– Pan Thomas Alba?
– Tak.
Patrzył na mnie jak na intruza, byłem jednak zdeterminowany, bo sporo mnie kosztowało dotarcie tutaj. Najpierw podlizywanie się profesorowi, żeby podpisał wniosek o udział w prestiżowym sympozjum, potem żebranie o każdy cent na delegację, wreszcie teraz, na bankiecie, lawirowanie w tłumie, żeby, niby to przypadkiem, znaleźć się obok noblisty. Nie miałem jednak wyboru, bo nie znałem nikogo, kto mógłby mnie przedstawić…
– Bardzo miło mi pana poznać. Jestem Bartosz Celiński, fizyk z Krakowa.
Twarz noblisty rozjaśniła się. Zakrzyknął po polsku:
– Ach, Kraków, moja miłość! Witam pana.
– Czy znalazłby pan chwilę czasu dla mnie? Jakiś kwadransik?
– Obawiam się, że nie będzie to możliwe. – Uśmiech natychmiast zniknął z jego twarzy. – Wybaczy pan. – Zrobił manewr ciałem, chcąc mnie wyminąć.
– Franciszek Kudela – powiedziałem półgłosem.
Znieruchomiał. Chwilę świdrował mnie wzrokiem.
– Pan pozwoli za mną.
Opuściliśmy salę bankietową, lawirując po korytarzach. Szedł szybko, nie interesując się, czy nadążam. Skręcił w prawo, w lewo, znów w prawo, wreszcie przystawił kartę zbliżeniową do czytnika drzwi i energicznym gestem zaprosił mnie do środka. Pokój był skromny, przyciemniony. Nie zapalając światła, Alba podszedł do barku, wyciągnął jakiś trunek, napełnił dwie szklaneczki i bez słowa postawił jedną przede mną. Skosztowałem – whisky.
Piliśmy w milczeniu. Nieco zaskoczony przebiegiem wydarzeń, nie miałem pomysłu, jak rozegrać tę partię, żeby nie zmarnować okazji. Milczałem więc – raczej z powodu tej rozterki niż z premedytacji. Alba odezwał się pierwszy.
– Przysłał pana?
– Nie wie nawet, że tu jestem.
Znów zapadło milczenie. Może on też wahał się, jaką taktykę przyjąć.
– Jak się poznaliście? – spytał po dłuższej chwili.
Opowiedziałem mu całą historię.
***
Franciszka Kudelę poznałem przypadkowo: sączyłem piwo w ogródku ulubionej piwiarni „Czar Bursztynu” i rozglądając się bez celu, zobaczyłem go, jak przeszukuje pojemniki na śmieci. W zniszczonym swetrze i narciarce na głowie sprawiał wrażenie, jakby żar się go nie imał. Patrzyłem na zgarbioną postać w poplamionych spodniach, sfatygowanych adidasach, i ogarnęło mnie współczucie. Gdy więc wsunął do szmacianej sakwy jakieś resztki, przywołałem go dyskretnie i zapytałem, czego potrzebuje. Spojrzał zmęczonym wzrokiem i pokręcił przecząco głową.
– Może chociaż da się pan namówić na piwo? Na taki skwar piwo jest w sam raz!
Przez moment wahał się, lecz kiwnął głową ociężale, jakby z rezygnacją. Przysiadł naprzeciw mnie. Skinąłem na kelnera – nie wyglądał na zadowolonego, lecz przyniósł dwa pełne kufle. Oczekiwałem, że mój nowy znajomy rzuci się z łapczywością na orzeźwiający napój – nic z tego. Obracał nieufnie kufel w dłoniach, jakby żywił podejrzenie, że zamierzam go otruć. Wreszcie siorbnął niewielki łyczek, wytarł pianę z okalającego wargi bujnego zarostu i znów zajął się lustracją płynu.
Myślałem o niesprawiedliwości losu: jednym serwuje kasę, sławę, powodzenie, innych doświadcza ubóstwem. Natychmiast zareagował wewnętrzny adwersarz: „A skąd wiesz, czy nie jest to ubóstwo z wyboru? W końcu kloszardzi ponoć czasem tak mają”. Facet pił piwo małymi łyczkami i nie wykazywał zainteresowania moją osobą. Czułem się skrępowany.
– Zapali pan? – Wyciągnąłem paczkę cameli. Spojrzał łakomie, lecz natychmiast na twarz powróciła rezygnacja.
– Dziękuję panu, ale mój limit fartu na dzisiaj jest już wyczerpany.
– Limit fartu? Kto go panu wyznacza? – spytałem rozbawiony.
– Demon Maxwella – mruknął.
Zaintrygowany postanowiłem nie ujawniać swej profesji i grać ignoranta w dziedzinie fizyki.
– Kto w tych czasach wierzy w demony?
W jego oczach pojawił się błysk.
– Racjonalista? – spytał, lecz nie było w tym ironii.
– Powiedzmy – odparłem. – Liznąłem trochę demonologii, lecz o tym demonie… Maxwella nie słyszałem.
– Bo on jest z fizyki, nie demonologii. Wie pan, kto to był Maxwell?
– Pamiętam z liceum… facet od elektromagnetyzmu? Jakieś słynne równania…
– Owszem, ale zajmował się także termodynamiką. I tu zasłynął jako twórca demona Maxwella.
– Twórca? Jak można stworzyć demona?
– W eksperymencie myślowym.
– Fizycy robią takie rzeczy?
– Tak, jeśli przeprowadzenie normalnego eksperymentu jest możliwe tylko teoretycznie.
– Aha, takie gdybania? Jakoś kłóci mi się ze zdrowym rozsądkiem wprowadzanie demona do eksperymentów fizycznych, nawet tylko myślowych… – podpuszczałem rozmówcę coraz śmielej, widząc, że słabnie jego skrępowanie i nieufność.
