DZIEŃ -21
To ja najpierw słyszę kroki na schodach. Natychmiast je identyfikuję, sygnalizuję tożsamość gościa szefowi. Gretektyw kręci głową z niedowierzaniem. Przeczesuje palcami blond włosy, nogi w sportowych butach wykłada na biurko.
– Proszę wejść – mówi znudzonym tonem, kiedy na szybie w drzwiach pojawia się cień kobiecej postaci.
– Mam zlecenie – mówi Marlene, zamykając drzwi. – Pewnie pan nie odmówi?
Obrzuca spojrzeniem wnętrze: wydeptaną mchodłogę, śmieciojadkę smutno schnącą w koszu, odbarwione ściany, które od dawna magazynują za mało energii, i dodaje:
– Zwłaszcza, że kasy chyba brakuje nawet na drobne naprawy. Prywatny gretektyw tak kiepsko zarabia?
– Miło widzieć, że pani czegoś ode mnie chce – mówi szef. – Może nawet, strach pomyśleć, będzie pani musiała poprosić?
Marlene wzrusza ramionami, zdejmuje kosztowny płaszcz i niedbale przerzuca go przez oparcie fotela dla gości.
– Nie muszę o nic prosić – oświadcza, rozsiadając się. – Po pierwsze, raczej nie może pan odmówić. Po drugie, i ważniejsze, możemy zapłacić. Pewnie co najmniej tyle, ile zarabia pan w pół roku. Starczy i na naprawy, i na podniesienie standardu tego… pomieszczenia, a może i zostanie na kawałek wakacji?
– Akurat wakacje są wykluczone, niestety – mruczy szef. – Widzi pani, marzy mi się wyjazd do SpACEspa, a to, jak wiemy, niemożliwe.
Marlene zagryza wargi.
– No raczej, po tym, jak nadużył pan zaufania naszej rodziny! – syczy. – Wie pan doskonale, że powinniśmy byli pójść do sądu. Uwiedzenie osoby niepełnoletniej, próba porwania… to nie są bagatelne zarzuty. Zwłaszcza, gdyby wyszło na jaw, że to nie był pierwszy raz.…
– Ale woleliście mnie puścić wolno i móc szantażować – szef nie wygląda na zdenerwowanego, raczej rozbawionego. – Plus, oboje wiemy, co w tym przypadku oznacza „niepełnoletniej”, prawda? I o jakiej próbie porwania mówimy?
– Niezgodnej z prawem – ucina Marlene. – I tylko to się liczy. A te słowa o szantażu są… nie na miejscu. Zamierzam pana po prostu wynająć, w imieniu rodziny Ace. I naprawdę dobrze zapłacić.
– Jak rozumiem, za coś, czego nie może pani zrobić legalnie? – szef uśmiecha się w sposób, którego nauczył się ode mnie.
Marlene wygląda na odrobinę zbitą z tropu, ciekawe, uśmiechem czy słowami?
– Widzi pan – mówi trochę nerwowo – tu chodzi o Windę do nieba. Mamy pewien… jak by to nazwać, drobny problem.
– Flagowy projekt nie wypalił? – szef zdejmuje nogi ze stołu, siada wygodnie, nie spuszczając wzroku z idealnie wymodelowanej twarzy Marlene.
– Przecież nie żyje pan w rezerwacie natury. Musi pan wiedzieć, że wypalił. I jak – teatralnie westchnęła. – Ludzie są gotowi na wszystko, byle wygrać. I właśnie tu pojawia się mały… problem.
Szef bez słowa pochyla się w jej stronę, zaintrygowany.
– Mamy kłopot z gramywaczem – wyjaśnia kobieta. – Pędzi przez poziomy jak huragan, nawet się nie kryje, i…
– No niech pani nie mówi, że za chwilę zdobędzie waszą cenną działkę! – szef zaczyna się głośno śmiać.
Marlene krzywi się, jakby zjadła coś wyjątkowo gorzkiego.
