„Rzeczpospolita Polska zapewnia każdemu człowiekowi prawną ochronę życia od poczęcia do naturalnej śmierci”.
Art. 38. Konstytucji RP po nowelizacji z dnia 25.04.2025 r.
Leżymy w jagodzinach, tuż przy szlaku, gdzieś pod Czarnym Kotłem Jagniątkowskim. Wrześniowe słońce jakby zapomniało, że nadchodzi jesień. Nie musieliśmy nawet brać kurtek. Aga, szczęśliwa jak chyba nigdy wcześniej, podciągnęła koszulkę, pozwalając promieniom muskać swój lekko zaokrąglony brzuch.
Zazdrosny o słońce sam kładę na nim dłoń.
– Oczy ci się śmieją – rzuca ot tak, ni to do mnie, ni to do siebie.
– A tobie usta – odpowiadam równie beztrosko. – Z prawej strony bardziej.
– Jak to z prawej bardziej? – Poważnieje na krótki moment, a potem śmiejemy się oboje. Tak samo jak dawniej, w młodości, tylko teraz jakby głębiej, dojrzalej, z większą świadomością ulotności chwili.
Słońce widocznie też jest zazdrosne. Chowa się za granatowymi chmurami, które nadeszły znienacka, a nim zabrzmi pierwszy grzmot, jesteśmy już na nogach, w biegu.
Do „Odrodzenia” docieramy kompletnie przemoczeni i zziębnięci. Koszulki można wykręcać, te zapasowe w plecaku też są zupełnie mokre.
Zamawiam Agnieszce gorącą herbatę, sobie biorę grzańca. Zapach cynamonu, goździków i wina unosi się znad kubka.
– Ładnie pachnie – napomyka półgębkiem.
Wiem, że go uwielbia.
– Chcesz łyczka?
– Nie powinnam… przecież wiesz – mówi z wahaniem.
– Bardziej ci zaszkodzi, jak się rozchorujesz.
Aga wyciąga mi z kubka plasterek pomarańczy zabarwiony burgundem i zatapia w nim swoje pełne usta. Aż przechodzą mnie ciarki. Kilka chwil pod suchym dachem od razu przywraca nam humor i dobre samopoczucie. Podobnie jak niewygodne drewniane łóżka i ciepła pościel, ale to już później, wieczorem, gdy zazdrosne słońce nie patrzy.
Szczęście opuszcza nas nazajutrz, w Przesiece, gdzieś na wysokości wodospadu – tam przy zwalonych świerkach. Aga najpierw blednie, a potem łapie się za podbrzusze. Dobrze, że samochód jest niedaleko. Jadę powoli, ostrożnie, jakbym wiózł nitroglicerynę albo mleko w otwartych kankach. Ręce drżą mi na kierownicy. Czasem spoglądam ukradkiem na siedzenie pasażera po czym szybko odwracam wzrok.
Droga przed nami tonie w mgle. Co jakiś czas wyłaniają się z niej widmowe ciężarówki, tnące gęsty opar światłem reflektorów. Tuż za Bolkowem, koło zjazdu z nowej es trójki, wiemy już, że nie ma na co czekać.
Wracam do domu sam, późną nocą i tylko na chwilę. Wyciągam ze schowka torbę, idę do garderoby, pakuję dwie pidżamy, bieliznę, szlafrok. Po prawdzie to nie mam pojęcia, czego może jeszcze potrzebować. Wiem – skarpety – przecież zawsze marzną jej stopy. Biorę też ręcznik i kosmetyki, jedzenie kupię po drodze albo z rana.
Jest w tym pakowaniu coś złowrogiego. Jakbym się z nią żegnał, tak byle szybko, byle jak, na odwal się. Nie tak to powinno wyglądać. Odganiam od siebie złe myśli.
Świdnicki szpital to wielki moloch. Nie wiedzieć czemu nazwano go Latawcem. Może fundatorzy chcieli, by dobrze się kojarzył. Z dzieciństwem, radością, a nie cierpieniem i śmiercią. Ja tych radosnych podobieństw dostrzec nie potrafię, szczególnie teraz, w półmroku, na oddziale patologii ciąży. Możliwe, że to przez kraty w oknach.