– Maxwell wymyślił demona mającego unaocznić sens fizyczny drugiej zasady termodynamiki – rozpoczął z manierą wykładowcy. – Zasada ta głosi, że w dowolnym procesie zachodzącym w układzie termodynamicznie izolowanym entropia nigdy nie maleje.
– Entropia?
– Entropia to miernik uporządkowania układu. Im jest większa, tym porządek mniejszy – tłumaczył cierpliwie. Zaciekawiał mnie coraz bardziej. „Kim on jest, u diabła?”. – Niech pan sobie wyobrazi naczynie, do którego ktoś wsypał kulki, najpierw białe, potem czarne – kontynuował. – W takim uporządkowanym układzie entropia jest mała. Gdy pan potrząśnie naczyniem i kulki się wymieszają, entropia wzrośnie.
– Rozumiem, ale co to ma do…
– Cierpliwości. Powiedzmy, że wlewa pan do naczynia wodę – najpierw zimną potem gorącą. Co się stanie po pewnym czasie?
– Woda będzie letnia.
– Słusznie. A teraz proszę sobie wyobrazić, że wlewa pan do naczynia wodę letnią. Czy jest możliwe, że po pewnym czasie jej cząsteczki samorzutnie się uporządkują – zimne na dole, gorące na górze?
– Ależ to absurd!
– No właśnie. Żaden układ termodynamicznie izolowany nie może zmniejszać swojej entropii. Ale fizycy są dociekliwi i badają, czy to, co absurdalne, naprawdę jest niemożliwe. Przykładowo Olbers był ciekaw, czy obliczenia potwierdzą fakt, że niebo jest ciemne. Porachował i wyszło mu, że nie potwierdzają! Zgodnie z ówczesną wiedzą kosmologiczną, wedle której Wszechświat był nieskończony i jednorodny, niebo powinno świecić nieskończonym blaskiem! Nazywa się to paradoksem Olbersa. Ale mniejsza z tym – dodał, widząc mój uśmieszek, który błędnie zinterpretował jako wyraz zagubienia. – Podobnie Maxwell zastanawiał się, czy takie uporządkowanie cząstek na „zimne” i „gorące”, ściślej: poruszające się wolniej i szybciej, bo temperatura zależy od energii kinetycznej cząstek – jest absurdalne. Wymyślił więc eksperyment myślowy z istotą potrafiącą podążać za każdą molekułą z osobna, która sortowałaby te cząsteczki.
– Aha, i to jest ten demon? A jak on to robi?
– Niech sobie pan wyobrazi, że nasze naczynie jest podzielone na dwie części – nazwijmy je A i B – przegrodą, w której znajduje się mały otwór. Nasz demon, zdolny widzieć pojedyncze cząsteczki, otwiera i zamyka ten otwór tak, aby przepuszczać tylko szybsze cząsteczki z A do B i tylko wolniejsze z B do A. Będzie on zatem, bez wydatkowania pracy, zwiększał temperaturę w części B i zmniejszał w części A, a to stoi w sprzeczności z drugim prawem termodynamiki!
Postanowiłem przerwać maskaradę.
– Niezupełnie. Szilárd i Brillouin wykazali, że demon Maxwella musiałby wydatkować energię na dokonywanie pomiaru prędkości cząsteczek. Źródło tej energii byłoby również częścią tego układu. Demon zmniejszyłby entropię w zbiorniku, ale odbyłoby się to kosztem wzrostu entropii jego źródła energii i bilans entropii całego układu nadal pozostawałby dodatni.
Zapowietrzył się. Widoczne w oczach zaskoczenie przechodziło we wściekłość. Odstawił kufel i ruszył ku wyjściu.
– Ależ proszę pana! – zawołałem. – Proszę nie odchodzić! Czekam na wyjaśnienie, jaki związek ma demon Maxwella z pańskim fartem!
Nie słuchał mnie. Szybko wmieszał się w tłum.
Nie pobiegłem za nim, świadom, że i tak nic więcej teraz od niego nie usłyszę. Licząc na to, że jeszcze kiedyś zawędruje w tę okolicę, odwiedzałem „Czar Bursztynu” częściej. Odezwała się we mnie żyłka naukowca – nie powiem, mój rozmówca mnie zaciekawił. Lecz minął tydzień, dwa, miesiąc – i nic. Już straciłem nadzieję, gdy pewnego popołudnia kelner wręczył mi zwiniętą karteczkę.
– Ktoś przyniósł wiadomość dla pana. To od tego włóczęgi, któremu kiedyś postawił pan piwo.
Z trudem przeczytałem pospiesznie nabazgrane zdanie: „Proszę przyjść – ruiny fortu opodal Nadwiślańskiej (za krzakiem bzu, po lewej)”.
Wezwałem taksówkę. Kierowca, usłyszawszy adres, zlustrował mnie uważnie. Oględziny musiały jednak wypaść korzystnie.
– Tylko niech pan wróci stamtąd przed zmrokiem, dobrze radzę.
Okolica nie wyglądała zachęcająco. Nie sądziłem, że w moim pięknym mieście są jeszcze tak zaniedbane miejsca.
Mój tajemniczy kloszard mieszkał w klitce, która nie miała nawet drzwi; wejście było przesłonięte starym pledem. Gdy oczy przywykły do panującej wewnątrz ciemności, zobaczyłem go: leżał na barłogu z nogą w gipsie spoczywającą na prymitywnym wyciągu.
– Co się stało? – spytałem zaskoczony.
Popatrzył znanym mi już zrezygnowanym spojrzeniem.
– Wygląda na to, że moja dzienna porcja fartu została ograniczona – mruknął.
– Dlatego mnie pan wezwał? Potrzebuje pan pomocy? Pieniędzy?