– Owszem – cedzi przez zęby. – To nie jest całkiem wykluczone. A rodzinie Ace bardzo zależy, żeby główna nagroda wpadła w ręce tej z grających osób, która będzie najlepsza. Najlepsza w ramach wyznaczonych przez zasady gry, oczywiście.
– A chwilowo prowadzi najlepszy groszust – podsumowuje szef. – I co w związku z tym?
Marlene wyjmuje z torebki niewielkie urządzenie, stawia je na biurku.
– Mam nadzieję, że się pan nie obrazi, ale będę się czuła bezpieczniej, ekranując tę rozmowę. Nie ufam panu na tyle, by być pewna, że mnie pan nie rejestruje.
Szef kiwa głową.
– Potrzebny nam ktoś, kto zatrzyma gramywacza – mówi jedna z najbogatszych kobiet kontynentu. – Gramywacz używa imienia Monty Christie i, powiedzmy sobie, półlegalnie nagina fizykę świata gry na swoją korzyść. Trzeba go usunąć, pokonując i zabijając w grze. Ponieważ Monty ma nieuczciwą przewagę, pan również ją dostanie. Od firmy. Choć, oczywiście, jestem doskonale świadoma – zawiesza głos – że znając pana… preferencje, ma pan również i własne sposoby.
– Czemu go po prostu nie skasujecie, skoro łamie zasady? – pyta szef.
– Bo nie możemy – prycha Marlene. – Myśli pan, że na to nie wpadliśmy? Ze względu na charakter części światów nie mogliśmy całkowicie wykreślić magii z gry. Niemniej, założeniem było gromadzenie przez graczy, w trakcie rozgrywki, nie tylko punktów, ale także wiedzy i umiejętności niezbędnych do przetrwania i rozwijania cywilizacji na Marsie. Naszym Marsie. Tym, na którym działkę, ufundowaną przez rodzinę Ace, dostanie zwycięzca. Ta envigra powstała we współpracy z rządem, współfinansowana jest ze środków publicznych. Mamy na głowie Departament Edukacji i Komisję Terraformerską i naprawdę nie jest nam potrzebny czarodziej, ostentacyjnie machający różdżką…
– Dobrze, dobrze – szef macha ręką. – Rozumiem: mam na lewo wejść do świata, dopakowany przez was poza grą, i nielegalnie wyeliminować nieszablonowo grającego uczestnika. Proszę mi podać szczegóły. W tym stawkę dobową.
Pogrążają się w długiej dyskusji, którą rejestruję mechanicznie. Marlene jest podejrzanie skłonna do ustępstw, co wcale mi się nie podoba. Kiedy w końcu dobijają targu i, z powrotem założywszy płaszcz i kapelusz, nasza klientka kieruje się ku drzwiom, szef rzuca jeszcze niezobowiązującym tonem:
– A jak tam Angel?
– Znakomicie – Marlene łże bez zmrużenia oka. – Doskonale sobie radzi w Luna City. Miło wspomina ten… epizodzik pracy u pana, ale absolutnie nie żałuje powrotu do rodzinnego biznesu.
– To znakomicie – szef uśmiecha się szeroko, fałszywie. – Proszę przekazać serdecznie pozdrowienia ode mnie.
– Nie omieszkam – Marlene kiwa głową i wychodzi.
– Co ty na to? – pyta szef, kiedy nawet ja nie słyszę już kroków Marlene na schodach.
Przez myśl przebiega mi tysiąc słów na raz. Chichoczę w duchu i produkuję na biurku hologram: dziś jestem zielonym trollem o odstających uszach i tubalnym głosie.
– Nareszcie – mówi troll. – Nie do końca tak to planowaliśmy, ale skoro sami do nas przyszli, proszą się o strollowanie.
Szef wyciąga rękę i ściska zieloną łapę.
– Też tak sądzę – kiwa głową. – Nie jestem na sto procent pewny, czy to nie pułapka, ale mając ciebie, myślę, że możemy zaryzykować.
