Nazywano go Die. Cóż, pasował mu ten przydomek. Ze śmiercią mu było do twarzy. Profesja płatnego zabójcy zobowiązywała. Siedział na dachu budynku, który szczęśliwym trafem został wzniesiony naprzeciw miejsca docelowego jego aktualnego zlecenia. Obserwował właśnie oszkloną ścianę biura Jerry'ego Rogero, jednego z najbogatszych ludzi w Dallas. Delikwent ten był na liście osób rekomendowanych do wąchania kwiatków od spodu. Spasły miliarder nadepnął komuś na odcisk, chyba nawet przypadkowo. Nieważne. Robota, to robota. Niezła kasa skapnie, chociaż grubas prawdopodobnie mógłby być o wiele bardziej hojnym klientem.
Die zdjął skórzany płaszcz, by mu nie zawadzał. Szykowała się ostra jatka, ponieważ ofiara chodziła z obstawą i to niemałą. Na zleceniu była jedna osoba, ale zginie znacznie więcej. Ofiary wojny. Zawiązał buta, a potem ściągnął jeszcze czarną bluzę, by zostać już tylko w czarnej podkoszulce na ramiączkach. Odsłonił w ten sposób swoją broń.
Ramiona.
Die nie był byle jakim zabójcą. Takich jak on nazywano Dual-Championami. Był hybrydą czarownika i cyborga. Prawe ramię miał w całości zmechanizowane i zaskakująco szybkie i zwinne. Ta, zbudowana ze wzmacnianego włókna węglowego i złożona z kilkuset mniejszych części, kończyna potrafiła siać popłoch samym przestawianiem się w odpowiedni tryb działania. Zaś lewe ramię było nasiąknięte prawdziwą magią. Od barku po końce palców, oczom ukazywały się tatuaże, które reprezentowały osobne Totemy Magii, czyli jakby dostęp do pewnej puli zaklęć. Die posiadał ich dwadzieścia cztery, które przedstawiały między innymi: wilka, czaszkę, węża, kły wampira. Aby magia działała, wszystkie te tatuaże musiały być ze sobą połączone w jeden wielki spójny obraz. Mógł to być jakiś akt, scena, pejzaż czy portret – ważne, żeby była pełna wizja. Projekt Die'a przedstawiał helleńskie stworzenie świata.
Po prostu arcydzieło.
Z Dual-Championami jest jak ze słynnymi Waranami z Komodo. Są rzadkością, co dla niektórych stanowi pewną pociechę. Mieszkańców miast toczy choroba, zwana psychozą. Strach przed tymi dziwadłami, co to mogą jednocześnie pruć z laserów i miotać klątwami, opanował lwią część ludzkiego społeczeństwa. Historia nie rozstrzyga problemu. Zdarzali się prawdziwi wariaci, co wychodzili z domów na spacer, by sobie pomordować niewinnych na ulicy. Ale bywali też tacy, co potrafili wykorzystać swoje umiejętności, by nieść pomoc. Było trochę Hannibali Lecterów i trochę Robin Hoodów XXIII wieku.
Ale ludzie wiedzą swoje.
Naukowcy wciąż badają wszelkie aspekty związane z tym tematem. Podobno zaczęto wyciągać wnioski, że Dual-Championi są narażeni na przeładowanie wszczepowe lub magiczne opętanie, czyli albo stają się bezuczuciową maszyną, albo bezmózgim zombie. Co prawda, nie ma na to żadnych dowodów, ale jest to co najmniej zastanawiające.
Die często rozmyślał nad sensem własnego żywota. Czasem wpadał w jakieś melancholijne refleksje, które zaraz dusił dobrym whiskey. Jego życie nie było różowe. Czuł się jak wyrzutek, jak mutant, który nie może się pokazać w rodzinnym domu, żeby nie straszyć swoją paskudną facjatą. Nie miał żadnych kontaktów, bo jego praca nie należy do najbezpieczniejszych. Kiedyś chciał zrezygnować, ale przeszkodził mu ślad, jaki po sobie zostawił. Sławę cholernie dobrego w swym fachu twardziela.