– Nie, dziękuję. Wbrew temu, co mówią o tej dzielnicy, są tu życzliwe dusze. Zaprosiłem pana, bo zdecydowałem się przerwać milczenie, choć nie wiem, jaką cenę przyjdzie mi za to zapłacić.
– Rozumiem… to znaczy nie rozumiem. Dlaczego się pan zdecydował? Jakie milczenie? I dlaczego ja?
– Bo chyba jest pan fizykiem?
– Tak. Bartosz Celiński – przedstawiłem się.
– Franciszek Kudela. Antropolog. Były antropolog – poprawił się, podając mi rękę. Uścisnąłem ją niezgrabnie.
– Jak na antropologa jest pan nieźle obcykany z fizyki.
Uśmiechnął się oszczędnie.
– Przepraszam za tamtą ściemę w barze – dodałem.
– Drobiazg, dałem się nabrać. Nie pierwszy raz. Niefart to niefart, proszę pana.
– Jednak zaprosił mnie pan.
– Owszem, bo nie mam innej opcji. Tutaj, jak powiedziałem, są życzliwe dusze, ale – chyba się pan domyśla – z wykształceniem nie jest najlepiej.
– No to już wiem, dlaczego ja… ale wciąż nie wiem, o co chodzi.
– Zdecydowałem się wszystko panu powiedzieć, bo zamierzam podjąć działania, które mogą się dla mnie źle skończyć. Chciałbym, żeby ktoś przejął moją wiedzę, może ją zagospodarował… Czy zgadza się pan?
– Proponuje pan kota w worku? Na co mam się zgodzić? Nic nie wiem, niczego nie rozumiem. Co antropolog ma do demona Maxwella? I co demon Maxwella ma do fartu?
– Po kolei. Jako antropolog interesowałem się dziedziną, którą można nazwać fenomenologią szczęścia.
– O co w niej chodzi? Bo pachnie mi to naukowym banałem.
– W życiu mamy do czynienia z takimi zdarzeniami, które od nas zależą, i z takimi, na które nie mamy wpływu. Te drugie tworzą przestrzeń zdarzeń losowych, które, obok naszych wyborów, współtworzą historie jednostek i całych społeczności. Nie jest więc prawdą, że każdy jest kowalem swego losu.
– Czyli jednak banał – mruknąłem.
– Sama obserwacja owszem, banał, podobnie jak ciemne niebo w paradoksie Olbersa. Lecz niech pan pomyśli: skoro mamy do czynienia ze zdarzeniami losowymi, to powinny one podlegać prawom probabilistyki. Tymczasem tak nie jest.
– Co pan przez to rozumie?
– To, co też jest powszechnie znanym truizmem: rozkład dotykających nas zdarzeń dobrych i złych nie jest symetryczny. Jakiś aforysta powiedział, że sprawiedliwość występuje tylko w słowniku wyrazów obcych. Nietrudno zauważyć, że jej bilans na tym łez padole nie jest zamknięty: jednych los doświadcza bardzo surowo, innych traktuje z niezwykłą łagodnością. Nasze poczucie sprawiedliwości krzyczy w bezsilnym buncie, gdy łajdak i szubrawiec opływa w dostatku, służy mu zdrowie, łask nie skąpi fortuna, a innym, poczciwym i uczciwym, „wiatr ciągle w oczy”.
– Dla wielu to powód do wiary w Boga i w życie pozagrobowe – wtrąciłem. – Uważają, że niedomknięcie bilansu sprawiedliwości byłoby nonsensowne – zwłaszcza wobec nieskazitelnej logiki świata, którą odkrywają nauki przyrodnicze. Mówią więc: zamiast nonsensu wolę przyjąć sens, który domaga się zamknięcia tego bilansu. Stąd wiara w „tamten świat”, jego podział na piekło i niebo.
– Ja nie rozważam tego w kategoriach sensu czy jego braku, tylko zjawiska jako takiego – zaoponował. – Asymetria, o której mówię, jest faktem obserwowanym, podobnie zresztą jak inny fenomen: dobra czy zła passa. Obserwujemy go na przykład w grach hazardowych, gdzie mechanizmy probabilistyczne są na porządku dziennym.
– Ma pan na myśli pokera, ruletkę? A wziął pan pod uwagę szulerów czy spryciarzy stosujących różne sztuczki?
– Oczywiście, że są takie przypadki, lecz nie tłumaczą wszystkich obserwowanych odchyleń od statystycznej normy. A skoro tak, nie możemy tych zjawisk uważać za czysto losowe. Analogicznie do termodynamiki, można powziąć podejrzenie, że tutaj też funkcjonuje jakiś „demon” dystrybuujący dobre i złe zdarzenia.
– Ach tak! Sprytne! Tylko jak on funkcjonuje? Jak sobie wybiera farciarzy i pechowców? Może ci pierwsi płacą mu jakieś łapówki, haracze?
– Proszę pana, ironizowanie nie jest metodą racjonalnej argumentacji – powiedział spokojnie, ale stanowczo. – Jako fizyk powinien pan o tym wiedzieć.
– A pan jako naukowiec powinien pamiętać o brzytwie Ockhama – odparowałem.
– Były naukowiec – przypomniał z nutką goryczy. – Asymetria dystrybucji zdarzeń, które mamy za losowe, jest aż nadto widoczna w całej antropogenezie i musi istnieć jakieś wyjaśnienie. Demon jest tu oczywiście pojęciem symbolicznym, abstrakcyjnym, podobnie jak ten w termodynamice. Przepraszam, czy mógłby pan zaparzyć herbatę? Kobieta, która mi teraz pomaga, najwyraźniej się spóźnia…
Zakrzątnąłem się, przygotowując napój. Zaskoczyło mnie, że Kudela utrzymuje w tej norze wręcz pedantyczny porządek. Życie czasem przerasta wyobraźnię – w najśmielszych fantazjach nie wymyśliłbym, że w takich okolicznościach będę prowadził naukową dysputę. Tymczasem on kontynuował:
– Szukając przyczyn tej asymetrii, jako naukowiec już na wstępie odrzuciłem wyjaśnienia metafizyczne. Rozumie pan – te w rodzaju „Bóg tak chce”.