– Weź zaliczkę – przypominam. – Możemy potrzebować szybkiej ewakuacji.
DZIEŃ -14
Szef wywołuje mnie, kiedy jestem w trakcie negocjacji z nieprzeciętnie upartym rodzinnym strażnikiem. Z westchnieniem – kiedy ja się wyzbędę tych ludzkich metafor! – zawieszam rozmowę i odpowiadam na wezwanie:
– Co tam?
– Gdyby nie kody Ace’ów, byłbym już sześciokrotnym trupem! – woła wesoło. – Zerknij na mnie, co?
Przemieszczam świadomość i aktualizuję obraz. Przede mną rozciąga się widok pola asteroidów: chaos zbliżających się i oddalających skalistych powierzchni, nagły błysk zębów potwora, który nieoczekiwanie wychyla gigantyczny łeb z jaskini jednej z skalnych brył, omal nie połykając niewielkiego statku. Za sterami siedzi szef, a obok niego kuli się bardzo zestresowany facet o aparycji gwiazdora ze starych filmów o glinach. Patrzę oczami szefa na grożące w każdej chwili zgnieceniem pojazdu skały i czuję, jak się szeroko uśmiecha.
– Sorry, doktorku – mówi pilot – muszę na moment przejść w priv, rodzina dzwoni z awanturą.
– Bez kodów też byś dał radę? – pytam mojego przełożonego zgryźliwie.
– Z tym tutaj? Tak, co ja się w życiu nalatałem na symulatorach! – odpowiada wesoło. – Ale w strzelaninie z tamtymi agentami w czarnych okularach, w której zdobyłem statek, już niekoniecznie. Co odstrzeliłem jednego, na jego miejscu wyrastało dwóch innych. Ale nabiłem dość doświadczenia, żeby znaleźć hasło do hangaru.
– I po to mnie odwołałeś od roboty? Żeby się pochwalić? – pytam kwaśno.
– Nie – poważnieje i mówi dalej:
– Słuchaj, przechodzę przez wszystkie światy po kolei, bo tu się nie bardzo da oszukać i kupić poziomy: w to faktycznie poszło mnóstwo dobrej roboty. Innymi słowy, muszę przepełznąć przez wszystko po kolei, tyle że jestem, hmmm, niezniszczalny. I tak trzeba uważać, bo już zlokalizowałem parę problemów, na które mój kod nie działa. Podejrzewam, że gdyby mnie na przykład wyrzuciło w inny kwadrant przestrzeni, i tak musiałbym wracać tu przez co najmniej siedemdziesiąt pięć lat czasu gry, czyli… No, nieważne, w każdym razie za długo. Do tego czasu Monty Christie miałby aż za dużo czasu, żeby skończyć grę i nasze zlecenie poszłoby się bujać, nie mówiąc o reszcie planów. W każdym razie, dowiedz się, o co chodzi z tą magią, OK? Bo, jak mówię, przegryzłem się już przez prawie połowę światów gry i kompletnie nie widzę powodu, dla którego akurat ona miałaby być niemożliwa do wyeliminowania z puli cech postaci.
– A kiedy niby mam to zrobić? – jęczę. – Usiłuję wykorzystać stare dostępy i dobrać się kochanej rodzinie do tyłka, a raczej do systemu, żeby bocznymi drogami dotrzeć Ariel, a samo to jest już dostatecznie czasochłonne. Nie mam czasu…
– Wykorzystaj swoją podzielną uwagę – przerywa mi. – Serio, z tym jest coś nie tak. W tej grze są dzikie tłumy, pół ludzkości walczy o działkę na Marsie i jej potencjalne zasoby niobu i wolframu. Nie wierzę, że projektanci Ace’ów, siedzący w tym biznesie od zawsze, nie wpadli na to, że, choć szanse są małe, może znaleźć się gracz, który odgrzebie z setek możliwych cech tę, jak oni to ujęli, „podatność na magię”, pierwszego dnia po otwarciu gry zakamufluje się w jednym z peryferyjnych światków i będzie przez rok gromadził punkty, tłukąc szkielety 24/7, by wychynąć jako pierwszej klasy czarnoksiężnik
– Podejrzewasz, że to tajna broń Ace’ów? – pytam.