Bywało różnie. Raz życie wisiało na włosku, a raz opływało w bogactwa i luksus. Jednak te czasy minęły. Teraz jest szara rzeczywistość. Trzeba się dostosować do nowych warunków. Coraz więcej tego żelastwa biega po ulicach, zupełnie jakby roboty były bliższe ludziom, niż Dual-Championi. Coraz więcej osób dostrzega u siebie potencjał magiczny, zupełnie jak w tym bardzo starym serialu Herosi albo tych filmach o X-Men'ach. Życie robi się coraz dziwniejsze…
<>
Reprezentatywne biuro na szczycie wieży familii Rogero było ulubionym miejscem, zarówno Jerry'ego, jak i jego ojca, do przyjmowania ważnych osobistości. Przez szklaną szybę otwierał się widok na panoramę Dallas – piękne neonowe miasto, które nocą zachwyca klimatem kolorowej utopii wśród mroku stanu Teksas, a za dnia przypomina lazurową wyspę-oazę w samym środku pustyni. Przestronne pomieszczenie z dwiema kanapami rozdzielonymi szklanym stołem i dodatkami w postaci biurka, studwudziestopięciocalowego monitora, ozdób takich, jak wazy, obrazy, statuetki i… strażników. Osobista fobia Jerry'ego. Nigdzie się nie ruszał bez swoich mięśniaków, których było kilkunastu. Rozstawili się właśnie w "strategicznych" punktach biura, cierpliwie czekając, aż ich pracodawca zakończy rozmowy z bardzo ważnym gościem z Japonii.
Jerry upił łyk brandy z kieliszka, poprawił się na kanapie, pogładził od niechcenia swój jasny piaskowy garnitur.
– Powiem wprost, panie Akira. – Miliarder podrapał się po rzadkiej blond czuprynie. – Doskonale znam pańską firmę. Mój świętej pamięci ojciec nawiązywał z Fuki-Name bardzo korzystne… obustronnie… kontrakty. Przecież był częstym gościem w Tokio, nieprawdaż?
Krótkowłosy siwy Japończyk z pomarszczoną twarzą ukłonił się zwyczajem swoich rodaków.
– Jestem pewien, że pan, panie Akira, na pewno nie chciałby zaprzepaścić tej wieloletniej przyjaźni.
– Jeżeli Rogero's Inc. będzie nadal święciło triumfy – Azjata dał popis swojej angielszczyzny – i prowadzić tak zjawiskową politykę, jak dotychczas, to nie widzę żadnych przeciwwskazań.
– I to zawsze łączyło nasze firmy. Sukcesy na wielu frontach. Nie ma się co szczypać, gazety wspominając o najważniejszych korporacjach Azji, wymieniają głównie Fuki-Name i Chan-Yue Wang, która jest przecież filią pod waszymi skrzydłami. Uczcijmy więc nowy rozdział w historii naszych firm…
Jerry uniósł kieliszek w geście toastu i upił nieco alkoholu. Lubował się w wyszukanych trunkach, np. w jednej z najdroższych brandy, czyli kokosowej Mendis Coconut prosto ze Sri lanki. Świat mógł mu zazdrościć naprawdę wiele. Pieniędzy miał w bród, kilkanaście posiadłości rozsianych w Stanach Zjednoczonych i Wyspach Karaibskich, własny bank, mnóstwo samochodów, osobisty odrzutowiec i zbrojownię wypełnioną dronami i botami. Jednego tylko nie miał – spokoju. Żył w wiecznym lęku. Wszędzie węszył niebezpieczeństwo: złodziei, wynajętych skrytobójców, oszustów, agresywną politykę wrogich korporacji – można by wymieniać. Nieprzyjaciół jest zawsze mnóstwo, niektórzy są istnymi aktorami podszywającymi się pod nieszczerym szacunkiem, a inni otwarcie mówią, że Rogero Inc. jest kupą gówna.