– Jest pan ateistą?
– A co to ma do rzeczy? Każdy naukowiec winien w procesie poznania stosować metodologię „a-teistyczną” – czyli szukać wyjaśnienia badanego zjawiska bez odwoływania się do nadnaturalnych przyczyn, nie sądzi pan?
– Ależ owszem, sądzę – mruknąłem, rozeźlony jego dydaktyczną manierą.
– Tak się złożyło, że mój kolega z ławy szkolnej, Tomasz, był fizykiem. Gdy opowiedziałem mu o moich spostrzeżeniach, szybko zapalił się do pomysłu szukania wyjaśnień na gruncie fundamentów fizyki.
– Ma pan na myśli mechanikę kwantową?
– Tak. Intuicja podpowiadała mu, że obowiązujące w mikroświecie mechanizmy probabilistyczne nie pozostają bez związku ze zjawiskami losowymi w makroświecie. Że pojawiają się na tym poziomie niby ich odbicia.
– W mikroświecie rządzą zupełnie inne prawa – zaoponowałem. – Efekt tunelowy, kot Schrödingera, zasada Heisenberga, paradoks EPR…
– To przeświadczenie zawdzięczamy poglądom narzuconym przez szkołę kopenhaską, wedle której akt obserwacji redukuje, poprzez kolaps funkcji falowej, całą złożoność świata kwantowego do mierzalnej wartości. A temu mojemu koledze imponował Hugh Everett, który miał odwagę się temu sprzeciwić, proponując teorię wielu światów, opartą na założeniu, że w akcie obserwacji nie ma żadnego kolapsu funkcji falowej, tylko cały wszechświat rozszczepia się na tyle kopii samego siebie, ile potrzeba, by zrealizować każdy potencjalny stan superpozycji kwantowej.
– Ale nikt się tą teorią tak naprawdę nie przejął, a sam Everett wylądował w getcie dziwaków nauki.
– Powiedzmy raczej ekscentryków. Teoria Everetta nie wzbudziła entuzjazmu przypuszczalnie z powodu groteskowej ontologii, polegającej na „produkcji” multiświata o nieskończonej liczbie elementów, co lokuje ją na szczycie teorii naruszających brzytwę Ockhama. Przy niej moje naruszenie to pikuś. Ale to nie oznacza, że nie znaleźli się kontynuatorzy. Kilkanaście lat później DeWitt i Graham nadali temu konceptowi bardziej elegancką matematyczną formę. DeWitt policzył, że skoro według obowiązującej Ogólnej Teorii Względności Einsteina wszechświat jest skończony, to liczba wszechświatów równoległych jest ogromna, lecz także skończona – rzędu dziesięć do potęgi setnej.
– Nie zajmuję się tą gałęzią fizyki, ale czytałem, że teoria multiświata Everetta-DeWitta doczekała się bardzo poważnych modyfikacji i uzupełnień, dokonanych także przez Polaka, Wojciecha Żurka, absolwenta krakowskiej AGH, pracującego wówczas w Los Alamos National Laboratory…
– Tomek był właśnie uczniem Żurka, zanim tamten wyjechał do Stanów!
– Coś podobnego – zdziwiłem się szczerze.
– Żurek twierdził, że spośród ogromu możliwych kwantowych stanów wszechświata największe prawdopodobieństwo na zaistnienie mają stany klasyczne, najłatwiej przewidywalne. Ten proces selekcji stanów Żurek nazwał „sitem przewidywalności”. Dobrze to pojmuję?
– Mniej więcej. Ściślej, „sito” powoduje, że z tej astronomicznej liczby możliwych do zaistnienia wszechświatów realizowane są stany najbardziej prawdopodobne. To wariant często spotykanej w fizyce zasady najmniejszego działania.
– Kontynuując badania Żurka nad „sitem przewidywalności”, Tomek poszukiwał mechanizmu pozwalającego na realizację w multiświecie stanów mniej prawdopodobnych.
– Czyli odbiegających od normy?
– Właśnie. Znalazł hipotezę fizyka Jacka Scarlattiego, z której wynikało, że czynnikiem tym może być świadomość, wywołująca pewien rodzaj pola biograwitacyjnego zdolnego wpływać na stan materii.
– Rozumiem, że ten wpływ świadomości na wybór stanów mniej prawdopodobnych miałby tłumaczyć asymetrię dystrybucji zdarzeń, które uważamy za losowe? Czyli to świadomość pełniłaby rolę pańskiego demona Maxwella? Obawiam się jednak, że mamy na Ziemi ładnych kilka miliardów świadomych osobników – gdyby każdy z nich wpływał na zdarzenia wedle swoich pojawiających się w myślach chęci, oczekiwań, marzeń, w multiświecie zapanowałby chaos! To tak, jakby do wozu zaprząc tuzin koni, ciągnących każdy w swoją stronę!
– Ma pan rację, ale życie pokazuje, że nie każde pragnienie, nie każda myśl pojawiająca się w świadomości, wywierają wpływ na stan multiświata. Dlaczego jednak niektóre wywierają? Być może – myśleliśmy – potrzebny jest jakiś katalizator? I tu w sukurs przyszła obserwacja antropologiczna.
– Doprawdy? Śmiały skok – od fizyki kwantowej do antropologii!
– Interdyscyplinarność to potęga, proszę pana. – Kudela po raz pierwszy się roześmiał. – Mówiąc o obserwacji antropologicznej, mam na myśli fenomen talizmanów – gadżetów mających przynosić właścicielom szczęście – i amuletów, które z kolei mają chronić przed nieszczęściem.