Aga leży podpięta do kroplówki, trzyma dłonie na brzuchu jakby za wszelką cenę chciała uchronić tlące się tam życie. Jej zapłakana twarz nie pozostawia jednak złudzeń. Kiedy mnie dostrzega, rozkleja się jeszcze bardziej.
– To moja wina – łka. Nie jest w swej rozpaczy sama. Z rogu sali, z bliźniaczego łóżka, dochodzi pochlipywanie innej kobiety.
Nazajutrz spotykam się z adwokatem. Przegląda dokumentację medyczną, zadaje kilka pytań, kurtuazyjnie pyta o zdrowie Agnieszki. Każe być dobrej myśli, ale próżno doszukać się w nim entuzjazmu. Jestem świadomy tego, czego mi nie mówi.
Kiedy wypisują Agę do domu, policja czeka już z nakazem aresztowania. Sądy wciąż bywają jeszcze opieszałe, ale nie prokuratura. Nie w sprawach karnych dotyczących dzieci.
„Kto nieumyślnie powoduje śmierć człowieka, podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat 5”.
Art. 155. Kodeksu karnego
Siedzę na korytarzu tuż obok elektronicznego wyświetlacza z wokandą. Ławka jest twarda i niewygodna. Usiłuję wyłowić chociaż strzępki słów z sali obok, ale drzwi są dobrze wygłuszone. Słyszę jedynie stukot szpilek o kamienną posadzkę. Sekretarka w czarnym żakiecie przechodzi tędy już trzeci raz. Czekam. Mimowolnie podążam za nią wzrokiem przy niemej dezaprobacie spoglądającej z cokołu Temidy.
– Świadek Dariusz Kęcki proszony na salę – wzywa mnie protokolantka.
Pierwsze co dostrzegam, to wilgotne od łez oczy Agnieszki i dłoń z chusteczką przy nosie. Towarzyszy jej mecenas w todze z zielonym, niedbale przekrzywionym żabotem. Trudno wyczytać cokolwiek z jego twarzy. Za to oblicze prokuratora skrywa niewiele. Razi zapalczywością.
– Pouczam świadka o obowiązku mówienia prawdy, za składanie fałszywych zeznań grozi odpowiedzialność karna do ośmiu lat pozbawienia wolności. – Sędzia ma siwe proste włosy upięte w kok i protekcjonalny ton. – Czy zrozumiał pan treść pouczenia?
– Zrozumiałem.
– Proszę podać imię i nazwisko, wiek oraz zawód.
Odpowiadam oszczędnie i staram się trzymać emocje na wodzy, choć na widok ławy oskarżonych dygoczą mi ręce.
– Czy podtrzymuje pan oświadczenie o uznaniu ojcostwa dziecka oskarżonej Agnieszki Kęckiej, poczętego w trzecim tygodniu kwietnia bieżącego roku, zgodnie z dokumentem aktu poczęcia sporządzonym przez lekarza ginekologa Alicję Zając?
– Tak.
– Czy wnioskował pan o przyznanie świadczenia socjalnego z tytułu poczęcia dziecka w ramach programu „Nowe życie”?
– Tak. Otrzymaliśmy pełną kwotę.
Sędzia wypytuje mnie też o znajomość z Agą, o nasze relacje, przebieg ciąży. Chwilę później głos zabiera prokurator.
– Czy oskarżona informowała pana, że już w pierwszym trymestrze rozpoznano u niej cytomegalię, a jej ciąża miała status podwyższonego ryzyka?
– Tak, wiedzieliśmy o tym. Byłem razem z nią u doktor Zając.
– Czy pamięta pan, jakie były zalecenia?
– Dużo odpoczynku, suplementacja witaminowa, ograniczenie aktywności fizycznej.
– Coś jeszcze?
– Nie pamiętam – oznajmiam po dłuższej chwili. Przypominam sobie jeszcze kilka wytycznych, ale nie sądzę, by wspominanie o nich mogło pomóc.
– Czy lekarka informowała o zakazie spożywania alkoholu oraz powstrzymaniu się od kontaktów seksualnych?
– Nie pamiętam szczegółów. To było jeszcze na pierwszej wizycie, później wyniki się poprawiły.