Szef kiwa głową.
– Jestem prawie pewien. Przeciętny gracz nie znajdzie tej „podatności na magię” łatwo, ale jak wiesz, gdzie szukać… Myślę, że ktoś im wyciął numer i zrobił to, co oni sami zamierzali wykorzystać w sytuacji, gdyby sprawy szły nie po ich myśli.
– Ale jak nie po… – zaczynam i urywam, kiedy trafia w nas salwa z broni niewidocznego do tej pory przeciwnika. Statek szefa zaczyna koziołkować.
– Może obstawili swojego zwycięzcę? – rzuca szef; macha ręką w kierunku siedzącego obok awatara. – Ten tutaj, któremu trzy światy temu uratowałem życie, to sugeruje. Mądry gość, w realu lekarz, rzadka specjalność; trochęśmy się zaprzyjaźnili. Ale wracając do tematu: ten Monty może też mieć coś podobnego, jak ja, i być przez to niezniszczalny. W każdym razie, poszukaj tego w ich systemach, jak już i tak w nich myszkujesz.
Spoglądam na niego z niedowierzaniem.
– Serio zależy ci na tym bardziej niż na Ariel? Przecież to przez nią w ogóle wpakowałeś się w całą tę sprawę?
– Sprawdź to, proszę – szef nie daje się sprowokować. – Mam pewne podejrzenia. A teraz zmykaj, muszę zestrzelić typa, który mi siedzi na ogonie. Doktorze, do dzieła!
DZIEŃ -7
Dla ludzkich oczu konstrukcja rodzinnego archiwum Ace’ów przypomina nawiedzony hotel z dawnych filmów: piętro za piętrem, skrzypiące windy, korytarze pod mżącymi świetlówkami, drzwi do pokojów pełnych upiorów z przeszłości. Zabawne, bo kiedy jeszcze nie odebrano mi możliwości zaglądania w to miejsce legalnie, wydawało się koszmarnie nudne. Ucieczka z rodzinnej firmy jawiła się wtedy zbawieniem, a zaoferowana przez narwanego gretektywa praca – rajem na ziemi.
No, co do tego ostatniego moja opinia raczej się nie zmieniła. Raj, taki trochę ziemski i niedoskonały.
Schody powoli prowadzą mnie ku szóstemu piętru. Wizualizuję sobie tę przestrzeń jako schody, poręcze i podłogę ze spękanych, próchniejących desek: za dużo zostało we mnie z człowieka, by widzieć świat dookoła w formie sekwencji znaków i cyfr.
Tego, co jest w pokoju 217, nie potrafię zobaczyć w ogóle. Wir, jaskrawy i wszechkolorowy, w ruchu tak szybkim, że wydaje się pasmem światła i barw. Tu akurat ludzkie oczy by pomogły: zobaczyłyby jedynie sprzężone ze sobą urządzenia, utrzymujące kierującą domem i archiwum SI.
Nie mam ludzkich oczu od pięciu lat, a SI tak wyglądającą widzę pierwszy raz w życiu. Te kierujące domami, biurami, nawet odpowiedzialne za duże sztuczne systemy, jak envigry, zawsze wydawały mi się stabilne, uporządkowane w swoich niezrozumiale szybkich ruchach, jak atomy w diamencie. To coś… jest dzikie. I żywe. I, na moje tak zwane oko, zdecydowanie silniejsze niż powinna być SI przeznaczona do kierowania zasobami archiwalnymi, nawet jeśli są to zasoby bardzo bogatej i ciągle kombinującej z prawem rodziny.
Światło bijące od wiru prześwietla mnie nagle na wskroś. SI patrzy na mnie i nagle wiem, że jest nie tylko dzika.