– I one miałyby być tym katalizatorem? Toż to fenomenologia zabobonu!
– O, to nie jest takie proste! W antropologii spotykamy szereg zjawisk pozwalających twierdzić, że stosowane praktyki mają racjonalne uzasadnienie, nieznane tym, którzy je stosują.
– Na przykład?
– Na przykład zasady koszerności, które określają rodzaje produktów dozwolonych do spożywania tudzież warunki, w jakich powinny być produkowane bądź spożywane. Wywodzą się one z Pięcioksięgu Mojżeszowego, Miszny oraz Talmudu i są od wieków ściśle przestrzegane przez ortodoksyjnych Żydów. Tora nie daje uzasadnień tych nakazów i zakazów, ale słuszność wielu z nich potwierdzają wymogi współczesnej higieny, oparte o wiedzę w zakresie mikrobiologii. A przecież w tamtych czasach nikt nie miał pojęcia o istnieniu drobnoustrojów. Albo ludowe ziołolecznictwo – też nie jest wyłącznie zabobonem, prawda?
– Coś w tym jest.
– Podobnie w przypadku talizmanów i amuletów. Oczywiście po odfiltrowaniu całego „szumu” informacyjnego…
– Robił pan takie analizy?
– Znacznie więcej! Wraz z Tomkiem wykonaliśmy testy w celu zbadania wpływu tych artefaktów na odkształcanie przebiegu procesów kwantowych. Był to niezwykle żmudny proces. Jednak po przebadaniu tysięcy przedmiotów z rożnych zakątków świata udało się nam w końcu wyselekcjonować najefektywniejsze z nich i stworzyć amutal. A nawet dwa – po jednym dla każdego.
– Amutal?
– Tak. Hybrydę. Gadżet mający cechy amuletu i talizmanu.
– Czyli przynoszący szczęście i jednocześnie chroniący przed nieszczęściem?
– Dokładnie. I to posiadający bardzo wysoką sprawność.
– To znaczy?
– Określaliśmy „wydajność” amuletów i talizmanów jako odchylenie od najbardziej prawdopodobnych stanów w multiświecie Żurka. Pomiary dokonane na hybrydzie pokazały, że jej wydajność wcale nie była sumą arytmetyczną wydajności jej składników. Przekraczała ją nawet o rząd wielkości.
– À propos – z jakich składników zbudowaliście ten… amutal?
– Tego nie powiem. Mogę tylko wyjawić, że są to substancje wyekstrahowane z prawdziwych amuletów i talizmanów, a proces technologiczny ich łączenia jest niezwykle złożony, wymagający kosztownego sprzętu. Amutale powstały w laboratorium uczelni, gdzie pracował Tomek.
– Działały zgodnie z waszymi oczekiwaniami?
– Owszem. Niestety nawet bardziej, niż się spodziewaliśmy.
– Niestety?
– No niestety… Nie tylko bowiem przynosiły szczęście i chroniły przed nieszczęściem ich właścicieli, ale także pozwalały te efekty odwracać i ogniskować na innych osobach.
– Odwracać, czyli przynosić pecha? Jak laleczki voodoo?
– Coś w tym rodzaju.
– Obserwując pana aktualny stan, domyślam się, żeście te amutale wzajemnie na sobie wypróbowali. I że pański okazał się słabszy?
Spojrzał na mnie z uznaniem.
– Dziś może mnie pan poczęstować papierosem. Nie odmówię.
Wyciągnąłem paczkę. W świetle zapalniczki zobaczyłem błyszczące ścieżki na jego policzkach. Znów ogarnęło mnie współczucie.
– Jest pan nad wyraz domyślny – potwierdził, zaciągając się mocno. – Rzeczywiście poprztykaliśmy się troszkę.
– O co poszło?
– Proszę nie pytać. Nieważne. Drobiazg.
– Gdzie pański amutal?
– Gdzieś w Wiśle. Wypadł, gdy szedłem mostem.
– Kumpel pozbawił pana broni.
– Tak. I od czasu do czasu lubi sobie o mnie przypomnieć. Na przykład wczoraj, gdy podjąłem decyzję o skontaktowaniu się z panem… – Wskazał gips na nodze.
– To jak dostarczył pan tę wiadomość do baru?
– Mówiłem, że są tu życzliwe dusze.
– Gdzie ten pański Tomek jest teraz?
– Wyjechał do Stanów. Ale dziś jest w Sztokholmie. Odbiera Nobla.
– Poważnie? – nie umiałem ukryć zdumienia.
Zamiast odpowiedzi wskazał leżącą przy barłogu gazetę. Ujrzałem tytuł: „Nobel z fizyki przyznany!”, a pod nim dobrze mi znaną informację. „Tegoroczną nagrodę Nobla w dziedzinie fizyki otrzymali trzej naukowcy: Alfred Benton i Thomas Alba z MIT oraz Trehan Bhatia z Cambridge University. Przyznano ją za przełomowe badania w dziedzinie kwantowej teorii świadomości”.
Odłożyłem gazetę.
– No tak. Tomek. Thomas Alba.
***
Alba wpatrywał się w podłogę. Milczał, jak gdyby czekał na ciąg dalszy mojej opowieści.
– Dlaczego się poróżniliście? – spytałem.
Spojrzał na mnie w napięciu.
– Kudela nie powiedział panu?
– Słyszał pan. Powiedział tylko, że to nieistotny drobiazg.
Uśmiechnął się z przymusem.
– Ładny drobiazg!
Czekałem, w nadziei że zacznie mówić. Wreszcie nie wytrzymał i spytał:
– O czym pan chciał rozmawiać?
– Chciałbym zrozumieć, co zaszło. Dlaczego go pan tak potraktował.
– Jak? – Uniósł brwi w wyrazie zdziwienia.
– Trochę, powiedzmy, nieelegancko.