I jedni, i drudzy, po równo spędzają sen z powiek Jerry'ego.
Szukał więc rozwiązań. Wpadał na różne pomysły, z których część wdrożył w życie. Bawił się w podsłuchy, łapówkarstwo wobec organów obronnych miasta, kontrole sieci komputerowej, zatrudnianie najemników – miał pieniądze, miał wpływy, miał władzę. Ale wciąż nie czuł się bezpiecznie. Rozmowa z Akirą Kaname miała to zmienić. Postanowił wprowadzić na ulice bojowe mechy do śledzenia zabójców, a Fuki-Name zaoferowała się mu ich dostarczyć. Syn Abelarda Rogero być może w końcu odetchnie z ulgą.
Dla umierających nie ma szybkiej śmierci. Dla człowieka z którego ulatuje życie, śmierć jest bardzo długa, a czas znacznie zwalnia. Zanim pusty kieliszek dotknął szklanego blatu, Jerry miał umysł pełen nadziei. Jednak ruch szklaneczki rozpoczął odliczanie. Powietrze zgęstniało. Naczynie przebrnęło przez nie z trudem, z niechęcią i osiadło na szkle. W pierwszej chwili Jerry pomyślał, że stłukł filiżankę lub blat stołu. W drugiej chwili dotarło do niego, co tak naprawdę się stało.
Śmierć wpadła do biura przez oszkloną ścianę. Zawirowała, rzuciła przezroczystymi odłamkami fundując zgon dwóm najbliżej stojącym ochroniarzom Jerry'ego. Potem zatańczyła na jednej nodze, buchnęła ognistą kulą w kolejnego sługę, tego przy północnej ścianie z ogromnym płaskim monitorem. Kolejnych trzech ścięła w pół jednym zamachem czarnych zakrzywionych ostrzy. Obróciła się, popłynęła pod pędzącą kulą z ulepszonego Deagle'a i całym pędem i mocą wbiła dzierżącego broń w marmurową zachodnią ścianę. Niemal natychmiast przeskoczyła nad przestraszonym gościem Jerry'ego, próbującym skryć się pod stołem, i wypluła kilka pocisków pulsacyjnych w stronę kolejnych zdezorientowanych ochroniarzy. Ostatnich dwóch przy ścianie południowej wybiła iście masakrycznie, wywołując opętańcze pioruny i zamieniając ich ciała w groteskowe popielne pomniki. Kilkadziesiąt sekund po uderzeniu kieliszka o blat, śmierć ujawniła się Jerry'emu w postaci wysokiego mężczyzny z obnażonym, mieniącym się różnymi barwami tatuaży, lewym ramieniem i mechanicznym wszczepem zastępującym ramię prawe.
Jerry zbladł. Nie miał dokąd uciec. Nie próbował nawet. Odruchowo zasłonił się ręką, oczekując jakiegoś paskudnego zaklęcia lub hartowanych noży.
– Nic cię nie przekona do zmiany zdania? – odezwał się drżącym głosem – Nie chcesz pieniędzy? Wiesz, że mogę ci dać bardzo dużo w zamian za…
Die wyciągnął wytatuowane ramię w jego kierunku.
– Grzech musi zostać odkupiony – rzekł i rozpoczął egzekucję. Totem, który się uaktywnił przedstawiał szeroko rozwarte oko z pionową źrenicą. Rozbłysł bladym światłem i pochłonął duszę ofiary.