Jest drapieżna.
Sięga po mnie. Próbuję się wyrwać, na próżno. Jako to, czym jestem – ani SI, ani człowiek, marny zapis ludzkiej świadomości wykonany na moment przed śmiercią ciała – nie mam szans w walce z taką istotą.
Pochłanianie przez inną świadomość tak naprawdę nie przynosi cierpienia. Ból tylko sobie wyobrażam – za bardzo pamiętam ciało, żeby konceptualizować śmierć inaczej, niż w bólu – ale tutaj…
Powtarzanie, że cierpienia nie ma, nie pomaga. Rozpadam się, roztapiam: co innego mogę czuć?
Ból ustaje. SI dotyka mnie teraz inaczej: z ciekawością, z… wdzięcznością? Jej świadomość – jest świadoma, jak człowiek, jak ja – dotyka mojej. Przed oczami (idź, ludzka metaforo!) widzę swoje śmierćrodziny.
Znaleźli mnie i zabrali mnie z powrotem do domu. Próbuję uciekać. Raz. Drugi. Za trzecim coś idzie nie tak. Może trafili ze znieczulacza za mocno, a może odezwała się alergia, zmora mojego dzieciństwa. W każdym razie moje ciało się skręca i wije, puchnąc, a umysł zaczyna się zamykać.
To nie są dobre wspomnienia, ale pozwalają mi wreszcie zrozumieć, czym jest istota, która chciała mnie zjeść, a teraz pociesza.
– Ariel? – pytam niepewnie. Zalewa mnie fala wspomnień, poplątanych, niepewnych, chaotycznych. Dzika, jak najbardziej. Dzika, szalona i bardzo, bardzo zagubiona.
– Spokojnie – mówię i przyglądam się wirowi miliona pojedynczych niteczek świadomości, splątanych jak długie do kostek, nieczesane od lat włosy. – Zaraz to naprawimy.
DZIEŃ PIERWSZY I OSTATNI
Po tygodniu pracy jestem prawie pod koniec rozplątywania włosów Ariel, kiedy czuję, że ktoś mnie woła. Szef? To musi być on, przecież nikt inny o mnie nie wie.
– Hej? – głos jest niepewny, obcy. – Halo? James kazał cię wezwać, jakby co…
James, myślę półprzytomnie. A tak. Szef. Faktycznie, on ma imię. Zaraz…
– Co się stało? – pytam ostro.
– My… ja się nazywam Jones, połączyliśmy siły…
Ach, doktor z pola asteroidów.
– Mieliśmy spotkanie z czarodziejem. Rzucił nas portalem na jakąś pustynię. Jamesa trochę pokiereszowało. Kazał mi się do ciebie odezwać…
– Cześć – głos szefa jest słaby. – Słuchaj. Obawiam się, że mamy problem. Wrzuciło mnie w ruchome piaski…
– Dasz radę się pozbierać?
– Nie za bardzo – mruczy szef. – Już dwa razy tu umarłem. Logowało mnie z powrotem w to samo miejsce. Próbowałem kontaktu z… mocodawcami, nie działa. Albo to jest jakiś kosmiczny pech, albo…
– Ten portal jeszcze się trzyma? – pytam.
– Tak – odpowiada doktor.
– Okej – mówię zdecydowanie. – Ściągnijcie mnie. Szefie, ja się przełączam.
Zanim zdążył zaprotestować, było już po wszystkim.
W realu dodatkowy czep, który mój szef nosi obok tych najczęściej używanych, wiąże mnie z nim ściśle. Potrafię, owszem, poruszać się w przestrzeni bazowych SI domu i biura, w odpowiednich warunkach mogę na chwilę zmaterializować awatar, a kiedy trzeba, użyć naszej sieci biurowej do połączenia się z SI mojej byłej rodziny, ale w realu to tyle. Bez ciała, jako osobowość zapisana awaryjnie w nie do końca legalny sposób, nie mogę za wiele.