– Nieelegancko? – krzyknął wyraźnie poirytowany. – Nie powinien pan ferować wyroków, bo nic pan nie wie!
Nalał sobie i wypił duszkiem.
– Po odkryciu Franek zupełnie stracił rozum – rozpoczął tak cicho, że musiałem wytężyć słuch. – Domagał się, abyśmy opublikowali wyniki, wygłaszał jakieś komunały o naszym obowiązku moralnym wobec ludzkości… Argumentowałem, że świat nie jest przygotowany na takie odkrycie, że konsekwencje mogą być tragiczne, czy zdaje sobie sprawę, co oznacza w rękach mafii, wojska, polityków możliwość sterowania zdarzeniami?
– Nie myśli pan, że to czarnowidztwo?
– Co, pan także z klubu naiwniaków? – prychnął z niedowierzaniem.
– Przecież można by wdrożenie wynalazku poddać jakiejś międzynarodowej kontroli, wprowadzić zakaz stosowania do celów militarnych, podobnie jak to ma miejsce z bronią niekonwencjonalną…
– Nic pan nie rozumie! Każdy kij ma dwa końce! Jest pan fizykiem, więc wie, że w świecie powszechnie obowiązują zasady zachowania – a jedną z nich jest zasada zachowania szczęścia! Każde dobre zdarzenie okupione jest zaistnieniem złego o podobnym natężeniu. Jednemu pan przymnoży fartu, ale kosztem nieszczęścia, które dotknie innego. Jak w termodynamice – demon może doprowadzić do wzrostu temperatury w części A kosztem jej spadku w części B, ale nie może podgrzać wody w obu częściach jednocześnie!
Milczałem, szukając kontrargumentów. Bezskutecznie. Pojawiła się za to myśl, że przecież facet może mnie w każdej chwili załatwić swoim amutalem. Ciarki przeszły mi po plecach. Alba robił jednak wrażenie raczej przybitego.
– Rozumiem, że działał pan z tak zwanych wyższych pobudek, ale czy musiał go pan doprowadzić do takiego stanu?
– Co miałem zrobić? Moje argumenty nie trafiały do niego. Postanowił działać na własną rękę, a gdy usiłowałem mu przeszkodzić, użył swojego amutala przeciw mnie. Trafiłem do szpitala… zresztą mniejsza o szczegóły.
– Ależ proszę opowiedzieć, z chęcią je poznam.
– Zostałem ranny wskutek wybuchu termy gazowej w mojej łazience.
– Obwinia pan o to Kudelę? Przecież takie rzeczy się zdarzają!
– Owszem, zdarzają. Lecz wie pan zapewne, że po ich zaistnieniu prowadzone jest drobiazgowe dochodzenie, jak do tego doszło. W moim przypadku okazało się, że winny jest technik z pogotowia gazowego, który, dokonując naprawy piecyka na moje wezwanie, zapomniał o jednej uszczelce, przez co ulatniał się gaz. Firmie to wyjaśnienie wystarczyło, gość otrzymał naganę, ja odszkodowanie i po sprawie. Ale mnie ten wypadek nie dawał spokoju; intuicja podpowiadała, żeby drążyć dalej. Będąc rekonwalescentem, po wyjściu ze szpitala miałem sporo czasu i wszcząłem własne śledztwo. Odwiedziłem najpierw tego technika, a potem poszedłem wskazanym tropem i odkryłem zupełnie nieprawdopodobny ciąg zdarzeń, który się jednak wydarzył. Nie uwierzy pan: u jego początków legł fakt, że szejkowi w Katarze urodziły się pięcioraczki, sami chłopcy, rozumie pan?
– Rozumiem, ale co to ma do…
– Zaraz do tego dojdziemy. W tym czasie Polska miała z Katarem umowę na dostawy paliwa. Radość szejka znalazła wyraz w chwilowym obniżeniu cen tego surowca dla katarskich kontrahentów, co naturalnie spowodowało nieoczekiwany spadek cen benzyny w kraju. Wiadomość tę usłyszał pewien krakowski taksówkarz w telewizji śniadaniowej – nigdy jej nie oglądał, ale tym razem chciał zrobić przyjemność żonie, z którą właśnie pogodził się po kilku „cichych dniach”. Wiadomość ta podziałała na niego jak zastrzyk optymizmu, więc jadąc na wezwanie klienta, postanowił zagrać w totolotka, a że w punkcie Lotto z powodu nieprawdopodobnej jak na Polskę kulminacji była spora kolejka, zmitrężył sporo czasu. W rezultacie jego klient spóźnił się na spotkanie służbowe, czym rozdrażnił szefa. Przy okazji oberwało się też Bogu ducha winnej sekretarce, która, pragnąc odreagować stres, zaprosiła swojego chłopaka na kolację, podczas której mu się wyżaliła – i naturalnie na kolacji się nie skończyło. Po upojnej nocy ów chłopak – a był to ten mój technik od gazu – niewyspany udał się do pracy, no i spartolił naprawę mojego piecyka. Ot, cała historia.
– Ależ szanowny panie, przecież to czystej wody teoria spiskowa!
– Tak się tylko panu wydaje. Franek dużo panu opowiadał o aspektach antropologicznych, ale o konkretnych mechanizmach funkcjonowania amutali miał blade pojęcie. To nie jest tak, że podczas wymuszania zdarzeń dochodzi do bezpośredniej ingerencji, jakiegoś, powiedzmy, dotyku „palca Bożego”. Nie, zmiany zachodzą za sprawą modyfikacji ścieżki zdarzeń w multiświecie poprzez nieznaczne odchylenia prawdopodobieństw – coś jak w przypadku efektu motyla.