– Wysoki sądzie, wnoszę o włączenie do akt sprawy kopii diagnozy lekarskiej wystawionej przez doktor Zając, gdzie takie zalecenia zostały spisane. – Prokurator jest dość młody i kipi z niego ambicja. Pod nosem ma lekki wąsik. Marszczy go irytująco za każdym razem, gdy stawia pytanie. Obawiam się, że już wiem do czego zmierza.
– Oskarżona trafiła na oddział patologii ciąży siódmego września. Zdiagnozowano u niej abortus in tractu, a po nieskutecznej akcji ratunkowej lekarz stwierdził zgon dziecka. Proszę opisać, jak do tego doszło. Co robili państwo dzień wcześniej?
– Byliśmy na wycieczce w Karkonoszach. Aga czuła się świetnie, miała dobry humor, na nic się nie skarżyła.
– W górach? Pomimo zaleceń lekarskich o powstrzymaniu się od forsownej aktywności fizycznej?
– To nie była żadna forsowna aktywność – odpowiadam rozdrażniony. – Zwykły spacer po lesie. Aga jest wysportowana, w dobrej kondycji, kilka kilometrów to nie jest dla niej wysiłek. Za to ciągłe leżenie w łóżku tylko ją dołowało. Potrzebowała tego. Świeżego powietrza, odrobiny normalnego życia. Pani doktor nie oponowała, mówiła, że zagrożenie było w pierwszym trymestrze.
– Wysoki sądzie, proszę o włączenie do akt sprawy zapisu pozycji GPS z telefonu oskarżonej. Wynika z niego, że siedmiokilometrowy odcinek z Kotła Jagniątkowskiego do Schroniska PTTK Odrodzenie oskarżona pokonała w niespełna godzinę. Dołączam też opinię biegłego, przewodnika sudeckiego, według której przeciętnemu turyście zajmuje to dwie godziny. Nie jest możliwe, aby pokonać ten odcinek bez forsowania się w tak krótkim czasie, zwłaszcza kobiecie w ciąży.
– Burza nadeszła. Mieliśmy stać i czekać, aż nas piorun trafi? Czy marznąć w deszczu?
– Sąd poucza świadka o nie zabieraniu głosu bez zezwolenia – przerywa mój wrzask sędzia. – Panie prokuratorze, proszę kontynuować.
Mecenas chowa twarz w dłoniach. Aga kwili niczym dziecko.
– Czy oskarżona piła alkohol lub współżyła płciowo przed utratą dziecka? – Wąsik prokuratora staje się personifikacją drwiny.
Odmawiam dalszych zeznań, powołując się na małżeńską relację z oskarżoną. Sędzia wyraża zgodę, jednak prokuratora niewiele to już obchodzi. Trzyma w ręku badania szpitalne Agnieszki: analizę moczu, w którym wykryto ślady metabolitów alkoholu, oraz wymaz pochwy z obecnością nasienia.
Po złożeniu zeznań zostaję na sali. Rozprawa nie trwa już długo. Gdy obrona wygłasza mowę końcową, wyłączam się, dochodzą mnie tylko jej strzępki:
– Cytomegalia często powoduje uszkodzenie płodu… śmierć dziecka następuje z przyczyn naturalnych… nie można obarczać winą oskarżonej…
Do życia przywraca mnie dopiero wyrok i dźwięk sędziowskiego młotka:
– Raport z autopsji nie daje wystarczających podstaw, by przychylić się do tezy obrony – uzasadnia sędzia. – Sąd Rejonowy w Świdnicy w VI Wydziale Karnym uznaje Agnieszkę Kęcką za winną popełnienia zarzucanego jej czynu z artykułu 155 kodeksu karnego i skazuje ją za to na karę trzech lat pozbawienia wolności.
„Wolność człowieka podlega ochronie prawnej. Ograniczenia wolności mogą być ustanawiane tylko wtedy, gdy nie naruszają wolności innych osób”.
Art. 31. Konstytucji RP po nowelizacji z dnia 25.04.2025 r.
Pierwszą przepustkę Aga dostaje po czterech miesiącach. Dwa wcześniejsze wnioski zostały odrzucone, dopiero teraz, gdy ciotka Lidka się rozchorowała, dyrektor wyraził zgodę. Trzy dni, nie więcej.