W przestrzeni gry jest inaczej. Nie mam supermocy, oczywiście. Ale tutaj, w wirtualnej rzeczywistości, mogę się oderwać i działać samodzielnie. Hmm, dalej nie mam ani ułamka growego doświadczenia szefa. Niemniej, nie tonę w ruchomych piaskach, a to zawsze jakaś zaleta.
Moja postać – tym razem ogromna harpia o czarnych skrzydłach – materializuje się nad powierzchnią. Kilka machnięć skrzydeł przenosi mnie z daleka od ruchomych piasków, w pobliże ledwie już migoczącego portalu. Nie chcę myśleć. Wpadam w zamykające się przejście między światami gry.
Ląduję w mieście wśród chmur, na błyszczącej metalicznej powierzchni. Portal się zamyka. Odchodzący powoli w kierunku unoszącej się w powietrzu miotły dzieciak w za długiej szacie w gwiazdy odwraca się, słysząc moje kroki.
Kiedy tylko go widzę, wiem, czym jest.
– Monty Christie – mówię. – Ciebie nie ma, prawda? A może raczej: cześć, Ariel?
Mały czarodziej macha różdżką i nad miastem w odległej galaktyce rozbłyska magiczna łuna.
– Nieźle to wymyśliłaś – mówię. – Skoro nie mogłaś mieć nic innego, pożarłaś domowe SI, wzmocniłaś się, a potem, jako główna SI Ace’ów, przejęłaś kontrolę nad ich źródłem dochodu: grą. Powiedz mi tylko, po co ci była działka na Marsie? I ta magia?
Gdyby nie nasze spotkanie tydzień temu i moje powolne, uporczywe przywracanie jej do ładu, ta część Ariel, która oddzieliła się od głównej SI i weszła do gry, rozszarpałaby mnie na strzępy. Ale ta odrobina uporządkowania wystarczyła: Monty, jak Ariel, pamiętał.
Czarodziej powoli podchodzi i dotyka różdżką mojej ręki. Pamiętamy oboje: moje przekonanie, że domowa SI jest żywa i ma prawo do uczuć – przekonanie pozwalające jej wgrać się w moją świadomość, w wolne miejsce na czepie, na który rodzina nie pozwoliła mi zarejestrować choćby jednej gry. Mój przyszły szef, który, jak 1% ludzi w naszych czasach, romantycznie zakochiwał się tylko w nieistniejących strukturach SI. Ucieczka. Ariel. James. Ja.
Najlepszy tydzień mojego życia. A potem, cóż, znaleźli mnie i wykorzystali status Ariel jako zarejestrowanej nieletniej członkini rodziny, żeby wszystko zepsuć.
– Już dobrze – mówi czarodziej. – Zaraz to wszystko naprawimy. Ściągnę tu mojego Jima. Mam plan. Miałam go od dawna.
Kiedy porozmawialiśmy – ja, Monty i szef – i Monty z hukiem zniknął, przyszła pora na telefon do rodziny.
– Unieszkodliwiłem Monty’ego – mówi szef. – Sprawdźcie. Już go nie ma w grze. Ale… trochę mnie to kosztowało. A co kosztuje mnie, będzie kosztować i was. Podpadłem w grze komuś, kto mnie może znaleźć w realu i solidnie skrzywdzić. Chcę dodatkowo bilet pierwszej klasy do którejkolwiek kolonii, najlepiej do Utopii.
– Bilet na Marsa? – pyta z niedowierzaniem Marlene. – Pan? Naprawdę?
– Nie żartuję – w głosie szefa jest odpowiednia dawka złości i groźby. – Chcę swoją prywatną windę do nieba, nawet bez działki i rzadkich metali. Pamiętajcie, ile o was wiem.
– Mamy tu drobny kryzys, ot, śmierć w rodzinie, nic poważnego, ale zajmuje czas. Za godzinę damy panu odpowiedź co do tych dodatkowych warunków – mówi zimno Marlene. – Niech pan zanotuje dane do kontaktu.