Zamyśliłem się. Wydawało się to logiczne. Tymczasem Alba kontynuował:
– Więc widzi pan, że sytuacja była naprawdę groźna, a Kudela zdeterminowany w swoich działaniach. Już pal licho moje bezpieczeństwo – ale w każdej chwili mógł opublikować odkrycie. Z ciężkim sercem zdecydowałem się na sprowadzenie go do stanu kloszarda, bo kto takiemu uwierzy? Oczywiście najpierw zadbałem, żeby stracił swój amutal…
– Zadbał pan także o siebie: błyskotliwa kariera zwieńczona Noblem…
– To efekt uboczny. Mówiłem panu: zasada zachowania fartu.
* * *
Byłem w kropce. Nie mogłem wyznać Franciszkowi, że spotkałem się z Albą, bo straciłby do mnie zaufanie, ale musiałem jakoś dowiedzieć się, czy to wszystko prawda. Argumentacja Alby była logiczna, lecz miałem świadomość, że to inteligentny gość, a przecież rozum potrafi rozmydlić każde wyrzuty sumienia.
Tymczasem odniosłem wrażenie, że po spotkaniu z Albą zostałem objęty troskliwym monitoringiem jego amutala… Najpierw podpadłem szefowi: pewnego dnia tuż obok gmachu Instytutu doszło do stłuczki; zaskoczony strąciłem probówkę zawierającą dorobek jego kilkumiesięcznych testów. W tym samym tygodniu podpadłem też sąsiadowi, przejeżdżając jego kota (zwierzak wyskoczył mi pod koła, słyszałem, że koty głupieją, oślepione światłem reflektorów, ale sąsiad nie chciał tego słuchać), zaś akcje firmy, w którą zainwestowałem, choć na giełdzie była hossa, gwałtownie spadły… podobno za sprawą przygodnego romansu prezesa, co skwapliwie wykorzystała konkurencja. Coś takiego mogło się rzecz jasna zdarzyć w sposób naturalny, ale mogło też być rezultatem poczynań Alby. Może nawet nie do końca uświadomionych: po prostu wspomnienie, jakie po sobie pozostawiłem, raczej nie budziło w nim pozytywnych skojarzeń. A może to ja, przewrażliwiony, w każdym ciągu zdarzeń upatrywałem teraz celowego działania?
Nie wiedziałem więc, jak podejść Kudelę, na szczęście pomógł mi w tym on sam. Zadzwonił pewnego popołudnia, a godzinę później już siedzieliśmy na podeście „Czaru Bursztynu”. Franciszek wyglądał bardziej schludnie: ogolony, w czystej koszuli, w garniturze, co prawda nie od Armaniego, ale też nie z lumpeksu, nie przypominał już kloszarda.
– Czyżby kolega Tomek stracił zainteresowanie pana osobą? A może w swojej łaskawości zwiększył dzienny limit fartu? – spytałem z humorem.
Uśmiechnął się, choć z właściwym sobie umiarem.
– Ani jedno, ani drugie. Udało mi się odizolować od wpływu amutala Tomka – wyjaśnił.
– Coś podobnego! Jakim cudem?
– Zdobyłem taki proszek… ale mniejsza o to. Jest to prowizorka, nie potrwa długo, więc muszę się spieszyć.
– Spieszyć z czym?
– Mam zamiar pod osłoną tego ekranu zbudować nowy amutal i ostatecznie rozprawić się z Albą.
– Zbudować nowy? Jak? Sam pan mówił, że to bardzo złożony proces. A co z dostępem do laboratorium? Do sprzętu?
– Znalazłem inną możliwość. Za kilka dni moja koleżanka ze studiów wraca z Wyspy Wielkanocnej.
– I co z tego?
– Przywiezie mi okruch posągu oraz kawałek korzenia rośliny Paschalococos disperta. To gatunek palmy kokosowej, która tam rosła. Niestety wymarła w XVII wieku.
– Skoro wymarła, to jakim cudem…
– Znaleziono dobrze zachowane szczątki jej korzeni podczas badań w podziemnych grotach.
– Ma pan nadzieję z tych dwóch okruchów ulepić amutal?
– Zapewne wie pan, że Wyspa Wielkanocna do dziś kryje wiele tajemnic. Przede wszystkim dotyczy to kamiennych posągów zwanych moai, stawianych na kamiennych platformach. Większość z nich została wykuta w tufie wulkanicznym pochodzącym z wulkanu Rano Raraku. Nie znamy przeznaczenia tych obiektów ani powodu, dla którego ich budowa została w XVI wieku nagle przerwana. Antropologowie stworzyli na ten temat wiele teorii.
– A pan z pewnością ma własną?
– Mam. Skłaniam się ku hipotezie, że mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej, odkrywszy amulety i talizmany o niespotykanej wcześniej „wydajności”, użyli ich jako broni w wyniszczającej wojnie.
– …która przyniosła kres tej cywilizacji?
– Dokładnie.
– Ma pan jakieś podstawy do tych twierdzeń?
– Panu mogę powiedzieć najwyżej tyle: jednym ze składników amutala, który zbudowaliśmy z Tomkiem, jest lapilla piroklastyczna, bliski krewny tufu wulkanicznego, drugim – korzeń palmy kokosowej, nazywanej w sanskrycie kalpa vriksha, co tłumaczy się jako „drzewo, które zaspokaja wszystkie potrzeby życia”.
– No no, coś w tym jest. Ale jak pan skleci amutal, nie mając dostępu do laboratorium?
– Poradzę sobie. Polinezyjczycy się bez niego obyli.
Patrząc na jego zdeterminowaną twarz, zdecydowałem się zaryzykować.
– Panie Franciszku – zacząłem. – Niech mi pan powie, ale szczerze. Po co pan to robi?
– Po co? Już panu powiedziałem! Muszę ostatecznie rozprawić się z Albą. Mam czekać, aż mnie całkiem wykończy?