Od rana mknę przez lubuskie lasy. W Krzywańcu jestem dwie godziny przed czasem, siedzę w samochodzie i wpatruję się w paskudne betonowe płyty zwieńczone spiralami kolczastego drutu. Jej obecny dom, kurwa mać.
Gdy w końcu otwierają się ciężkie drzwi, a potem jeszcze stalowa furta, Agnieszka wychodzi. Spojrzenie ma nieobecne, ręce zwisają bezradnie. Wiem, że na pewno gdzieś tam jest, głęboko w sobie. Czeka. Podchodzę do niej, obejmuję ją, przytulam. Przywiera do mnie, zaciska palce na moich ramionach z siłą imadła i tkwimy tak, stojąc pod wieżą strażniczą pięć minut, dziesięć, całą wieczność.
W drodze mówimy niewiele, a jeżeli już, to tylko ja. Czuję się jak na pogrzebie, kiedy przyjacielowi umarł ktoś bliski. Chciałbym wyrazić żal, pocieszyć, ale żadne słowa nie wydają się odpowiednie, więc zostaje tylko milczenie.
Dopiero wieczorem, w domu, Aga budzi się z letargu:
– Dłużej tak nie wytrzymam – mówi głosem nijakim jak szary płot z przerdzewiałej siatki.
Przytakuję jej. Cóż więcej mogę rzec, przecież też to czuję, też to widzę. Opiekę psychiatryczną ma tylko z nazwy.
– Wyciągnij mnie stamtąd. Proszę.
Oboje wiemy, że jest tylko jedno wyjście. Adwokat je odradzał, ale cóż nam pozostało. Przecież gorzej już być nie może. Tę pustkę trzeba zapełnić.
– Jesteś pewna? – pytam, patrząc jej w oczy. Chwyta mnie za rękę. Wyuczony odruch? A może jednak do mnie wraca.
Idziemy na górę. Wolno, jakby tych kilka schodów miało dać nam jeszcze czas do namysłu. Aga kładzie się na łóżku i zastyga w bezruchu, patrząc w sufit.
– Na pewno? – pytam raz jeszcze. Mam wrażenie, że ona nie rozumie. Że to wszystko jest jakieś chore. Bo jest.
– Tak – odpowiada po bardzo długiej chwili. Jakby moje słowa, nim do niej dotarły, przemierzyły dalekie kraje.
Dotykam jej. Jest ciepła i miękka, jak zawsze. Znajoma dłoń bezwiednie wędruje wzdłuż moich pleców. Nie ma w tym krzty czułości. Po prostu tak trzeba. Gdzieś, kiedyś komórki zapamiętały ten ruch i teraz go odtwarzają.
Rozpinam bluzę, zdejmuję spodnie i stanik w kolorze tiramisu. Czuję się przy tym, jakbym robił coś bardzo złego. Mam w oczach łzy, ale ona ich nie widzi. Widzi sufit, a na nim swoją stratę odtwarzaną raz po raz jak film.
Unosi lekko biodra, kiedy ściągam jej figi. Też brązowe, jak kawa oprószona czekoladą.
– Aga! – Próbuję oderwać ją od seansu. Bezowocnie.
Jej ciało fizycznie zdążyło już wrócić do siebie. Brzuch ma jeszcze kilka fałdek, biodra odrobinę szersze niż kiedyś, za to na twarzy jest chyba chudsza niż zwykle. A może to tylko złudzenie, przez te podkrążone oczy i bladą cerę. Staram się o tym nie myśleć. Całuję ją w obojczyk, a potem niżej, tam gdzie ma znamię. Nie reaguje, leży tylko jak kłoda. Nawet nie potrafię się złościć. Jest mi jej tak bardzo żal.
Muszę to zrobić. Nie ma innej drogi. Przytulam się do niej, gładzę brzuch i uda, całuję piersi, tak jak setki razy wcześniej. Teraz jednak znajome ciało nie odpowiada, buntuje się, podobnie jak moje.
Rozsuwam jej nogi, szeroko, wręcz wulgarnie. Nie pomaga. Zamykam oczy i przywołuję obrazy z przeszłości, kiedy się śmiała, mruczała, nawet kiedy spała ze szczęściem wypisanym na twarzy.
Szepczę jej do ucha. Opowiadam sprośności, proponuję te wszystkie rzeczy, które uwielbiała, a nawet te, których nigdy nie odważyła się spróbować. Nie oponuje. Jedyne na co ją stać, to lekkie muśnięcie dłoni w geście przyzwolenia.