<>
Jerry płynął. Oddychał pełną piersią. Poruszał się w ciemności, spoglądając na błękitne opalizujące przebłyski nieregularnych słupów ognia, które ustawione w rzędzie wskazywały mu właściwy kierunek. Płynął. Nie poruszał nogami, nie stawiał kroków. Lewitował, unosił się w mroku. Pod nim jarzyła się kręta kryształowa ścieżka. Na zakrętach wiły się jego wspomnienia. Te najbliższe przypomniały mu jego własne dzieciństwo. W głowie powstawały obrazy. Jako siedmiolatek nakazał swemu osobistemu ochroniarzowi zabić kolegę ze szkoły, który nazwał go debilem. Cholera, pomyślał Jerry, nie chciałem, żeby go zabijał. Miał go tylko nastraszyć.
Chwilę potem usłyszał płacz biednej bezdomnej kobiety leżącej na zaśmieconym chodniku. Wiem, znów bił się z myślami, nie byłem zbyt litościwy dla biednych. Pewnie chciała tylko kilka nędznych dolarów. Ujrzał również jak kula z jego nowej zabaweczki grzęźnie w ciele małego teriera, tulonego potem przez małą zapłakaną dziewczynkę. To był wypadek, na pewno! Byłem dzieckiem, zaczął tłumaczyć sam sobie, skąd miałem wiedzieć?
<>
Die stanął przed lustrem.
– Kim jestem? – zapytał sam siebie.
– Eksperymentem. Narzędziem. Bronią. – Umysł podsunął mu takie odpowiedzi.
– Nie – Die zaprzeczył – Kim, a nie czym.
– Mordercą. Niszczycielem. Potworem. – Umysł zweryfikował swoją sugestię.
– Przerażające, prawda? Nie jestem człowiekiem?
– Już nie. Kiedyś byłeś.
– Czyli teraz żyję po to, by zabijać?
– Tak.
– Czy więc mogę zabić siebie?
<>
Kryształowe pasmo wiło się niczym wężowy ogon, w oddali znikając w nicości. Jerry muskał palcami stóp zimne blade kamienie. Zbliżał się do grupki kolejnych wspomnień. Ujawniły się wrażenia z jego nastoletniej egzystencji. Smak heroiny. Dużo dobrego alkoholu. Mnóstwo pięknych kobiet. Muzyka, szaleństwo, imprezy, seks, upojenie, beztroska, zabawa. Jego najlepsze lata życia. Chciał do tego wrócić. Jerry… naprawdę tego chcesz? W jego głowie odezwał się smutny głos. Pamiętasz Steve'a? Zaaplikowałeś mu za dużą dawkę. Byłeś na jego pogrzebie. A wspominasz czasem Johna Raekvarda? Tego, co tak mocno obiłeś, podczas tej burdy w klubie Purgatory. Wiesz, że on do dzisiaj nie odzyskał wzroku? A Vanessę? Amandę, Sandrę, Vicky? Caroline? Chcesz jeszcze którąś wykorzystać i wyrzucić na bruk? Naprawdę tego chcesz?
<>
Die stanął przed lustrem.
– Kim jestem? – zapytał sam siebie.
– Wolną wolą. Pragnieniem. Niezależnością. – Umysł podsunął mu takie odpowiedzi.
– Nie – Die zaprzeczył – Kim, a nie czym.
– Jesteś sobą. – Umysł zweryfikował swoją sugestię.
– Cudowne, prawda? Jestem człowiekiem?
– Tak. Zawsze byłeś.
– Czyli wciąż jestem taki, jak każdy?
– Tak.
– Mogę więc zostać?