– Nie przyszło panu do głowy, że to odkrycie mogłoby oddać przysługę ludzkości? Zapobiec powszechnym nieszczęściom, zlikwidować głód, konflikty?
– Żartuje pan? Zupełnie jakbym Tomka słyszał! Też mu chodziły po głowie takie mrzonki. Zlikwidować głód, konflikty? Tak jak na Wyspie Wielkanocnej? Przepraszam, pan z klubu naiwniaków?
Otworzyłem usta i zamknąłem. Niby co miałem odpowiedzieć?
* * *
– Na Nadwiślańską, pod fort! Tylko migiem!
Taksówkarz skinął głową i ruszył z piskiem opon. A mnie wciąż brzmiały w uszach słowa spikera wieczornych Wiadomości: „Wczoraj w godzinach nocnych zmarł niespodziewanie Thomas Alba, fizyk, laureat tegorocznej nagrody Nobla”. Nagła śmierć – cóż, zdarza się, ale zmroziła mnie informacja o jej okolicznościach. Alba zginął wskutek wybuchu piecyka gazowego w jego mieszkaniu!
Taksówka zatrzymała się przed ruinami fortu. Było ciemno i mimo podniecenia poczułem się nieswojo.
– Pan tu zaczeka – rzuciłem do kierowcy. – Zaraz wracam!
Nie był zachwycony, ale nic nie powiedział.
Podbiegłem do klitki, w której mieszkał Kudela. Odchyliłem stary pled i zajrzałem do środka. Ktoś poruszył się na barłogu.
– Panie Franciszku! Panie Franciszku! – Szarpałem leżącego za ramię. Reakcją był bełkot i chrząkanie. Nie zdążyłem zabrać latarki, ale miałem zapalniczkę. W jej świetle ujrzałem twarz leżącego. To nie był Franciszek.
– Gdzie jest facet… ten facet, co tu mieszka? – pytałem, potrząsając wymizerowanym ciałem.
– Panie… ja tam nic… eep… nic… ja… spierdalaj…
Zrozumiałem, że nic z niego nie wydębię. W świetle chyboczącego płomyka omiotłem spojrzeniem wnękę. Rzeczy Franciszka znikły, a we wnętrzu panował nieprawdopodobny bałagan.
* * *
Nigdy więcej nie spotkałem Franciszka Kudeli, choć jeszcze dwa razy odwiedziłem bunkier przy Nadwiślańskiej. Za pierwszym był pusty, za drugim znów zastałem nowego lokatora. Tym razem był trzeźwy. Nie miał pojęcia, co stało się z poprzednikiem.
Postanowiłem zatem dotrzeć do tej koleżanki, która przywiozła Kudeli okruchy z Wyspy Wielkanocnej. Szukając jej, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że uczestniczę w jakiejś tajemniczej zabawie w chowanego.
Rozpocząłem, rzecz jasna, od wizyty na Wydziale Antropologii, gdzie pracował Kudela. Tam dowiedziałem się, że nikt z pracowników nie wie nic o jakiejkolwiek polskiej ekspedycji na Wyspę Wielkanocną. Skierowałem więc swoje kroki do placówki Polskiej Akademii Nauk, gdzie także jedyną odpowiedzią były przeczące ruchy głów i rozkładane w geście bezradności ręce. Już opuszczałem gmach, gdy na schodach dogoniła mnie laborantka w białym kitlu.
– Przepraszam pana, ale niechcący usłyszałam strzęp rozmowy… Podobno szuka pan jakiegoś uczestnika wyprawy na Wyspę Wielkanocną? Niech pan spróbuje w Szczecinie. Kiedyś, całkiem przypadkowo, usłyszałam, że ktoś stamtąd załapał się do ekspedycji norweskiej…
Spróbowałem i znalazłem. Anna Kowalska, bo tak się nazywała koleżanka Franciszka Kudeli, powiedziała mi, że wyjechał – prawdopodobnie do Francji.
Mozolne guglanie w necie przyniosło ślad, który potem rwał się raz za razem, ale w końcu osiągnąłem swój cel. Dowiedziałem się, że Franciszek jest właścicielem luksusowego pensjonatu w nadmorskim kurorcie La Grande Motte. Nazywa się teraz Francesco Veinard. Ponoć wygrał tę posiadłość w pokera – karetą z trójek, co w Monte Carlo okrzyknięto blefem stulecia.
Mając uzasadnione podejrzenia, że Kudela broni się jak może przed spotkaniem, postanowiłem odwiedzić go bez uprzedzenia. Zabukowałem bilet na samolot. Do dziś nie pojmuję, jak mogłem tak nieroztropnie postąpić. Przecież w ten sposób sam mu się podkładałem!
Lecz on wybrał mniej drastyczny sposób na uniknięcie kontaktu. Po prostu w taksówce, którą jechałem na lotnisko, zdechł silnik. Oczywiście komórka, przez którą chciałem zamówić następną taksówkę, nie miała zasięgu, a radiostacja taksówkarza także odmówiła posłuszeństwa.
W końcu złapałem jakąś okazję, ale nie zdążyłem. Patrząc w bezsilnej złości na niknącą w niskich chmurach sylwetkę boeinga, przeklinałem Franciszka, nie mając pojęcia, że właśnie w tej chwili ratuje mi życie. Bo dopiero w domu, włączywszy telewizor, usłyszałem, że samolot, którym miałem lecieć, rozbił się przy lądowaniu.
Zrozumiałem, że lepiej będzie, gdy zaprzestanę prób kontaktu.
A raczej nie tyle zrozumiałem, ile uległem perswazji Anny, która dziś nazywa się Celińska i jest szczęśliwą matką naszych dwóch synów. Planujemy, że gdy dorosną, udamy się razem na Wyspę Wielkanocną.
Nie po amulet – sami dla siebie jesteśmy wystarczającymi amutalami.
Jako turyści.