Chwilę później jest już po wszystkim. Czuję do siebie wstręt i pogardę.
„W stosunku do skazanej kobiety ciężarnej oraz osoby skazanej samotnie sprawującej opiekę nad dzieckiem sąd może odroczyć wykonanie kary na okres do 3 lat po urodzeniu dziecka”.
Art. 151. § 1. Kodeksu karnego wykonawczego
Kiedy tylko lekarz więzienny wypisuje akt poczęcia, mecenas wnosi o odroczenie kary dla Agnieszki. Sąd wydaje decyzję elektronicznie, w trybie przyspieszonym. Dziecko nie może pokutować za przewiny matki. Nazajutrz znów pędzę przez lubuskie bory, tym razem z nadzieją. Wiem, odroczenie to nie to samo co uniewinnienie, ale na razie tyle dobrego. Najważniejsze żeby nie była sama, by zamiast rozpamiętywać stratę, mogła się skupić na tym, co nadejdzie.
Aga mówi niewiele, wciąż jest apatyczna, widzę jednak, że jest lepiej. Lekko zarumieniła się na twarzy. Przez całą podróż trzyma dłoń na podbrzuszu. Jeszcze się nie uśmiecha, ale nie jest taka przeraźliwie smutna. Czuję, że wkrótce wyjdzie ze swojej samotni.
Ciąża od początku jest zagrożona. Choć lekarz z Latawca wyraźnie zabraniał starania się o kolejne dziecko przez najbliższy rok, podjęliśmy ryzyko. Właściwie to ja podjąłem, z pełną świadomością konsekwencji. Agnieszkę trudno było posądzać o jasność umysłu.
W domu chucham na nią jak na delikatny kryształ. Jak na skorupkę gadziego jaja, którą może wgnieść nawet lekki dotyk. Dbam o nią, o nich, najlepiej jak potrafię.
Na próżno.
„§ 1. Kto naraża człowieka na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3.
§ 2. Jeżeli na sprawcy ciąży obowiązek opieki nad osobą narażoną na niebezpieczeństwo, podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat 5”.
Art. 160. Kodeksu karnego
W Latawcu czuję się, jakbym miał deja vu. Zostaję przy niej całą noc. Płaczemy razem. W tym wspólnym żalu tworzy się między nami więź, którą trudno opisać. Intymność stokroć przekraczającą najsubtelniejszy fizyczny kontakt.
Nie myślę jeszcze o konsekwencjach, wszystko ma swój czas i miejsce.
Po południu na chwilę jadę do domu. Biorę prysznic, chcę się trochę zdrzemnąć, ale i tak nie mogę zasnąć. Gdy wracam do szpitala, Agi już tam nie ma.
– Zabrała ją policja – informuje mnie pani w sekretariacie. – Została przeniesiona na oddział ginekologiczno-położniczy do zakładu karnego w Grudziądzu – doczytuje z dokumentacji.
Dzwonię do adwokata.
– Prokuratura wszczęła postępowanie przeciwko pana żonie pod zarzutem narażenia człowieka na niebezpieczeństwo utraty życia. Jednocześnie sąd uchylił decyzję o odroczeniu kary. Do czasu rozprawy pani Agnieszka pozostanie w izolacji.
– Co jej grozi?
– Od trzech miesięcy do pięciu lat, jeżeli zostanie uznana winną.
Trawię przez chwilę te informacje. Mecenas jakby czekał na pytanie, które ja boję się zadać. W końcu lituje się nade mną:
– Jakie są szanse? To zależy, co zezna i jaką linię obrony przyjmiemy. Sędziowie zwykle nie pobłażają matkom wykorzystującym ciążę do unikania kary. Tym bardziej w tym przypadku, gdy ryzyko istniało od samego początku i byliście go świadomi. Przynajmniej pan.
Udaję, że nie słyszę zarzutu pod moim adresem. To nie jest dobry czas na moralne dysputy i tłumaczenie własnych uczynków.
– Przecież sam pan widział, w jakim była stanie. Jest chora, ma silną depresję. Jak można ją o cokolwiek oskarżać?