<>
Ścieżka zaczęła opadać w dół. Kryształy zamieniały się w rozgrzane skały. Powietrze gęstniało od smolistego dymu, a kamienne bloki tonęły w czarnej mazi. Utknęły tu również ostatnie wspomnienia. Te z lat dojrzałości. Dorosłość i dni ostatnie. Jerry nie uśmiechał się. Ta podróż wyrządzała mu krzywdę, roniła łzy, niszczyła powoli jego niezachwiany dotąd stan umysłu. Niszczyła pewną barierę, która miała mu pomóc wyzbyć się współczucia i niepotrzebnych emocji. Jerry słuchał uważnie niewidzialnego narratora, który wyliczał jego grzechy popełnione świadomie. Jerry, Jerry, Jerry… wpadłeś w sidła przestępczego półświatka. Kontrolowałeś ulice niszcząc po kolei konkurencję. Masz na rękach krew wielu niewinnych istot. Bawisz się w mafijnego bossa? Marzyłeś o haraczach i wojnach gangów? A ojciec. Kochałeś go? Czemu więc pociągnąłeś za spust? A twoja piękna żona, Jessica. Nudziłeś się nią. Traktowałeś jak szmatę. Wolałeś stado żądnych twojego hajsu dziwek, niż miłość swojej jedynej. Swojego brata również usunąłeś w cień, zrzuciłeś w rynsztok. Czy on nie miał takich samych praw, co ty? Jemu również należał się rodzinny majątek. Jesteś samolubny, Jerry. Przypomnij sobie coś jeszcze. Dłoń z jarzącym się okiem. Pamiętasz Dual-Championa? Czemu się poddałeś?
<>
Die stanął przed lustrem.
– Czym jestem? – zapytał sam siebie.
– Kłamcą. Oszustem. Oszczercą. – Umysł podsunął mu takie odpowiedzi.
– Nie – Die zaprzeczył – Czym, a nie kim.
– Złem. – Umysł zweryfikował swoją sugestię.
– Smutne, prawda? Jestem maszyną?
– Tak. Jesteś konstruktorem wyimaginowanych faktów.
<>
Jerry zmarł z rozpaczy. Za dużo złych wspomnień, negatywnych uczuć i spapranego życia. Nagromadzenie intensywnego żalu i bólu sprowadziło na niego koniec. A był to jeden z najbardziej wartościowych ludzi w Dallas. Człowiek z ambicjami. Pragnął lepszego jutra dla mieszkańców, nie tylko swojego rodzinnego miasta, ale i całych Stanów Zjednoczonych. Co więcej, była to osoba o której żadną miarą nie można było mówić, że była zła do szpiku kości. Miał swoje słabości, ale kto ich nie miał? Jerry za wszelką cenę starał się być odwrotnością swojego ojca. Abelard Rogero znany był z chciwości i arogancji. Szedł po trupach do celu. Jerry zaś współczuł, starał się pomagać, ofiarowywał mnóstwo datków i darowizn na rzecz pomocy wielu ludziom. W dzieciństwie miał wielu przyjaciół, którzy zostali nimi nawet do dziś. Sąsiedzi, którzy go pamiętali, mówili o nim same dobre rzeczy. Złote dziecko. Nigdy nie brał narkotyków. Alkohol, owszem, ale znał umiar. Lubił sport. Całkiem niedawno był ze Steve'm na korcie tenisowym. Szło mu całkiem nieźle, pomimo swojej nadwagi. Nad życie kochał swoją żonę, nawet do głowy by mu nie przyszło zamienić ją na jakąkolwiek inną. Razem oczekiwali dziecka. W maju mieli wyjechać do Puerto Rico, gdzie jego brat miał kompleks hotelowy przy plaży Amadores. Jedynymi poważnymi problemami Jerry'ego były liczne włamania i medialne kłamstwa, które robiły z niego wypranego z wszelkich cnót bogatego drania.
A jednak Jerry zmarł z powodu złych wspomnień…
<>
Die stanął przed lustrem. Ostatni raz.
– Czym jestem? – zapytał sam siebie.
– Ofiarą. Straceńcem. Ciężkim przypadkiem. – Umysł podsunął mu takie odpowiedzi.
– Nie – Die zaprzeczył – Czym, a nie kim.
– Zagubieniem. Zatraceniem. Degeneracją. – Umysł zweryfikował swoją sugestię.
– Aha… czyli jestem zombie?
– Nie… jesteś chory.