zajrzał głód większy niż jakikolwiek do tej pory. Lisich zapasów nie śmiała tknąć, choć przeczuwała, że stara lisica nie miałaby nic przeciwko. Głód i zimno, a na to drugie już nie było rady, prócz powrotu do domu. Tego z kolei Maria nie uczyniłaby nawet jeśli miałaby zamarznąć na kość. Omijała to przeklęte miejsce z dala.
Pewnego dnia, po intensywnej śnieżycy, kiedy słońce było już wysoko na niebie, w pobliżu lisiego schronienia pojawili się oni.
– Coś ci się przywidziało od tego błąkania się po mrozie za zwierzyną – powiedział jeden z nich, gdy stanęli w pobliżu jamy.
– Mówię ci, to tu – odparł drugi. – Widziałem ją wczoraj. Biegła o, tamtędy, a potem schowała się tutaj. Tak było!
– A teraz wszystkie ślady przysypał śnieg – zadrwił pierwszy.
– Wiem, co widziałem! Idę o zakład, że to córka szalonego klechy. Ci, którzy jeszcze żyją w miasteczku, opowiadali o nim. Podobno zmarło mu się kilka kroków od domu. W rękach miał strzelbę. Może to do córki strzelał, kiedy ta próbowała uciec? Ponoć w jego piwnicy znaleźli prawdziwą rzeźnię, ale nie dla zwierząt. Rozumiesz?
– Bajki obłąkanych starców, którym nie zostało nic prócz gadania. Za ślepi na książki, za słabi, żeby gdziekolwiek się ruszyć. Gadają też, że czarty przyniosły zarazę, wojnę wywołał diabeł co opętał prezydenta, a prądu nie ma, bo biesy siedzą na liniach wysokiego napięcia. Przez ten cały koniec świata poprzestawiało się im pod sufitem.
– Kiedyś polowałem dla przyjemności. Miałem żonę, dwóch synów i sądowy zakaz zbliżania się. Uciekli na drugi koniec kontynentu i teraz już pewnie nie żyją. Czasem wydaje mi się, że z tą apokalipsą to nie są bajki. Że już jest po wszystkim, a my przetrwaliśmy dlatego, że kawał z nas skurczybyków i na górze nas nie chcieli.
Pierwszy zaśmiał się kpiąco.
– Zaraz mi powiesz, że wierzysz w te bajki o demonach wyłażących w nocy, żeby zjadać ostatnie niewinne duszyczki? To prawda, zaraza zabrała wszystkie dzieciaki i z połowę dorosłych, a ci, co przeżyli, nie są warci funta kłaków. Ale wiesz dlaczego? Dlatego, że tylko tacy zrobią wszystko, żeby przetrwać.
Zapadła cisza mącona chrzęstem śniegu pod ich ciężkimi butami.
– Rozpalmy ogień i coś ugotujmy, wtedy na pewno wyjdzie – zaproponował w końcu ten drugi, a jego kompan zgodził się, jako, że nie miał lepszego pomysłu. Wkrótce przyjemne ciepło ogniska i zapach potrawki z zajęcy dobiegły do nory.
Mimo to Maria nie wyściubiła z niej nosa.
Ogień przygasł. Myśliwy, ten sam, który upierał się, że ją widział, napełnił potrawką talerz i postawił w pobliżu nory.
– Nie wychodź, jeśli nie chcesz – powiedział. – Możesz zjeść, gdy odejdziemy.
Mimo to odczekał jeszcze jakieś pół godziny, nim zniknął. Maria zaś odczekała kolejne pół, nim wychynęła spod ziemi i zagarnęła pyszny, lecz całkiem już wystygły posiłek.
Nazajutrz wrócili. Rozpalili ogień i przygotowali strawę. Znów myśliwy pozostawił miskę przed norą i odszedł. Tym razem jednak Maria zabrała jedzenie od razu, a przyjemne ciepło wypełniło jej żołądek.
Kolejnego dnia myśliwi znów się pojawili. Pozostawili miskę przed norą, ale tym razem czekali do skutku. Dziewczynka nie wiedziała, co robić. Szeptał do niej ciepły, aksamitny głos – głos kości, które przekonywały, by została tutaj, z nimi. Ale był też drugi, głośniejszy, który zachęcał do przyjęcia strawy i dochodził z dziewczęcego brzucha. Nie mogła przecież do końca życia tkwić w dziurze. Najpewniej nawet nie przeżyłaby zimy i wkrótce jej kości dołączyłyby do matczynych. Musiała podjąć decyzję.
Po tygodniu, ubrana w to, co jej przynieśli, ruszyła wraz z nimi do miejsca, które nazywali wielkim targiem. Gdy ułożyła się do snu w wełnianych kocach, po raz pierwszy od miesięcy nie mogła zasnąć. Robiła więc to, co zawsze w takich chwilach, czyli nasłuchiwała i obserwowała.
Mężczyźni siedzieli blisko ogniska i, racząc się zawartością piersiówki, szeptali, zerkając w kierunku Marii. Nie spostrzegli, że ta patrzy na nich spod przymkniętych powiek, ściskając w palcach zabrany z mogiły fragment matczynego żebra, który miał ją chronić przed złymi mocami. Nie wiedzieli też, że miesiące życia w dziczy wyostrzyły słuch dziewczynki, który i wcześniej był znakomity, wyszlifowany przez lata czujności w ojcowskim domu.
– To dziecko – powtarzał jeden z nich. – Brudne i śmierdzi, ale to dziecko. Kiedy ostatni raz jakieś widziałeś?
– Nie wiem – odparł drugi. – Wygląda na zdrową i silną, jest tylko przeraźliwie chuda.
– Co z nią zrobimy? Kiedy już ją umyjemy i doprowadzimy do porządku – zapytał pierwszy i obydwaj zaczęli się szczerzyć.
Pochyleni nad ogniem, zlewali się z nim w jedno, gdy przypatrywała się im zmrużonymi oczami. Innym razem rzucane przez ognisko cienie wyostrzyły ich rysy, wydłużyły nosy i uszy, rozszerzyły drapieżne uśmiechy, a na pomarszczonych czołach nad krzaczastymi brwiami tworzyły czarne korony, tak że Maria nie wiedziała już, czy to ludzie się śmieją, czy diabły.