– Ma pan rację. Artykuł trzydziesty czwarty kodeksu karnego dość jasno to precyzuje. Jeśli będziemy chcieli udowodnić niepoczytalność pani Agnieszki, jest duża szansa na uniewinnienie.
– To udowodnijmy!
Tym razem mecenas milczy. Słyszę, jak stuka palcami o coś twardego.
– Gdzie więc tkwi problem? – pytam.
– W panu – odpowiada adwokat, gdy już jest pewny, że skupił całą moją uwagę. – Artykuł osiemnasty kodeksu karnego.
„Odpowiada za sprawstwo nie tylko ten, kto wykonuje czyn zabroniony sam albo wspólnie i w porozumieniu z inną osobą, ale także ten, kto kieruje wykonaniem czynu zabronionego przez inną osobę lub wykorzystując uzależnienie innej osoby od siebie, poleca jej wykonanie takiego czynu”.
Art. 18. § 1. Kodeksu karnego
Dylemat jest tylko pozorny. Albo Agnieszka dostanie kolejnych kilka lat za świadome poczęcie dziecka, którego życie i zdrowie było od początku zagrożone, albo tę karę odbędę ja, za nakłanianie jej do tego i współudział.
Wybór, przynajmniej dla mnie, wydaje się prosty. Jak wszystko pójdzie dobrze, to oboje wyjdziemy w tym samym czasie i zaczniemy nowe życie. Razem.
Na rozprawie widzę znajome twarze. Prokurator Wysocki irytujący wąsik zamienił na przystrzyżoną bródkę, spojrzenie ma jednak równie zapalczywe jak ostatnio. Decyduję się zeznawać. Mówię prawdę i tylko prawdę. Mecenas od początku jest nieco sceptyczny, jeszcze przed rozprawą sugerował, by się nie narażać, że opinie biegłych psychiatrów powinny wystarczyć, ja jednak chcę mieć pewność, że Aga nie zostanie skazana. A może podświadomie sam oczekuję kary? Może tego właśnie chcę – dzielić jej los?
Prokurator przedstawia wytyczne Ministerstwa Zdrowia o minimum sześciomiesięcznej przerwie po poronieniu późnym, a także lekarskie zalecenia dla tego konkretnego przypadku o minimalnej rocznej przerwie od kolejnych prób zajścia w ciążę. Przedstawia też opinię biegłego psychiatry, sugerującą u Agnieszki depresję symulowaną oraz pełną poczytalność. Sąd daje jednak wiarę moim zeznaniom.
– Nie popełnia przestępstwa, kto, z powodu choroby psychicznej, upośledzenia umysłowego lub innego zakłócenia czynności psychicznych, nie mógł w czasie czynu rozpoznać jego znaczenia lub pokierować swoim postępowaniem – orzeka sędzia.
Kamień spada mi z serca. Prokurator jest wściekły, to jego pierwsza przegrana sprawa od dwóch lat. Wychodząc z sali, raczy mnie spojrzeniem, które mrozi krew w żyłach.
Bez niej dom wydaje się przeraźliwie pusty. Wstaję zwykle koło południa, właściwie tylko po to, by sprawdzić, czy czeka na mnie awizo. Tak dzień po dniu. Wezwanie z prokuratury jednak nie przychodzi, za to zjawa się policja o szóstej nad ranem. Jestem zaspany, nie do końca rozumiem, co się dzieje. Myślałem, że o tej porze aresztuje się tylko mafiosów i polityków. Policjantów też to zdaje się dziwić, ale takie dostali wytyczne. Muszę wyglądać żałośnie, bo nawet pozwalają mi się ubrać. Potem wiozą do aresztu śledczego, gdzie prokurator Wysocki osobiście przedstawia mi zarzuty:
– W toku prowadzonego śledztwa zostaje pan zatrzymany pod zarzutem seksualnego wykorzystania bezradności Agnieszki Kęckiej zgodnie z artykułem 198 kodeksu karnego. Będę domagać się najwyższego wymiaru kary.
„Kto, wykorzystując bezradność innej osoby lub wynikający z (…) choroby psychicznej brak zdolności tej osoby do rozpoznania znaczenia czynu lub pokierowania swoim postępowaniem, doprowadza ją do obcowania płciowego (…) podlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 8”.
Art. 198. Kodeksu karnego