Ace’owie lubią załatwiać sprawy staroświeckimi metodami, zamiast więc wyznaczyć spotkanie w envigrze, kazali zadzwonić do siebie komunikatorem sprzed ćwierć wieku.
Szef kiwa głową. Wywołuję podany numer i po chwili na ekranie zjawia się awatar dziadka: postać czcigodnego starca, głowy rodu. Roderick Ace uśmiecha się dobrotliwie.
Włączam kamerę i widzę, jak ten uśmiech znika z jego twarzy.
– Cześć, dziadku – mówię i próbuję uśmiechnąć się tamtym uśmiechem, który na pewno pamięta. Wychodzi mi średnio, ale cóż, ciało po pięciu latach krio i reimplantacji osobowości potrzebuje nieco czasu na odzyskanie wszystkich funkcji.
Szef, stojący za moim wózkiem, macha do dziadka entuzjastycznie.
– Dzień dobry, panie Ace! – zagaja uprzejmie. – Jak się panu podoba moja niespodzianka? Na pewno się pan cieszy, że wasze pieniądze poszły na tak szczytny cel! Jak to mówią, kto ratuje jedno życie…
– Angel – mówi dziadek. Nie odrywa ode mnie wzroku.
– Tak, to ja – potwierdzam. Widzę zszokowane miny stojącego za dziadkiem wuja Randalla, dostrzegam grymas złości i rozpoznania na twarzy Marlene. – Po naprawach i drobnym upgradzie.
– Daruj sobie sprawdzanie w klinice – mówię, widząc, jak Marlene skupia wzrok na trzymanym w dłoni urządzeniu. – Przecież się nie przyznają, że mieli włamanie i że ktoś im ukradł pojemnik z kriociałem. Już was poinformowali o mojej śmierci, prawda? Założyli, i słusznie, że laik nie poradzi sobie ze skutecznym odmrożeniem osoby pozostającej w kriośnie tak długo.
– Ale w envigrach spotyka się różnych ludzi – mówi szef. – I zawiera prawdziwe przyjaźnie, jak w życiu.
– Oraz wymienia różne usługi – dodaję z uśmiechem. – A jak się ma do dyspozycji mocną SI, transfer świadomości z cybernośnika do pamięci też jest całkiem, hmmm, wykonalny.
Światła w salonie Ace’ów zaczynają nagle migotać zimnym, niebieskim blaskiem.
– Skądinąd, gdyby przyszło wam do głowy nas ścigać – dodaje szef – to radzę pamiętać, że główna SI sterująca waszą posiadłością i, czego zupełnie nie planowaliście, zintegrowana ze wszystkimi waszymi grami, jest moją dziewczyną. Zdolna z niej bestia i naprawdę szybko się uczy, nie mówiąc o tym, że ostatnio nabrała, jak by to ująć, samodzielności? Prawda, Ariel?
Nad głowami zebranych Ace’ów materializuje się postać czarodziejki w gwieździstych szatach. W jednej dłoni ściska różdżkę; drugą przesyła nam całusa.
– Na nas już pora – mówi szef, lekko skinąwszy do mnie głową. Kończę kontakt sekundę przed tym, jak i tak by się urwał.
– Zmykamy jak szczury – mruczę. – I to nawet nie na Marsa.
– Szczury – mówi szef – są prawdziwymi specjalistami od przetrwania. Wiem, że Ariel jakby co nas ostrzeże, ale na jakiś czas lepiej zniknąć Ace’om z oczu. Nie masz dość nie-życia, Angel?
Kiwam głową.
– W rezerwacie amazońskim nikt nie potrzebuje gretektywów – mruczę.
– W rezerwacie amazońskim nikt nie będzie szukać gretektywów – poprawia mnie szef. – Znajdziemy sobie coś nowego do roboty. Podejrzewam, że ze mną raczej nie można się nudzić.
Patrzę na niego przez chwilę bez słowa, po czym wybucham pierwszym od lat prawdziwym śmiechem.